niedziela, 31 grudnia 2023

„Effects” (1979)

 
Recenzja, z wyjątkiem ostatniego akapitu, może zawierać niewielkie spoilery (późne przejście do właściwej tematyki filmu)

W odludnym zakątku Pensylwanii ekipa filmowców pod dyrekcją artystyczną makiawelicznego Lacey'ego Bickela kręci niskobudżetowy krwawy horror pod tytułem „Duped”. Doświadczony operator zdjęć i twórca efektów specjalnych Dominic po raz pierwszy współpracuje za kulisami z kobietą. Z odpowiadającą za oświetlenie, chłodną w obejściu długoletnią znajomą reżysera Celeste, braną pod uwagę do kreacji pierwszoplanowej postaci żeńskiej ze względu na niebagatelne zdolności aktorskie, ostatecznie jednak Lacey najwyraźniej większy potencjał dostrzegł w jej głównej konkurentce Ricie, której na planie partneruje niewybredny żartowniś Barney. Bardziej od niego Celeste naprzykrza się tylko Nicky, najbardziej nieokrzesany członek zespołu, którego prymitywne zaloty zostają udaremnione przez szarmanckiego Dominica. Tak rozkwita miłość na planie makabrycznej produkcji wyniosłego reżysera zafascynowanego filmami ostatniego tchnienia.

Plakat filmu. „Effects” 1979, Image Works

Pełnometrażowy debiut reżyserski Dusty'ego Nelsona - który potem nakręci między innymi jeden odciek kultowego serialu „Opowieści z ciemnej strony” (1983-1988) oraz „Czarnoksiężnika” (1988) - na podstawie jego własnego scenariusza rzekomo opartego na powieści Williama H. Mooneya pt. „Snuff””. Przedsięwzięcie przyjaciół, Dusty'ego Nelsona, Pasquale'a Buby (producent i montażysta) i Johna Harrisona (odpowiadający za ścieżkę dźwiękową producent wykonawczy i odtwórca jednej z najważniejszych ról,), sfinansowane z datków ich krewnych i znajomych. Na ten cel zebrali około pięćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Poznali się w Pittsburghu w stanie Pensylwania, kiedy pracowali dla stacji telewizyjnej, a potem mieli przyjemność odbyć praktykę u legendy kina grozy George'a A. Romero. Szkolenie zawodowe na pokładzie „Martina” (1977), która dla Pasquale'a Buby było początkiem dłuższej przygody z twórcą ponadczasowej „Nocy żywych trupów” (1968), kolejne jej etapy to bowiem „Świt żywych trupów” (1978) i „Dzień żywych trupów” (1985). „Effects” kręcono w 1978 roku, a pierwszy pokaz odbył się w kwietniu 1979 na WorldFest Houston International Film Festival, ewentualnie (różne dane poszczególne portale podają) w listopadzie 1979 w Kings Court Theater w Pittsburghu, ale obraz raczej nie gościł na Festiwalu Filmowym Sundance, jak swego czasu miał twierdzić reżyser i scenarzysta. W każdym razie tę plotkę zdementowano. Szeroka dystrybucja „Effects” ruszyła dopiero w 2005 roku – wprowadzenie na rynek DVD przez Synapse Films.

Zaginione taśmy z Pensylwanii”. Prawie nieznany w swojej epoce przebiegły horror wykorzystujący metodę, którą w tym gatunku spopularyzował Wes Craven. Choć „spopularyzował” to może za mocne słowo, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, motyw filmu w filmie swoich „piętnastu minut wielkiej sławy” na dobrą sprawę jeszcze nie doczekał. W każdym razie nigdy nie był szczególnie rozchwytywany nie tylko po najmroczniejszej stronie sceny gatunkowej, wydaje mi się jednak, że zwłaszcza w horrorze mógłby pięknie namieszać. Ogromny potencjał, uparcie niewykorzystywany przez twórców kina grozy. A przynajmniej niezupełnie, bo jak widać choćby w pierwszym reżyserskim osiągnięciu Dusty'ego Nelsona (nie wspominając już o „Nowym koszmarze Wesa Cravena” i smakowitych dodatkach do jego słynnego meta slasherowego cyklu, pastiszowego Scream Universe) takie próby podejmowano. „Effects” otwiera scena, która nadaje ton nieco przeciągniętej – dłużącej się – pierwszej fazie Duped Project. Całemu pierwszemu „aktowi” sprytnej opowieści raczkującego filmowca. Czego nie widać, bo gdy szkolisz się u najlepszych... Tak czy inaczej długoletni miłośnicy kina grozy zapewne wychwycą w „Effects” przebłyski artystycznego rzemiosła nieodżałowanego George'a A. Romero. Chłodna energia wczesnej twórczości pana z szacunkiem wspomnianego w szorstko przedstawionym światku szykujących makabryczną ucztę dla kinomaniaków. A właściwie wspomniano jego „Noc żywych trupów” - podobne wyróżnienie spotkało „Omen” Richarda Donnera i „Furię” Briana De Palmy. Wracając do „uroczystego otwarcia” niebanalnego spektaklu w przepysznej późnojesiennej aurze. Zabarwiona erotycznie, rzekomo narkotyczna wizja w przytulnym domku na skraju nieprzytulnego lasu. Cięcie! I poznajemy organizatorów tego w zamiarze upiornego przedstawienia przesadnie oblewanego sztuczną krwią. Budzący jakiś nieokreślony niepokój, dumny ze swojego filmowego wykształcenia, dziedzic rodzinnej fortuny Lacey Bickel (intrygująco diaboliczny występ Johna Harrisona) zebrał skromną ekipę w prowincjonalnym rejonie stanu Pensylwania w celu zrealizowania nieistniejącego(?) scenariusza. To opinia jego wątpliwej przyjaciółki, mistrzyni oświetlenia (gaffer) imieniem Celeste (bezbłędna kreacja Susan Chapek), która może chować urazę za powierzenie głównej roli żeńskiej „obcej babie”. W myślach może przeklinać aroganckiego reżysera za niekoleżeńskie zachowanie. Tu nie chodzi o nepotyzm, tylko zaangażowanie lepszej aktorki. Bo Celeste chyba nie wątpi w swój talent, a jej stary znajmy, zdaje się, dał jej powody, by sądzić, że „Duped” będzie jej szansą na pokazanie światu swoich możliwości. Po raz pierwszy miała wystąpić w filmie, ale jej nadzieje prysły, gdy zjawiła się Rita. Celeste czuje się zdradzona przez tak zwanego przyjaciela? Tak czy owak, prawdopodobnie najcenniejsza zdobycz Bickela, prawdziwy profesjonalista zatrudniony w charakterze operatora zdjęć i twórcy efektów specjalnych, Dominic (przekonujący, nieżyjący już Joseph Pilato ze „Świtu żywych trupów” George'a Romero, który po „Effects” pokazał się też choćby w takich filmowych opowieściach grozy jak „Dzień żywych trupów” też George'a Romero i „Władca życzeń” Roberta Kurtzmana), daje jasno do zrozumienia, że jego zdaniem reżyser popełnił błąd nie obsadzając Celeste. Wprawdzie nie widział jej w akcji, ale tak podpowiada mu instynkt, zawodowe doświadczenie... lub serce. Bo ta królowa śniegu niewątpliwie wpada mu w oko. Innych zawzięcie odpycha, ale dla Doma robi wyjątek. Tak, wszystko wskazuje na to, że Celeste też jest nim zainteresowana, że oczarował ją ten nieporadny rycerz, w obronie jej honoru gotów rzucić się z gołymi pięściami na zawodnika wagi cięższej. Na swojego kolegę Nicky'ego (Tom Savini, którego fanom kina grozy przedstawiać nie trzeba; na pokładzie „Effects” zajmował się też tym, w czym jest najlepszy, czyli praktycznymi efektami specjalnymi, na rozwinięcie jego magicznych skrzydeł lepiej jednak się nie szykować. Swoją drogą według mnie niedościgniony mistrz makabrycznej charakteryzacji i innych tego typu atrakcji debiutował w „Martinie” George'a Romero, można więc założyć, że właśnie tam poznał przyszłych architektów omawianego dziełka).

Okładka DVD © Synapse Films. „Effects” 1979, Image Works

Gdzie kończy się sztuka, a zaczyna zwykłe bestialstwo? W „Effects” Dusty'ego Nelsona skrajne poglądy na ten temat napotkają pewien opór. Niekoniecznie nie do pokonania, ale nie ulega wątpliwości, że na tym posępnym odludziu nie wszyscy są skłonni podpisać się pod wstrętną teorią człowieka, który chyba nigdy nie śpi. W każdym razie w klaustrofobicznym domku w leśnych ostępach Pensylwanii, zabawa kończy się bardzo późno, a praca zaczyna bardzo wcześnie. Najzacieklej walczący o sympatię widzów Dominic początkowo nie uczestniczy w nocnych rozrywkach przewidzianych przez niby wymagającego reżysera. Niewyspany pracownik to marny pracownik – z takiego założenia zdaje się wychodzić nie tylko on, ale także Celeste. Pokrewne dusze w niewygodnym otoczeniu? Inne hierarchie wartości, inne podejście do życia i przede wszystkim inne definicje sztuki. Sztuczna noga wykonana przez Doma według niego jest sztuką – nawet jeśli nie spełnia wymagań szefa, który przedkłada ilość nad jakość (mniejsza o realizm: krew ma tryskać, a nie się sączyć) – a szokująca taśma ordynarną zbrodnią. Najprawdziwszy snuff? Główny bohater „Effects” myślał, że to bujda, ale wychodzi na to, że patrzył na świat przez różowe okulary. Niektórzy mają wątpliwości, jednak fachowe oko Doma stanowczo podpowiada mu, że to nie była niewinna inscenizacja na użytek jakiegoś bogacza w najlepszym razie ze specyficznym gustem, a w najgorszym - co niestety wydaje się bardziej prawdopodobne – z mocno zaburzoną psychiką. Pierwszy nabywca tego materiału, pewnie też zleceniodawca (krwawa śmierć na zamówienie?) jakiejś zwyrodniałej grupy, musiał myśleć, że to nie jest na niby, w przeciwnym bowiem razie nie wyłożyłby takiej kasy... Hmm, a co jeśli ekscentryczny reżyser wymyślił sobie całą tę opowieść o najczarniejszym z filmowych rynków? Najpierw nakręcił, a potem uznał, że zabawnie będzie wciskać starannie wybieranym odbiorcom kit o dochodowym mordowaniu. No przecież się przyznał! Albo próbował zabezpieczyć, kiedy dotarło do niego, że „postawił na złego konia”. Lepiej żeby Dom nie paplał o nielegalnym materiale w prywatnej kolekcji wybitnego artysty. Bo za takiego z pewnością uważa się Lacey Bickel, który ma szansę zapisać się w historii kina jako największy reformator sztuki. Myślicie, że Ruggero Deodato przekroczył wszelkie granice w swoim „Cannibal Holocaust” zabijając dla rozrywki innych? W takim razie przegapiliście powstały trochę wcześniej „Duped”:) Ostrożniej z tymi wnioskami, bo dowody jednoznacznie wskazują na tanią rąbankę jakich wiele. Kameralny horror o parze teoretycznie prześladowanej przez psychopatyczną jednostkę z niewiarygodnymi gejzerami czerwonej substancji. Są wprawdzie polaroidy z nocnych igraszek z kobietą przyprowadzoną przez tego jaskiniowca, czy jak kto woli niesubtelnego flirciarza Nicky'ego, trudno jednak traktować to jako ostateczne potwierdzenie złych przeczuć z godną podziwu cierpliwością, ziarnko po ziarnku, sianych od początku tej leśnej przygody. Nienachalne dzwonki alarmowe, nieagresywne wprowadzenie widza w stan najwyższej gotowości, finezyjne budowanie napięcia, niesiłowe metody na wprawianie widza w obezwładniające poczucie zagrożenia. Obłędny błękit – subiektywna praca kamery, potencjalna perspektywa mordercy przyczajonego w puszczy. Zaszczuwanie na filmowym planie, czy raczej ukradkowe otaczanie upatrzonej „grubej zwierzyny”. Czujność zakrawająca na paranoję. Będzie spodziewany skręt w stronę survival horroru? A może za dużo sobie wyobrażałam, może pięknie uległam misternym sugestiom twórców? Na pewno nie obiecywałam sobie takich wrażeń.

Podeszłam jak do zwykłej siekaniny i zbłądziłam. Nie żalę się, tylko chwalę. Niepospolitym znaleziskiem – nieobliczalnym stworzeniem, który ma gorzej niż Yeti. Tamtego nikt nie widział, ale wszyscy o nim mówią, a o tym prawie się nie słyszy. Niemniej przynajmniej bywa widywany. Ten zdumiewający amerykański backwood horror w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutanta Dusty'ego Nelsona, te niebanalne „Effects”. Poważne zaniedbanie dystrybutorów, niezasłużone skrzywdzenie w mojej ocenie wartościowego przedstawiciela gatunku. Prawie go zabili! W końcu się opamiętali, wyrządzonych szkód nie udało się jednak naprawić. Lepiej późno niż wcale, ale zagrożenie nie minęło. Pomóżmy mu więc przetrwać na tym padole niesprawiedliwości. Co nam zależy?

piątek, 29 grudnia 2023

Antologia „Duchy zimowej nocy”

 
G.K. CHESTERTON, HENRY JAMES, JOHN BUCHAN, JEROME K. JEROME, JOHN BERWICK HARWOOD, MARY ELIZABETH BRADDON, MRS HENRY WOOD, W.W. FENN, AUTOR NIEZNANY

Okładka książki. „Duchy zimowej nocy”, Zysk i S-ka 2023

Świąteczna tradycja oficyny Zysk i S-ka: kolekcja klasycznych opowieści grozy w twardym opakowaniu w stylu retro. „Duchy zimowej nocy” to już piąty tom Wigilijnych Strachów, serii wydawniczej nawiązującej do niegdysiejszej mody na grudniowe upiorne historie. Świąteczna atrakcja, która szczególną popularnością cieszyła się w epoce wiktoriańskiej. Po „Wigilii pełnej duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdce z duchami” i „Duchach nocy wigilijnej” (nie zapominajmy o letnich strachach: „Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy świętojańskiej”) Tadeusz Zysk wybrał osiemnaście tym razem wyłącznie anglosaskich opowiadań na zimową noc z dreszczykiem. Tłumaczyli Tomasz Bieroń, Mira Czarnecka i Jerzy Łoziński, a stylową okładkę (z obwolutą) – w duchu poprzednich straszydeł zebranych w „książnicach” Zysk i S-ka – zaprojektowała Urszula Gireń.

Opowieść o zimowym nawiedzeniu od najefektowniejszych w mojej ocenie przybyszy zacznę. Najpierw był „Cień w kącie” (niezmiennie za kolejnością wydawcy) wyczarowany przez Mary Elizabeth Braddon. Mieszkający w odosobnionym, owianym złą sławą starym dworze Wildheath Grange uczony Michael Bascom zostaje poinformowany o zatrudnieniu w charakterze pomocy domowej dobrze wykształconej młodej kobiety imieniem Maria. Dziewczyna zostaje ulokowana w pokoju na poddaszu, w którym od nagłej śmierci poprzedniego właściciela posiadłości podobno straszy. Zachęcona przez obecnego pana domu, przybita służąca pewnego dnia zwierza mu się ze swoich nocnych przejść w przeklętej komnacie. Nieprzekombinowana, klasyczna opowieść o nawiedzonym miejscu. Prostota zawsze się sprawdza... a przynajmniej w odpowiednio uwrażliwionych rękach artystycznych. Pisarki imponująco wyczulonej na energię posępnych budowli, w których zalęgło się domniemane zło. Cień nie z tego świata.

Następnie „Dziwne doświadczenie” Mrs Henry Wood (właściwie Ellen Price). Szesnastoletni John Whitney podupada na zdrowiu, a rodzice za radą lekarza organizują dwutygodniowy pobyt w uzdrowisku. Chłopak wraz z matką i kolegą ze szkoły, narratorem Johnnym Ludlowem (o którym jeszcze usłyszymy), zatrzymuje się w pensjonacie sympatycznej panny Gay i nie bacząc na sprzeciwy jej zaniepokojonej kuzynki, zajmuje pokój z oknem wychodzącym na gwarną ulicę. Łóżko okazuje się nad wyraz wygodne, temperatura w pomieszczeniu też jest idealna, a i hałas nie doskwiera. Dlaczego więc John nie jest w stanie zasnąć w tym pokoju? Dlaczego każdej nocy ogarnia go wszechpotężny lęk? Zupełnie jakby coś niestrudzenie odganiało od niego sen. Niepospolicie nawiedzone miejsce. Bez zjaw przemykających w nocnych ciemnościach, bez niezidentyfikowanych dźwięków i samoczynnie otwierających się drzwi. Dręczenie bezsennością: tylko tyle i aż tyle, bo prosty chwyt narracyjny – uprzedzenie wydarzeń – każe spodziewać się śmiertelnego uderzenia, z narastającym napięciem wyczekiwać najgorszego. Suspens, zagadkowy pokój i efektywnie kontrastująca z aurą nieznanego, ciepła atmosfera panująca w pozostałych pomieszczeniach problematycznego domostwa.
I w końcu „Nawiedzona skała. Legenda o zatoczce Porth Guerron” Williama Wilthewa Fenna. Stary wilk morski zapoznaje narratora z podtytułową legendą kornwalijskiej wsi Porth Guerron, w którą święcie wierzy. Mówi o zagadkowej śmierci rybaków, w tym kochanka niejakiej Alice Dournelle. Krótko po tej nieodwracalnej stracie kobieta zmarła i odtąd mieszkańcy widują jej fosforyzującego ducha na skale w pobliżu miejsca okrutnej śmierci jej ukochanego. Umiarkowanie sceptyczny słuchacz doświadczonego marynarza postanawia bliżej przyjrzeć się tej frapującej sprawie. O ludziach mających „wiarę w coś, czego nie możemy dotknąć ani uchwycić”. Niesamowicie klimatyczna – niespokojne morze, zaciekle okładające skały, oniryczne fiordy, mleczna mgła – historia widma zabobonnej wsi. Ghost story, którą mógłby napisać Howard Phillips Lovecraft.

Okładka książki. „Johnny Ludlow”, Forgotten Books 2018

A oto barwna gromadka, której też wypadało gorąco podziękować za wizytę. Towarzystwo niewiele mniej zajmujące od moich ulubionych zmór nocy zimowej. Zaczynamy od „Upiornego czynszu” Henry'ego Jamesa. Student teologii w trakcie grudniowej przechadzki natrafia na stary dom, na sam widok którego przechodzą go dreszcze. Jedyne wyjaśnienie tej dziwnej reakcji organizmu, jakie przychodzi do głowy bynajmniej bujającemu w obłokach, normalnie twardo stąpającemu po ziemi, młodzieńcowi, to nawiedzenie obiektu przez jakąś niezwykłą siłę. Wkrótce potem bohater poznaje starszego mężczyznę, smutnego kapitana Diamonda, w nietypowy sposób związanego z tym rzekomo niezamieszkanym upiornym domkiem na „angielskiej prerii”. Przewrotna opowieść o duchu. Ludziach wydrążonych przez nieustępliwy żal. Też opowieść o ciekawości, która jak wiadomo bywa pierwszym stopniem do piekła. Bez ciekawości w tym świecie przedstawionym nie byłoby jednak szorstkiej męskiej przyjaźni: pierwszego stopnia do prawdy. Ciepła historia o zimnych sprawkach.
Makabra. Opowieść prawdziwa” spłodzona przez Johna Berwicka Harwooda podąża za dziewiętnastoletnią Rosą, przyszłą dziedziczką rodzinnej fortuny, mieszkającą w pałacu w stylu tudorskim z ojcem i dwiema starszymi siostrami, z którymi w przyszłości ma podzielić schedę po rodzicielu. W święta dziewczyna wspaniałomyślnie odstępuje swój pokój schorowanej ciotce w podeszłym wieku, a sama zajmuje mroczną komnatę, w której przeżyje noc czystej makabry. Intrygujące wprowadzenie - w gęstych oparach nadnaturalności, umiejętnie podsycany ogień niezdefiniowanego zagrożenia w pełnym serdecznych dusz, a mimo to zastanawiająco zimnym, niegościnnym domostwie. Rozczarowuje tylko odkrycie kart: rozwlekłe opisy nocy mrożącej krew w żyłach młodej bohaterki i starej narratorki.
Z kolei „W Opactwie Chrighton” Mary Elizabeth Braddon skupia się na Sarze Chrighton, całymi latami tęskniącej za rodzinną ziemią narratorce, która ochoczo korzysta z zaproszenia na Boże Narodzenie wysłanego przez sympatyczną żonę dziedzica, panią Opactwa Chrighton. Jej syn Edward niedawno zaręczył się z wyniosłą panną Julią Tremaine. W angielskim wiejskim dworze wszyscy bawią się przednio, ale dobry nastrój Sary niechybnie się skończy. Za sprawą niewiarygodnego widoku ponoć zwiastującego nieszczęście. Nadnaturalne ostrzeżenie, zły omen, nad którym niepodobna przejść do porządku dziennego. Troski kochającej kuzynki, światowej kobiety, niejako wbrew sobie dającej wiarę zabobonom. Urokliwy prowincjonalny klimat i stosownie chłodne mury przeklętego opactwa. Klątwa zamożnego rodu.
I znowu Mary Elizabeth Braddon, ale dla odmiany rozprawiająca o „Twarzy w lustrze”. Nowi właściciele potencjalnie nawiedzonego dworu w dalekim Yorkshire, nieopodal wrzosowisk, Ruth i Hugh Monroe, upodobali sobie nocne przechadzki po zawiłych korytarzach przestronnego zamczyska w nadziei na ujrzenie ducha. W zasadzie traktują to bardziej jak zabawę niż faktyczne poszukiwania istot z zaświatów, bo są ludźmi na wskroś praktycznymi. Do czasu odkrycia komnaty śmierci. Straszliwe przepowiednie wiekowego zwierciadła i kap, kap, kap w pokoju umarłych. Duszne powietrze, upiorna atmosfera zalegająca w izbie z trupią wodą. Dar i zarazem przekleństwo rodu Monroe. Pozostał jednak mały niedosyt, gdyż koncepcja aż prosiła się o parę stron więcej.
John Granger” też Mary Elizabeth Braddon to opowieść o rolniku z Anglii, który zostaje porzucony przez najukochańszą Susan Lorton. Kobieta oddała serce pochodzącemu z wyższych sfer Robertowi Ashleyowi, szanowanemu przez jej niedoszłego męża, w przeciwieństwie do Stephena Price'a, nikczemnego kuzyna jego najdroższej przyjaciółki, zadłużonego absztyfikanta rozchwytywanej Susan. John Granger ostrzega ją przed Stephenem i obwieszcza, że przeprowadza się do Ameryki, aby uniknąć udręki patrzenia na zamężną miłość swojego życia. Przed wyjazdem człowiek ze złamanym sercem żegna się ze wszystkimi znajomymi, z żalem myśląc o opuszczeniu ojczyzny, a Susan obiecuje, że będzie pisał. Miesiące mijają, a wraz z nimi topnieje nadzieja pani Ashley na otrzymanie listu od biednego Grangera. Milczenie przyjaciela potwierdza złe przeczucia jakie dopadły ją w pożegnany wieczór. Kobieta nabiera pewności, że jej drogiego przyjaciela spotkało jakieś nieszczęście. Historia nieodwzajemnionej miłości w paranormalnym sosie. O kobiecie bolejącej nad tym, że był jej pisany ktoś inny, że skrzywdziła najlepszego przyjaciela, podążając za głosem serca. Melancholijna tonacja – bez przesłodzonych akordów – i rozdzierające poczucie straty, zręcznie podsycane przez smutną zjawę.
Czas na panią Henry Wood i jej „Okultystkę starej daty”. Wywodzący się ze znamienitego, acz ostatnio zubożałego rodu bracia z Paryża poznają fascynującą młodą Angielkę Alice Dare, która wydaje się być bardziej zainteresowana młodszym z adoratorów. Myląc szczerą troskę o krewnego ze zwykłą zazdrością, starszy brat układa i niezwłocznie realizuje plan rzekomego ocalenia zauroczonego młodzieńca, w jego mniemaniu niegotowego na poważny związek. Niegodna pozazdroszczenia sytuacja spiskowca, moda na okultystów i koszmary wojny. Dojmujący żal, także przedwczesne poczucie straty, podlewane niby zabobonnym myśleniem. Mroczne proroctwo i dziwnie trafne doniesienia szarlatanów. Czarujące, przydałoby się jednak szczodrzej doprawić nadnaturalnością.
A „Zaduszki” Mrs Henry Wood otwiera przybycie młodej Angielki Clary Fitzgerald i jej matki do małej francuskiej miejscowości, gdzie na wstępie zostają przedstawione wzorcowemu dżentelmenowi Francisowi Latange'owi, który ma odziedziczyć niebagatelny rodzinny majątek i poślubić antypatyczną kuzynkę. Panicz zakochuje się jednak w Clarze, tym samym doprowadzającej do wściekłości swoją despotyczną rodzicielkę, która karze go niewystawieniem zmiennika do siedmioletniej służby wojskowej wylosowanej przez twardo obstającego przy swoim, dotychczas całkowicie posłusznego jej syna. Pech chce, że zaczęła się wojna, pani Latange srogo więc pożałuje swej decyzji. Wymodlony duch. W wigilię Zaduszek zgnębione dusze wychodzą z Czyśćca w nadziei na spotkanie żyjących bliskich. I są tacy śmiertelnicy, którzy z utęsknieniem wypatrują spotkania z utraconym krewnym. O potwornych wyrzutach sumienia, nieuleczalnej żałobie i zakazanej miłości. Hipnotyczny prowincjonalny klimat, dreszczyk emocji i zaskakujące zakończenie.
Nocne czuwanie Davida Gartha” znowu od sławnej brytyjskiej pisarki „ukrywającej się” pod pseudonimem Henry Wood. Czternastoletni tytułowy bohater zostaje zmuszony przez ojczyma do pilnowania rodzinnego dobytku, w domu do którego się przenoszą. Chowany pod kloszem przez niewątpliwie kochającą matkę, podzielający jej irracjonalne fobie chłopak jest przerażony perspektywą całonocnego czuwania w pustym budynku, ale nie śmie sprzeciwić się szorstkiemu opiekunowi. Kolejna opowieść Johnny'ego Ludlowa (pamiętacie go?), tym razem o fatalnym posunięciu. Przewidywalna sprawa kryminalna z delikatnie zarysowanym motywem nadprzyrodzonym – autorka zrobiła to z takim wyczuciem dramaturgii, tak zgrabnie i powabnie, że wbrew pozorom w zupełności zaspokoiła mój gargantuiczny apetyt na zjawiska nietypowe. Dość smutna to historia, niezaprzeczalnie tragiczna.
Rzeczywistość czy przywidzenie?”: oto jest pytanie Mrs Henry Wood. Z pamiętnika Johnny'ego Ludlowa. Przystojny Anglik, który ciężkiej pracy się boi, Daniel Ferrar, zaręcza się z posiadaczką skromnego posagu Marią Lease, którą ogarniają wątpliwości. Kobieta ma powody przypuszczać, że wybranek zdradza ją z pochodzącą z Francji Harriet Roe. Przypowieść o grzechach i spodziewanych konsekwencjach. Osuwanie się gruntu spod nóg i niemożność znalezienia wyjścia z rozpaczliwej sytuacji. O pochopnym działaniu, o dokonywaniu kluczowych wyborów w przypływie trwogi. Lekko się czyta, niektórym może jednak nieco skóra ścierpnąć na wieść o snującym się po wsi młodzieńcu w ciepłym zeszłorocznym wdzianku:)

Okładka książki. „The Altar of the Dead”, Wildside Pr 2003

Niezłe duchy dawno minionych świąt. „Ołtarz zmarłych” Henry'ego Jamesa, czyli rzecz o londyńczyku George'u Stransomie, sumiennie obchodzącemu każdą rocznicę śmierci niedoszłej żony Mary Antrim. To podsuwa mu pomysł na oddawanie należnej czci wszystkim szanowanym zmarłym, których za ich życia dane mu było poznać. Mimowolnie zakłada coś w rodzaju kultu. Palenie świec w intencji drogich nieobecnych. W ten sposób George poznaje enigmatyczną damę ze smutnym obliczem. Podniosła opowieść o śmierci, paraliżującym strachu nieuchronnie przechodzącym w cichą akceptację. O naturalnej potrzebie bliskości, szukaniu towarzystwa wśród nieznajomych – także tych wyjątkowo długo skąpiących informacji o sobie. O niecodziennym związku strudzonych egzystencjalnych wędrowców. Ludzi dzielących troski, zmartwienia, obawy. Patetyczna przypowieść o zmarłych, którą chciałoby się wydobyć z mdlącej mgiełki niby romantycznej, ale w takim wydaniu też da się lubić.
Nawiedzony młyn, czyli zrujnowany dom” Jerome'a K. Jerome'a swego czasu został wydzierżawiony przez człowieka imieniem Joe, szwagra pana Parkinsa, w tym świecie przedstawionym przekazującego tę niewiarygodną historię. Przed nim w młynie mieszkał zły skąpiec, nieżyjący już domniemany posiadacz jakiegoś skarbu, jak wieść gminna niesie najpewniej ukrytego w tej nieprzytulnej nieruchomości. Joe nie przywiązuje większej wagi do tych rozpalających wyobraźnię plotek, ale to się zmienia gdy ukazuje mu się duch skąpca. Mężczyzna nie ma wątpliwości, że zjawa chce by jej skarb został odnaleziony. Według mnie najciekawsze jest wprowadzenie – historia nurtu ghost story w pigułce. Ulubione motywy i niezrozumiałe przywiązanie duchów do Wigilii Bożego Narodzenia, parady zjaw w świątecznej gorączce. Wykazał się autor znajomością podgatunku, nie wspominając już o poczuciu humoru. Po tak pożywnej przystawce danie główne ledwo zmieściłam. Ot, dowcipna anegdotka.
A w „Szkielecie” Jerome K. Jerome w pewnym sensie oddaje głos dżentelmenowi nazwiskiem Jephson, zabawiającego równie dystyngowanych przyjaciół opowieścią o szaleńczej pogodni napędzanego Nienawiścią skrzywdzonego za zagrzewanym przez Strach krzywdzicielem. Gonitwa kończy się śmiercią jednego z nich, a kilka lat później drugi nabywa upiorny szkielet. Rozpędzona historia gubiąca aurę niesamowitości. Ma swój bezpretensjonalny urok, ale nie zaszkodziłoby poświęcić paru minut na zagęszczenie klimatu. Zamarzyło się silniejsze tchnienie nadnaturalności.

Przeciętniaczki zmasowanego zimowego nawiedzenia. W „Strażniku miru” Johna Buchana wolny ptak Henry Grey niechętnie przyjmuje zaproszenie od kuzynki Sybil do House of More, przysadzistej posiadłości pośród angielskich wrzosowisk, którą kobieta zamieszkuje jedynie z mężem Robertem Johnem Ladlawem. W dawnej krainie Manannana, boga podziemia, pan domu zapadł na uciążliwą chorobę, przypuszczalnie melancholię, a pani w związku z tym doskwiera samotność, nie wspominając już o boleśnie bezradnym przyglądaniu się dotąd na wskroś racjonalnego partnerowi, coraz częściej opowiadającemu niestworzone historie. Klimatyczny wstęp – wprost wymarzona sceneria dla duchów. Niestety, nie tym razem. Zagrożenie jest inne, też dobrze znane miłośnikom gatunku i samo w sobie przeszkodą dla mnie nie było. Rzecz w tym, że autor miast skupić się na intensyfikowaniu napięcia, wikłał się w pseudofilozoficzne, przeintelektualizowane rozważania o wszystkim i o niczym. Opowiadanie szkatułkowe w moim poczuciu marnujące wyśmienity krajobraz.

Duch starego Hookera” nieznanego autora, opowiadanie po raz pierwszy opublikowane w drugiej połowie XIX wieku w literackim magazynie „Bentley Miscellany” – piśmie początkowo wydawanym pod naczelną redakcją samego Charlesa Dickensa – które przenosi nas do Huntingfield Hall, wystawnej rezydencji od niepamiętnych czasów należącej do rodziny Ildertonów. Gdzie z okazji Świąt Bożego Narodzenia licznie zgromadzili się zacni goście miłościwego baroneta sir Gilberta Ildertona. Zabawę zakłóci duch gajowego Hookera, który podobno uwziął się na tę rezydencję. Mówią, że to akt zemsty za poza tym bezkarne skrócenie jego ziemskiego życia przez przodka sceptycznego baroneta. Trochę chaotyczne – męczące skakanie po postaciach, choć gwoli sprawiedliwości jedna niewiasta koniec końców wysuwa się na pierwszy plan oraz nieuporządkowane opisy strojów i wybranych pomieszczeń w niedostatecznie mrocznej, częściej radosnej, rezydencji – niemniej występy ducha sprawnie zorganizowane.

Na koniec taka ciekawostka - „Sklep z duchami” Gilberta K. Chestertona. Oczarowany wystawą sklepu z zabawkami bezimienny narrator, wchodzi do środka z zamiarem dokonania zakupu, ale ku jego niezmiernemu zdziwieniu sprzedawca informuje go, że nie zwykł przyjmować pieniędzy, gdyż jest Duchem Świąt. Mały pomnik dla ponadczasowej „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa... i nic ponadto. Brakuje treści, nie potrafię więc ustosunkować się do tego materiału prozatorskiego. Trudno mi ocenić to krótkie nie-opowiadanie, uznałam więc, że najlepiej będzie umieścić je niejako z boku tych nieformalnych zawodów w zimowym nawiedzaniu.

Magiczna noc z duchami. Osiemnaście leciwych opowiadań od dziewięcioosobowej drużyny niesamowitości. Straszenie w stylu klasycznym. Wyższe sfery horroru nadnaturalnego, elitarna stara szkoła zabawiania poszukiwaczy nieziemskich wrażeń. Świąteczny podarek dla entuzjastów opowieści z dreszczykiem. „Duchy zimowej nocy” - urzekający zew przeszłości.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

 

środa, 27 grudnia 2023

„Ścięta noc” (2022)

 
Właścicielka sklepu z płytami Tori Tooms za namową swojego pracownika Robbiego Reynoldsa zmienia plany na wigilijny wieczór. Zamiast spotkać się z mężczyzną poznanym w internecie zgadza się na spędzenie najbliższych godzin w towarzystwie podwładnego. Zamierzają się upić, a w drodze do ulubionego baru zahaczają o sklep z zabawkami, gdzie przyjaciółka Tori świętuje urodziny ze swoim mężem. I gdzie wita ich egzemplarz RoboSanta+, jeden z animatronicznych Mikołajów wycofanych ze sprzedaży. Zabawka wielkości postawnego człowieka, która niebawem ruszy w miasto, by dodać czerwieni do świątecznego wystroju.

Plakat filmu. „Christmas Bloody Christmas” 2022, Channel 83 Films

Joe Begos, twórca między innymi „Ekstazy” (2019) i „Klubu weteranów” (2019) dostał propozycję przygotowania remake'u, „Silent Night, Deadly Night” (pol. „Cicha noc, śmierci noc”), kultowego świątecznego slashera z 1984 roku w reżyserii Charlesa E. Selliera Jr. Do Begosa zawsze przemawiała ikonografia tego filmu, ale fabuła nigdy w dostatecznym stopniu go nie angażowała, zasugerował więc, żeby w nowej wersji zrobić z zabójcy androida przypominającego Terminatora, notabene do świata filmowego, jak się wydaje na stałe, wprowadzonego w tym samym roku, co „Cicha noc, śmierci noc” (głośna produkcja Jamesa Camerona, też twórcy „Terminatora 2: Dnia sądu” z 1991 roku). Pomysł został odrzucony z powodu zbytniego odejścia od oryginalnej koncepcji, to jednak nie zraziło Joe Begosa. Podczas pandemii COVID-19 napisał scenariusz „Christmas Bloody Christmas” (pol. „Ścięta noc”; śmiem twierdzić, że Polacy błysnęli większą inwencją, a mając świeżo w pamięci „Nóż w nocnej ciszy” Tylera MacIntyre'a siłą rzeczy tę pomysłowość w pierwszej kolejności z tamtą powiązałam), siekaniny w wykonaniu robotycznego (Nie)Świętego Mikołaja, niezwiązanej z okolicznościowym slasherem Charlesa Selliera Jr. Samodzielna opowieść wigilijna zdeklarowanego zwolennika taśmy 16 mm. „Ściętą noc” kręcono w Placerville w stanie Kalifornia z wykorzystaniem animatronicznej zabawki „współpracującej” z głównym odtwórcą maszyny do zabijania Abrahamem Benrubim, który wcześniej działał z Begosem przy „Ekstazie”. Światowa premiera odbyła się w pierwszym tygodniu października 2022 roku na Beyond Fest w Stanach Zjednoczonych – dwa miesiące później obraz wpuszczono do wybranych amerykańskich kin oraz na prestiżową platformę Shudder.

Kamery cyfrowe w stosunku do taśmy filmowej 16 mm są jak obrazy generowane komputerowo w stosunku do efektów praktycznych – ewolucja wsteczna sztuki filmowej. Mniej więcej tak przedstawia to Joe Begos, reżyser, scenarzysta i jeden z czołowych producentów „Ściętej nocy”, który z niemal wycofaną z użytku, już niemodną taśmą po raz pierwszy pracował komponując utwór wampiryczny pt. „Bliss” (pol. „Ekstaza”). I się zakochał. Wówczas obiecał sobie, że dołoży starań, by w swojej twórczości całkowicie odejść od sprzętu cyfrowego. Ślubował wierność oldschoolowemu formatowi zapisu obrazu, dlatego jego świąteczna propozycja „wygląda jakby ze starej choinki się urwała”. Akcja „Ściętej nocy” rozgrywa się w czasach nam współczesnych, o czym dobitnie zaświadczy pewien portal randkowy, poparty przez smartfon już w pierwszym „rozdziale” ziarnistej rąbanki, częściowo natchnionej pijackimi nocnymi rozmowami z przyjaciółmi o poważnych filmach, o sztuce wysokiej typu „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka:) Begos chciał, by potencjalnym odbiorcom „Ściętej nocy” los protagonistów nie był obojętny; żeby nie było tak, jak z tymi reprezentantami podgatunku, którym najwyraźniej nie zależy na wytworzeniu jakiejkolwiek więzi między oglądającymi i umownie uczestniczącymi. Gdyby tak udało mu się przywołać tę swobodną atmosferę panującą na kameralnych przyjęciach z zaufanymi ludźmi doskonale zorientowanymi w jego ulubionych tematach (pasje te same, gusta inne)... Ale najpierw skakanie po kanałach telewizyjnych, choć bardziej przypomina to stare reklamówki zachowane na kasetach wideo. Nas jednak najbardziej powinna interesować konferencja prasowa zorganizowana z okazji ingerencji władz w tak zwany wolny rynek. Nie znamy szczegółów, ale trudno nie podejrzewać, że doszło do jakiegoś wypadku - albo wypadków - z udziałem RoboSanta+ (RoboMikołaj+), tak czy inaczej, produkcja tych wielkich animatronicznych lalek została wstrzymana, a sprzedaż dotychczas wytworzonych ho, ho produktów plus bezwzględnie zabroniona. I przenosimy się do Tori Tooms (przekonująca kreacja Riley Dandy), atakowanej przez wytwornicę śniegu (co widać), głównej bohaterki „Ściętej nocy”, singielki prowadzącej skromną działalność gospodarczą w urokliwej amerykańskiej miejscowości - niewielki sklep z płytami, który będzie naszym pierwszym UWAGA SPOILER i ostatnim KONIEC SPOILERA przystankiem w tę świąteczną noc. Campową noc terroru. Poza wspomnianym ziarnem, ukłony dla muzyki z syntezatora i przede wszystkim kiczowatych efektów świetlnych: „staroświeckie reflektory” miejscami udające czerwone, rzadziej niebieskie lampki świąteczne, których mieszkańcy tej nieszczęsnej mieściny, tj. filmowcy zdecydowanie sobie nie żałowali. W sklepiku z marzeniami panny Tooms poznamy małżonka jej najlepszej przyjaciółki Lahny (przyzwoity występik Dory Madison), niedostatecznie zorientowanego w muzycznych zbiorach ukochanej solenizantki Jaya (warsztatowo spokojnie nadążający za swoją filmową partnerką Jonah Ray), z nieudawaną wdzięcznością przyjmującym więc pomoc dobrej znajomej i umawiającym się na później. Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Wygląda jednak na to, że ktoś już wszystkiego dopilnował. Nisko opłacany pracownik Tori, wyluzowany, ale pod tym względem raczej niemogący konkurować ze swoją przełożoną Robbie Reynolds (dający radę Sam Delich), który wybije jej z głowy pomysł na wigilijne kotłowanko z nieznajomym. Swoją drogą to dziwne, że Tori nie kojarzy tego gościa – Robbie dałby sobie głowę uciąć, że wszyscy jego znajomi znają tego wokalnego przegrywa. A już na pewno taka melomanka jak Tori. Cudze chwali, swego nie zna:)

Plakat filmu. „Christmas Bloody Christmas” 2022, Channel 83 Films

Kobieta szczycąca się niepospolitym gustem muzycznym i filmowym w cichą noc, śmierci noc wdaje się w zabarwioną erotycznie, ożywioną dyskusję z uroczym podwładnym. On nie ukrywa, że najchętniej dotrzymałby jej towarzystwa w łóżku, a ona nie pozostawia mu wątpliwości, że tego wigilijnego wieczora myśli głównie o seksie, ale jej naczelna zasada brzmi: nigdy nie sypiaj z pracownikami. Ale o wspólnej popijawie w jej regulaminie nie ma mowy. Co prawda Tori Tooms miała inne plany na bezbolesne przetrwanie tej nieulubionej nocy (magia świąt, też coś), alternatywa przedstawiona przez Robbiego Reynoldsa wydała jej się jednak bardziej pociągająca. Pogadać o sztuce przy kielichu bez dna? Dobra, ale przedtem zajrzymy do sklepu z zabawkami – urodzinowa zabawa po godzinach, sekretny wyskok zaprzyjaźnionego małżeństwa z kluczami do nieprzebranego skarbca dziecięcych marzeń. W krainie czarów wita RoboSanta+, nieprzeznaczony do sprzedaży animatroniczny manekin grzmiący Ho, ho, Wesołych Świąt!, który z jakiegoś zagadkowego powodu przyczepi się do przebojowej Tori. Miłośniczki ostrych brzmień, muzyki alternatywnej i kina grozy. Najpierw wspomni „Czarne święta” Boba Clarka, to jednak nie wyjaśnia, dlaczego ma się za szczęśliwą posiadaczkę rzadkiego gustu. Wszelkie wątpliwości powinien jednak rozwiać przyjazny spór w jej przytulnym domku. „Smętarz dla zwierzaków” kontra „Smętarz dla zwierzaków II” Mary Lambert; „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena kontra „Freddy nie żyje: Koniec koszmaru” Rachel Talalay; „Hellraiser: Wysłannik piekieł” Clive'a Barkera kontra „Hellraiser: Piekło na ziemi”Anthony'ego Hickoxa, „Laleczka Chucky” Toma Hollanda kontra „Powrót laleczki Chucky” Johna Lafii; „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka kontra „Księga cieni: Blair Witch 2” Joe Berlingera; „Obcy – 8. pasażer Nostromo” kontra „Obcy: Przymierze” Ridleya Scotta. Jak się okazuje bardzo podniecające „przesłuchanie” głównej bohaterki „Ściętej nocy” Joe Begosa, szkoda tylko, że w paradę wejdzie „Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka. Szkoda dla tej świetnie dobranej pary i bonusowych ofiar Nieświętego z Siekierą. Laurie Strode miała swojego stalkera, a Tori Tooms ma swojego. Nowa epoka, nowy wzór slasherowego antagonisty. Nie gap się jak to ciele na malowane wota, tylko poczęstuj je taranem. Nie ma chowania po krzakach, publika łaknie akcji, a nie jakichś frajerskich podchodów zabójczych „amantów”. Rąbania, miażdżenia, szatkowania, dziurawienia, cięcia, rozłupywania. Palenia i pieszczenia prądem. Full pakiet umiarkowanie makabrycznych praktycznych efektów specjalnych. Mięsistych, ale czasami słabo widocznych – na przykład zlewających się najpewniej z zamierzenie kiczowatym czerwonym otoczeniem („choinkowe świecidełka”) - w gruncie rzeczy nieoryginalnych metod okaleczania i uśmiercania członków innego gatunku. Bo wbrew podejrzeniom postaci prowadzącej – człowiek w stroju Świętego Mikołaja – odbiorcy „Ściętej nocy” niewątpliwie meli trwać w przekonaniu, że szajba maszynie odbiła. Zbuntowany robot, sztuczna nieinteligencja, która trafiła na wyjątkowo nieprzewidującą przeciwniczkę. Wygląda na to, że ze wszystkich złotych reguł kina slash Begos szczególnie upodobał sobie tę o złudnym nokaucie agresora. Zabójca zawsze wstaje (tako rzecze Randy Meeks), a RoboSanta może być rekordzistą w tej „prestidigitatorskiej sztuczce”. Tym bardziej dziwi strategia ściganej – ekstremalny przykład nieuczenia się na własnych błędach, czy jak kto woli niewyciągania wniosków z wcześniejszego rozwoju sytuacji. Jeśli chcesz zaskoczyć Tori nie kombinuj, skorzystaj ze sprawdzonego rozwiązania. Raz po raz stawiaj na identyczną niespodziankę – nic nie zmieniaj, w kółko rób to samo, bo nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miała błysnąć jej w głowie myśl (eureka!) o dobiciu leżącego. Taka już jej natura. Tym oto sposobem stylowa opowieść wigilijna (choć to już chyba Boże Narodzenie) przeszła do monotematycznego pokazu „wstawania z kolan”. Samonaprawy zacietrzewionego androida lub zmartwychwstawanie sadystycznego przebierańca. Tak pysznie klimatyczna świąteczna rozrywka przedzierzgnęła się w męczącego ducha rzekomo przeszłych świąt. Wyłączając finalny pojedynek, bo taka rozpierducha (wybaczcie wulgaryzm) umarłego by obudziła;)

Rąbanina totalna w retro klimacie. Terminator Joe Begosa, robot-demolka w twarzowym wdzianku. Ciepła opowieść świąteczna dla całej rodziny, idealny dodatek do wigilijnej wieczerzy.... A nie, to nie ten film. Potrafi wprawić w choinkowy nastrój, ale lepiej z tym uważać. W żadnym razie nie jest to tradycyjna ozdoba świąteczna ani tym bardziej atrakcja dla najmłodszych. Nie „Święta noc” tylko „Ścięta noc”. Nieprzesadnie krwawy jarmark nieprawdziwego Mikołaja. Slasherowy akcyjniak z przymrużeniem oka. Nie najlepszy, nie najgorszy.

poniedziałek, 25 grudnia 2023

Zakupy

 
Sprezentowana potężna kolekcja nowel i opowiadań Dana Simmonsa – ty zbiory krótszych opowieści autora Hyperion Cantos w jednym tomie – oraz uzupełnienie domowej biblioteczki o jego „Fazy grawitacji”. Dwutomowa „Wielka Księga Horroru”, czyli antologie opowiadań grozy i obsypana nagrodami powieść apokaliptyczna Kate Wilhelm pierwotnie wydana w 1976 roku pt. „Gdzie dawniej śpiewał ptak”. Kolejne tomy w ramach zacnego przedsięwzięcia Hachette Mistrzowie Horroru i Fantastyki i parę innych „woluminów” ostatnio nabytych.
 

Dan Simmons „Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć”
Antologia „Wielka Księga Horroru” Tom 1
Antologia „Wielka Księga Horroru” Tom 2
Dan Simmons „Fazy grawitacji”
Kate Wilhelm „Gdzie dawniej śpiewał ptak”
Riley Sager „Tylko ona została”
 

Adrian McKinty „Wyspa”
John E. Douglas, Mark Olshaker „Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI zajmującej się ściganiem seryjnych przestępców”
Oscar Wilde „Portret Doriana Graya”
Bram Stoker „Dracula”
H.P. Lovecraft „Muzyka Ericha Zanna”, „Zew Cthulhu”, „Groza w Dunwich”, „Mieszkaniec Ciemności”, „Kolor z przestworzy”
Jack London „Szkarłatna dżuma”, „Czerwony bóg”, „Wróg świata”, „Cień i błysk”, „Siła silnego”, „Marzenie Debsa”, „Niesłychany najazd”

niedziela, 24 grudnia 2023

„Saltburn” (2023)

 
Rok 2006. Studiujący na Uniwersytecie Oksfordzkim stypendysta Oliver Quick zaprzyjaźnia się z pochodzącym z zamożnej rodziny, popularnym rówieśnikiem Felixem Cattonem. Dusza studenckiego towarzystwa współczuje ubogiemu koledze uzależnionych od alkoholu i narkotyków rodziców z problemami psychicznymi i stara się ułatwić Oliverowi nawiązywanie znajomości na campusie. Felix wprowadza go do swojego świata i nawet jeśli chwilami czuje się osaczony przez pechowego kolegę, nie poprzestaje na kręgach towarzyskich. Proponuje Oliverowi spędzenie lata w jego wiejskiej posiadłości rodzinnej o nazwie Saltburn. Luksusowe wakacje z ekscentryczną rodzinką nadużywającą kosztownych rozrywek i niewykazującą się stosownym taktem, ale zaskakująco szeroko otwartą na nieprzyzwyczajonego do ich stylu życia przyjaciela Felixa. Wylewnie witającą młodzieńca z niższych sfer w swoich wystawnych progach. Wymarzone wakacje z wymarzoną rodziną, które w każdej chwili mogą zamienić się w najupiorniejszy życiowy koszmar.

Plakat filmu. „Saltburn” 2023, Lie Still, LuckyChap Entertainment, MRC Film

Amerykańsko-brytyjski thriller/dramat psychologiczny z dodatkiem czarnego humoru w reżyserii i na podstawie scenariusza (też współproducentka filmu) Emerald Fennell, twórczyni nagrodzonej Oscarem (najlepszy scenariusz oryginalny) zwariowanej produkcji pt. „Promising Young Woman” (pol. „Obiecująca. Młoda. Kobieta.”), będący spełnieniem jej marzenia o dołożeniu swojej cegiełki do opowieści o wiejskich nieruchomościach. Zawsze miała słabość do gotyckich historii miłosnych i gotyckich horrorów, nic więc dziwnego, że taki kierunek obrała w swoim „Saltburn”, że odwoływała się do tej nieprzemijającej tradycji. Obok „Rebeki” Daphne du Maurier i „Wichrowych Wzgórz” Emily Jane Brontë w tutejszym jeziorku inspiracji Emerald Fennell znalazły się takie utwory literackie jak „Powrót do Brideshead” Evelyna Waugha, „Okruchy dnia” Kazuo Ishiguro, „Linia piękna” Alana Hollinghursta, „Maurycy” Edwarda Morgana Forstera, „Posłaniec” L.P. Hartleya, a i echa jej ukochanej filmowej adaptacji „Romea i Julii” Williama Shakespeare'a w reżyserii Baza Luhrmanna oraz „Szkoły uwodzenia” Rogera Kumble'a, uwspółcześnionej wersji „Niebezpiecznych związków” Pierre'a Choderlosa de Laclosa, nieprzypadkowo mogą się w tym niepospolitym świecie przedstawionym odezwać. Główne zdjęcia do „Saltburn” ruszyły w lipcu 2022 roku, a czołową lokalizacją był Drayton House, zabytkowa wiejska posiadłość w angielskim hrabstwie Northamptonshire po raz pierwszy udostępniona ekipie filmowej. Światowa premiera odbyła się w sierpniu 2023 na Telluride Film Festival – w szerszy (niefestiwalowy) obieg obraz został wpuszczony w listopadzie tego samego roku (dystrybucja kinowa i internetowa).

Obsypany nominacjami do różnych nagród filmowych, ale zdobywca „tylko” dwóch - wyróżniony na Mill Valley Film Festival (Filmowiec Roku: Emerald Fennell) i Savannah Film Festival (Nagroda Publiczności) – wyświetlany w formacie 1.33:1 obłąkany dramat rodzinny i nieobliczalny thriller psychologiczny z wisielczym poczuciem humoru, porównywany do „Utalentowanego pana Ripley” Anthony'ego Minghelli. W roli głównej wystąpił Barry Keoghan, który olśnił Emerald Fennell swoją kreacją tajemniczego Martina w „Zabiciu świętego jelenia” Yorgosa Lanthimosa. Oliver Quick: nominowany między innymi do Złotego Globu (podobny zaszczyt, tyle że za rolę drugoplanową, spotkał Rosamund Pike) aktorski popis utalentowanego pana Keoghana. Autorka „Saltburn” nie ukrywa, że czerpała z własnych doświadczeń, że przygotowując scenariusz swojego drugiego pełnometrażowego (trochę ponad dwugodzinnego) obrazu, podpierała się zachowanymi wspomnieniami z młodości. Kiedy wszystko mocniej się przeżywało, kiedy uczucia były intensywniejsze, wszechogarniające, obezwładniające. Gdy człowiek przypuszczalnie jest najbardziej narażony na - jak to nazwała reżyserka i scenarzystka „Saltburn” - „absolutnie szalony uścisk obsesyjnej miłości”. Pudełkowy format miał stawiać widza w pozycji podglądacza – główny środek do osiągnięcia wojerystycznego celu Emerald Fennell, sposób na wzmocnienie dyskomfortu patrzącego. Niebezwstydnego obserwatora intymnych chwil w tytułowej utopii Olivera „Twista”. Poczuj się jak intruz w podejrzanie bajecznym królestwie Cattonów i jednocześnie bezpośredni adresat opowieści starszego Olivera Quicka, mężczyzny, który w drugiej dekadzie XX wieku dzieli się między innymi wspomnieniem z wakacji 2006. Szczegółowo przedstawia niewidzialnemu słuchaczowi najważniejsze wydarzania z młodości. Punkt zwrotny w życiu szarego człowieka? Poznajemy go jako przesadnie pilnego studenta, rzucającego tęskne spojrzenia roześmianym grupkom błękitnokrwistych. Zwłaszcza Felixowi Cattonowi (bezbłędne wykonanie Jacoba Elordiego), jednemu z ulubieńców Opatrzności, „młodemu bogowi”, który w przeciwieństwie do Olivera nie musi się starać. Zawsze będzie otoczony wianuszkiem wielbicieli, do grobowej deski będzie pławił się w luksusie, pełnymi garściami czerpał z życia, nie oglądając się na takich nędzarzy jak Quick, nawet nie zdając sobie sprawy z istnienia ukradkiem przyglądającego się mu chłopaka, jak mówią, „w ciuchach z lumpeksu”. A jednak... Tak się cudownie dla Olivera złożyło, że panicz Catton nie tylko zwrócił na niego uwagę, ale chyba dostrzegł w nim materiał na prawdziwego przyjaciela. Nie kolejnego poddanego, tylko człowieka równego sobie. Tak zapewne chciałby widzieć to Oliver. Takie nadzieje wiąże z przystojnym, bogatym i wpływowym kolegą ze studiów. A może doszedł do wniosku, że jedynym sposobem na poprawienie swojego bytu jest zostanie zabawką zblazowanego rówieśnika?

Plakat filmu. „Saltburn” 2023, Lie Still, LuckyChap Entertainment, MRC Film

Z prestiżowej uczelni do ekskluzywnego parku rozrywki, rozległej posiadłości zewsząd atakującej przepychem, osaczającej krzykliwym bogactwem, duszącej iście muzealnymi przymiotami/przywarami. „Zespół ciasnoty” w przestronnej scenerii, przestrzeni dzielonej z barwnymi przedstawicielami brytyjskiej klasy wyższej. Niedyskretną lady Elspeth Catton (widowiskowa kreacja plotkary w wykonaniu Rosamund Pike), infantylnym sir Jamesem Cattonem (uważam, nieustępujący swojej filmowej partnerce Richard E. Grant), figlarną, ponoć rozwiązłą i chorobliwie dbającą o linię, królewną Venetią Catton (intrygująca rola Alison Oliver) i oczywiście charyzmatycznym księciem Felixem Cattonem. Jest jeszcze stały wakacyjny gość w Saltburn, w tym pamiętnym 2006 roku, także studiujący na Uniwersytecie Oksfordzkim, Farleigh Start (przekonujący występ Archiego Madekwe), cieszący się pozycją ulubionego utrzymanka tego podejrzanie szczodrego rodu. W każdym razie wydawało mi się, że twórcy zachęcają do szukania drugiego dna w filantropijnej działalności „rodziny Addamsów”, doszukiwania się jakichś niecnych zamiarów przynajmniej wobec najnowszego projektu Felixa. Wakacyjne zajęcia młodego Cattona, kosztem albo na użytek ciężko doświadczonych młodych ludzi. Starannie wybieranych chłopaków, którym wiecznie wiatr w oczy. Jeśli tak na to spojrzeć, to Oliver Quick wydaje się idealnym „królikiem doświadczalnym” młodego nie-naukowca z wyższych sfer. Uciekł z rynsztoka, czy jak kto woli dysfunkcyjnego domu alkoholików i narkomanów, którzy sprowadzili go na ten ohydny świat. Oliver zwierzył się Felixowi, który z kolei wtajemniczył innych. Nie żeby Oliver mu to wypominał, ale widz może uznać, że wypadałoby przeprosić dokumentnie obgadanego letnika Cattonów, który i tak znajdzie sposoby na udowodnienie swojej wartości. Matce zaimponuje spostrzegawczością, ojcu elokwencją i rozeznaniem w literaturze wysokiej, a siostrę potraktuje drapieżnym seksapilem. Wytrawny manipulant, genialny szachista czy wystudiowana poza zalęknionego stworzenia desperacko usiłującego się dopasować, zaadaptować do zupełnie nowego środowiska. Egzotyczna wyspa bogaczy – zderzenie kulturowe przybysza z marginesu społecznego. Urzekająco harmonijna składanka utworów z różnych gatunków niemuzycznych. Niejazgotliwa mieszanka tonacji, zdumiewająco melodyjna ścieżka klimatyczna Emerald Fennell. Smutna opowieść o samotność w elitarnym tłumie studenckim, o rozpaczliwie łaknącym kontaktu z drugim człowiekiem współczesnym trędowatym. Opowieść przechodząca w jeszcze bardziej przygnębiającą, depresyjną historię chłopca uwięzionego w potwornym domu. Ponura ballada zagłuszona przez groteskową rodzinkę, zabawnie i diabolicznie przejaskrawione portrety żyjących dostatnio, nieśpiesznie popychanych w mroczne korytarze ludzkiego umysłu. Seksualne przebudzenie w szponach obsesji. Fetysze w krainie mlekiem i miodem płynącej. Przepyszny niesmak mnie ogarniał – zapomnijcie o krwawej makabrze, autorka „Saltburn” ma inne pomysły na wytrącanie widzów ze strefy komfortu. Wanna, wampir, mogiła: największe atrakcje upiornego lunaparku Emerald Fennell. Neogotyckie kuriozum, które powinno rozwiać wszelkie ewentualne wątpliwości odnośnie artystycznej wrażliwości twórczyni zakręconej „Obiecującej. Młodej. Kobiety.” (2020). Osobliwe domy pani Fennell. Obłąkane historie z drugiej strony krzywego lustra. Fantazyjne odkształcenia znanych motywów, rozbrajająco swobodne wyginanie twardych konwencji. Szekspirowski romans w nawiedzonym domu na wzgórzu, niebezpieczne związki w króliczej norze, pan Ripley na wichrowych wzgórzach. Mroczna saga rodzinna z tak zwanym narratorem niewiarygodnym i zarazem bohaterem tragicznym? Znowu trupy poupychane w zabytkowych szafach? Na pewno fatalne zauroczenie, pytanie tylko czy bardziej bogactwem, czy bogaczem? Gotowy na wszystko albo nieprzygotowany na nic. Architekt piekła lub kolejna łatwowierna dusza połknięta przez Saltburn. Dusza zaprzedana mamonie. Paranoiczna, schizofreniczna, klaustrofobiczna, czarodziejska produkcja. Historia, którą chłonęłam z najwyższym podziwem. Hipnotycznie intymna, zagadkowo niebezpieczna, rewelacyjna przygoda z jednym felerem. Otóż, wydaje mi się, że „Saltburn” zyskałby na rozłożeniu w czasie zdarzeń zgromadzonych w ostatnim „akcie”. Pociąg pośpieszny, który z zyskiem można było wymienić na parę wolniejszych środków lokomocji w poprzednich partiach. Myślę, że wówczas wybrzmiałoby dobitniej.

Radosnej twórczości Emerald Fennell ciąg dalszy. Fani „Obiecującej. Młodej. Kobiety.” nie powinni być rozczarowani. No, może co poniektórzy, ale generalnie rzecz biorąc „Saltburn” to też zdrowo trzepnięty obraz i też niejednorodny gatunkowo. Nieokiełznana, pociesznie rozbrykana opowieść o miłości, pożądaniu i szaleństwie. Sztuka nowoczesna prozatorską architekturą gotycką inspirowana. Cudowny dziwoląg dla odważnych:)

piątek, 22 grudnia 2023

„Noc Dziękczynienia” (2023)

 
W Święto Dziękczynienia mieszkańcy Plymouth w stanie Massachusetts gromadzą się przed lokalnym supermarketem RightMart, podczas gdy personel czyni ostatnie przygotowania do Black Friday. Niecierpliwość oczekujących na otwarcie klientów przechodzi w bezrozumną wściekłość na widok nastoletniej córki właściciela sklepu Jessiki Wright bocznymi drzwiami wprowadzającej swoich przyjaciół do obleganego przybytku. Buszujący w świątyni konsumpcjonizmu młodzi ludzie nieopatrznie prowokują nieuprzywilejowaną ciżbę, która w zakupowym szale wdziera się do sklepu, tratujących stojących na drodze do upragnionych produktów niewiarygodnie przecenionych. Rok później RightMart w atmosferze skandalu przygotowuje się do kolejnego otwarcia wielkich wyprzedaży, nie bacząc na uczucia mieszkańców, którzy stracili bliskich w zakupowej masakrze. Tymczasem młodzi inicjatorzy Bloody Friday, Jessica Wright i przyjaciele, dostają niepokojące wiadomości od osobnika przedstawiającego się jako Pielgrzym John Carver. Zamaskowanego mordercy uczestników ubiegłorocznego szaleństwa.

Plakat filmu. „Thanksgiving” 2023, Spyglass Media Group, TriStar Pictures, Ethereal Visage Productions

W pierwszej dekadzie XXI wieku Eli Roth, twórca między innymi „Śmiertelnej gorączki” (2002), „Hostelu” (2005) oraz późniejszych „Hostelu 2” (2007), „The Green Inferno” (2013) i „Kto tam?” (2015), nakręcił jeden z pięciu fałszywych zwiastunów dyptyku Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino: „Grindhouse: Planet Terror” i „Grindhouse: Death Proof" - przeszło dwuminutową slasherową zajawkę pt. „Thanksgiving” (2007), już wówczas dostrzegając w tym materiał na samodzielny pełnometrażowy obraz. W 2010 roku Roth zdradził, że pracuje nad scenariuszem z Jeffem Rendellem, „wspólnikiem (współscenarzystą) w krótkometrażowej świątecznej zbrodni”. Po latach spekulacji i skąpych doniesień angażującego się w inne projekty Elia Rotha, w styczniu 2023 gruchnęła wiadomość o zawiązaniu współpracy z firmą Spyglass Media Group, głównym producenckim opiekunem długometrażowego „Thanksgiving” (pol. „Noc Dziękczynienia”). Główne zdjęcia ruszyły w marcu 2023 w Kanadzie (Toronto, Hamilton) i trwały niespełna dwa miesiące. Budżet oszacowano na piętnaście milionów dolarów, a uroczyste uwolnienie tego podlanego czarnym humorem świątecznego slashera nastąpiło już w listopadzie 2023 roku.

Wbrew pierwszym zapowiedziom niniejsze reżyserskie dokonanie Elia Rotha, pracującego na samodzielnym scenariuszu Jeffa Rendella - aczkolwiek podążającym za wspólnie obmyśloną histeryczną opowieścią makabryczną – niewiele ma wspólnego z dwuminutowym fałszywym trailerem z 2007 roku pod tym samym oryginalnym tytułem. Bo nie jest to horror w stylu retro; nie na płaszczyźnie technicznej, konstrukcja fabularna niewątpliwie jednak była wznoszona pod natchnieniem sławnych siekanin z ubiegłego wieku, przy okazji wchłaniając pomysły wykorzystane w mniejszym „Thanksgiving”. I viralowych filmików z Czarnych Piątków. Jak to podsumował dyrektor artystyczny „Nocy Dziękczynienia”,” wszyscy są wdzięczni przy obiedzie, a potem próbują się pozabijać o PlayStation, telewizor plazmowy lub gofrownicę. Według Rotha to wypaczenie świąt... czyli temat idealny dla horroru. Konsumpcyjny amok. Miażdżenie, łamanie, skalpowanie w fikcyjnym sklepie wielkopowierzchniowym w stanie Massachusetts, dochodowym lokalnym biznesie Thomasa Wrighta (skromny występ Ricka Hoffmana), biologicznego ojca głównej bohaterki „Nocy Dziękczynienia” Elia Rotha, licealistki o imieniu Jessica (niezbyt przekonująca kreacja Nell Verlaque) niedogadującej się z wyniosłą macochą Kathleen (mały popis Karen Cliche) nietypową przedstawicielką podgatunku slash. Podręcznikowa final girl sprawczynią nieszczęścia. Nienaumyślną inicjatorką krwawych porachunków w RightMart. Nieprzemyślany wypad na zakupy, niemądry sposób na spędzenie świątecznego wieczora z chłopakiem Bobbym (zadowalająca kreacja Jalena Thomasa Brooksa) i przyjaciółmi: Evanem, Gabby, Scubą i Yulią (odpowiednio Tomaso Sanelli, Addison Rae – moja ulubiona parka – Gabriel Davenport i Jenna Warren). Podburzenie tłumu praktycznym zastosowaniem nieśmiertelnej, wiecznie aktualnej Orwellowskiej zasady „równości”. Krzykliwy nepotyzm detonatorem zakupowej bomby. „Świt żywych trupów” według Elia Rotha. Po tym wybuchowym prologu wchodzi znajoma plansza tytułowa (czcionkowy powrót do korzeni „Nocy Dziękczynienia”), po czym dowiadujemy się, że minął rok od katastrofy w RightMart, a przeklęty sklep jak gdyby nigdy nic przygotowuje się do kolejnego Czarnego Piątku. Kompletny brak szacunku dla ofiar, zdaniem niektórych komentatorów planowanych przez podobno bezdusznego Wrighta obchodów Świąt Zakupoholików. W rzeczywistości przedsiębiorcy siedzącego pod pantoflem drugiej żony, zaufanej doradczyni wpływowego człowieka rozczarowującego swoje jedyne dziecko. Jessica, jak na final girl przystało, nie pochwala decyzji o otwarciu sklepu w pierwszy piątek po Dniu Dziękczynienia także dlatego, że poczuwa się do winy, ale przede wszystkim ma na względzie zwykłą ludzką przyzwoitość. Zdania w jej paczce są podzielone. Wśród tych, którzy przed rokiem popełnili nieodwracalny błąd można wypatrzyć osoby przekonane, że Jess przesadza z tym samobiczowaniem, że życie w mieście powinno toczyć się zwykłym trybem, a zatem przynajmniej w duchu zapewne klaszczą państwu Wright, którzy w przeciwieństwie do najmłodszej członkini uprzywilejowanego rodu nie żyją historią. Te hipotetyczne wewnętrzne owacje umilkną za sprawą tajemniczego osobnika podającego się za Johna Carvera, jednego z pierwszych Pielgrzymów, pasażerów słynnego angielskiego żaglowca Mayflower w historycznym rejsie z 1620 roku; pierwszego gubernatora kolonii Plymouth i jednego z sygnatariuszy Mayflower compact. Za sprawą seryjnego zabójcy w plastikowej masce wyobrażającej Johna Carvera. Nie wiem, jak inni, ale ja patrząc na tego gościa wspominałam samotnego mściciela i zaprzysięgłego wroga politycznego reżimu z „V jak Vendetta” Lilli i Lany Wachowski, głośnego filmu opartego na komiksie Alana Moore'a i Davida Lloyda.

Plakat filmu. „Thanksgiving” 2023, Spyglass Media Group, TriStar Pictures, Ethereal Visage Productions

Wejście przypominające „Halloween” Johna Carpentera”, gonitwa po szkolnych korytarzach jak w „Balu maturalnym” Paula Lyncha, skakanie jak na „Wagarach” Rospo Pallenberga (i w „Thanksgiving” 2007), parada z „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespiego (i z „Thanksgiving” 2007), UWAGA SPOILER uczta rodem z „Teksańskie masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera i „Upiornych urodzin” J. Lee Thompsona oraz nieprzesądzona, zasugerowana ucieczka mordercy z „Krwawych walentynek” Patricka Lussiera, luźnego remake'u „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki KONIEC SPOILERA. Serdeczny list do braci slasherów na świąteczną posuchę. Eli Roth nie ukrywa, że po Halloween zwykle jest zmuszany do ścisłego kinowego postu, w najlepszym razie kończącego się dopiero w styczniu. Niełaskawy to czas dla fanów horrorów, a już na pewno tych z nich, którzy nie znajdują najmniejszej przyjemności w obcowaniu ze świątecznymi filmami familijnymi. Dlatego Roth postanowił nakręcić... film świąteczny:) Alternatywę przygotowaną przez Żyda (czym tłumaczy nieczucie ducha Świąt Bożego Narodzenia), alternatywę dla mikołajkowych i choinkowych opowieści rokrocznie zalewających rynek najdalej po Dniu Dziękczynienia, święcie niecieszącym się porównywalnym zainteresowaniem filmowców, co mogło jedynie uatrakcyjnić (kontr)ofertę Elia Rotha. Okolicznościowy horror pastiszowy mówiący: „Myślisz, że się nie odważę? To patrz!”. Balansowanie na granicy dobrego smaku? Balansowanie jest dla frajerów, reżyserowi „Nocy Dziękczynienia” marzyło się raczej przeskoczenie tego szlabanu – oszołomić także tych, którym wydaje się, że w horrorze widzieli już wszystko. Skalpowanie wózkiem sklepowym też? A danie główne maniakalnego chefa? „Apetyczny indyk” (za „Thanksgiving” 2007) . A przekręcenie głowy o sto osiemdziesiąt stopni? No tak, „Egzorcysta” Williama Friedkina. Prześcignąć niepodobna, ale przyznajcie chociaż, że to całkiem rzadki widok we współczesnym – ugrzecznionym – kinie grozy. Akcja z garotą, dekapitacja w zaciszu domowym, to też pewnie nie pierwszyzna, zwróćcie jednak uwagę na bohatera drugiego planu, kocią gwiazdę (witaj Church), która przypadkiem (zwierzak naprawdę tego nie planował) może ocieplić wizerunek zagadkowego zbrodniarza:) Trampolinę mieliśmy już na kultowych „Wagarach” - w krótkim „Thanksgiving” także – niemniej tak cudownie bolesnej ekspozycji dawno mogliście nie uświadczyć. Przepołowienie człowieka? Coś by się znalazło, ale takiej dekoracji za nic sobie nie przypomnę. A piła tarczowa, a flaki na wierzchu? Phi, można rzec, że to standardowe wyposażenie Domu Gore, aczkolwiek takie skupienie na mięsistych szczegółach nawet w tej paskudnej nieruchomości gatunkowej codziennym zajęciem w moim przekonaniu nie jest. Mamy i ukłon w stronę „Zabójcy Rosemary” Josepha Zito: szarża z widłami. Szok i niedowierzanie... tego zaszczytu niestety nie dostąpiłam, ale to na pewno jeden z solidniejszych przedstawicieli XXI-wiecznego kina slash. W krainie ślepców jednooki jest królem? Owszem, komplement dość marny, bo wedle obiegowej opinii kondycja podgatunku dużo słabsza niż w złotych dekadach makabry filmowej, zaręczam jednak, że Eli Roth znowu to zrobił – znowu poprawił mi nastrój spłodzeniem „uroczej szkarady” z osobliwym poczuciem humoru. Świątecznego rozrabiaki z nieprawego łoża:) Niesforny pielgrzym w tandetnej masce, który podobno szykuje się już na Noc Dziękczynienia 2025 (wstępna data premiery sequela). On albo jego naśladowca. Naśladowca Bobby'ego lub Ryana? To główni podejrzani w pierwszej „Nocy Dziękczynienia” - były i obecny chłopak Jessiki Wright, dziewczyna przebiła więc Sidney Prescott z „Krzyku” Wesa Cravena w miłosnych niewygodach. Porzucona przez Bobby'ego po masakrze, która zamknęła mu drzwi (niekoniecznie na zawsze) do kariery sportowej, spełniła marzenie Ryana, znajdując pocieszenie w jego rozpostartych ramionach. Zakochana czy tylko zauroczona, teraz jest rozdarta, bo wróciła „stara miłość” chętna na odnowienie ich związku. Ech, te slasherowe „zawiłości fabularne”. Poza polowaniem na ludzi i potencjalnie morderczym trójkątem miłosnym, mamy cichy spór rodzinny, nieporozumienia w domu Wrightów, który to wątek najmocniej mnie rozczarował. Potraktowany po macoszemu, zmarnowany składnik tego nieprzesadnie krwistego steku z człowieka.

Slasher jak się patrzy od skandalisty Elia Rotha. Dziękczynna makabreska w konsumpcyjnym wariatkowie. Krwawe święta ze starymi przyjaciółmi – zuchwały, ale nieprzesadnie rozbrykany horror pokornie kłaniający się innym. Tupet z umiarem. Niepatyczkowanie się po dobroci, w przyjaznej atmosferze turpistycznej. „Noc Dziękczynienia” długo kazała na siebie czekać, ale czyż nie było warto? Czy to wieloletnie wypatrywanie wielkiego brata trailerowego kłamczucha się nie opłaciło? Powiedzcie sami: czy to nie jest slasherowa perfekcja? Według mnie nie jest, ale wystarczy.

środa, 20 grudnia 2023

„The Portrait” (2023)

 
W wypadku drogowym Alex doznał urazu czaszkowo-mózgowego, co wpłynęło na jego mowę i pamięć. Licząc na zwalczenie amnezji, opiekująca się nim żona Sofia organizuje wspólny pobyt w jego od dawna niezamieszkanej rodzinnej posiadłości, gdzie kobieta niebawem znajdzie intrygujący autoportret z 1937 roku przedstawiający przodka Alexa, diabolicznego Calvina DuBose. Genialnego artystę i nikczemnego człowieka, po którym małżonek Sofii najwidoczniej odziedziczył wygląd zewnętrzny. Uderzające podobieństwo, którego kobieta nie jest w stanie zweryfikować, nie udaje jej się bowiem znaleźć oryginalnych fotografii mrocznego Calvina. Informacji na jego temat dostarcza jej najbliższa sąsiadka, kuzynka Alexa imieniem Mags, nieukrywająca swojej fascynacji tą szaloną postacią. Sofia początkowo sceptycznie zapatruje się na jej opowieści o zdeprawowanym malarzu, podważając nawet świadectwo własnych zmysłów, ale pod naporem dowodów nieubłaganie kruszy się niewiara poważnej pani naukowiec w sferę nadprzyrodzoną.

Plakat filmu. „The Portrait” 2023, David Griffiths Films, Ambassador Film Group, Bad Batch Films

Brytyjsko-amerykański thriller psychologiczny z drobnymi elementami horroru będący pełnometrażowym debiutem reżyserskim Simona Rossa, który pracował na scenariuszu Davida Griffithsa, między innymi autora „Nożownika” nieodżałowanego Williama Friedkina, twórcy wybitnego „Egzorcysty” z 1973 roku. Kameralna opowieść nawiązująca do tradycji gotyckiej, opowieść o patologicznej żałobie i teoretycznie nawiedzonym obrazie. Marriage thriller w konwencji - dzieła sztuki o niezwykłych właściwościach - której czołowym przedstawicielem jest „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde'a, arcydzieło literatury światowej z XIX wieku. „The Portrait” Simona Rossa po raz pierwszy pokazał się w drugiej połowie października 2023 roku na San Diego International Film Festival, a swoją europejską premierę miał kilkanaście dni później: Halloween z Raindance Film Festival, gdzie wziął udział w konkursie (nominacja) na najlepszy brytyjski film fabularny 2023. Regularna dystrybucja ruszyła (najpierw Stany Zjednoczone i Kanada, następnie Wielka Brytania) ponad miesiąc później na platformach streamingowych.

Przeraźliwie płaski dreszczowiec o nawiedzonym domu. „The Portrait” Simona Rossa otwiera gwałtowna scena z 1937 roku: furia „mężczyzny bez twarzy”, niedługo tajemniczego oprawcy młodej kobiety. Bezrozumna przemoc i płynne przejście do czasów współczesnych. Widok stary jak świat – albo jak „Lśnienie” Stanleya Kubricka:) - samochodowa podróż z lotu ptaka, małżeńska wyprawa do rodzinnej rezydencji mężczyzny. W zasadzie to wyłączna inicjatywa życiowej wybranki tego najwyraźniej niezdolnego do podejmowania jakichkolwiek decyzji, milczącego dżentelmena z pustym spojrzeniem – przykuwająca uwagę kreacja Ryana Kwantena, któremu w „The Portrait” partneruje Natalia Cordova-Buckley, według mnie w przeciętnym stylu wcielająca się w bardziej wymagającą postać z potężnymi wyrzutami sumienia. Z jej wspomnień – też krainy marzeń sennych – szybko dowiadujemy się, że Sofia niechcący „wrzuciła Alexa pod pędzący samochód”. Sprzeczka pary naukowców, która skończyła się tragicznie. Wygląda na zwykły wypadek, ale czy możemy ufać pamięci Sofii? Obwinia się za niecelowe działanie, za mimowolne skrzywdzenie męża, w rzeczywistości mogło to jednak wyglądać inaczej. Wyparcie? Zasłona niepamięci, klasyczna obrona mózgu przed potencjalnie druzgocącą prawdą. Nie tyle przypadkowy ruch wzburzonej jednostki, ile próba zabójstwa. Bardziej impuls niż premedytacja, nagła przemożna chęć pozbycia się aroganckiego partnera, popchnięcie w afekcie na widok zbliżającego się pojazdu? Jakkolwiek to wyglądało, nasza przewodniczka po smętnym świecie przedstawionym w „The Portrait” Simona Rossa, zapamiętała to jako ożywioną dyskusję małżonków chwilowo niezwracających stosownej uwagi na drogę. Tak naprawdę wystarczył ułamek sekundy, by zrujnować życie obojga. Osobowość wymazana i dusza oblężona. Alexa już nie ma, jest tylko pusta skorupa, zimna powłoka cielesna, pusta kartka, którą Sofia desperacko usiłuje wypełnić. Odblokować wspomnienia okrutnie poszkodowanego człowieka, który stracił wszystko. Z wyjątkiem żony, z jednej strony trzymającej się nadziei na odzyskanie ukochanego, a z drugiej coraz bardziej pogrążającej w patologicznej żałobie. Grzęźnie w bajorze rozpaczy, gubi na depresyjnych mokradłach, w perspektywie być może mając już tylko całkowite zanurzenie, definitywne uwolnienie od męki istnienia. Mogła zdać się na pomoc specjalistów, zamknąć niezdolnego do samodzielnej egzystencji małżonka w jakimś ośrodku, ale w jej przekonaniu to przesądziłoby o śmierci Alexa. Cała nadzieja w Sofii, osobie najbardziej zdeterminowanej w walce z okropną amnezją i chyba też odbierającej to jako częściową spłatę ogromnego długu zaciągniętego u człowieka, który miał przed sobą świetlaną przeszłość, a teraz nawet nie wie, kim jest. Pokuta Sofii: zredukowanie życia do nieobliczalnej istoty wymagającej praktycznie całodobowej opieki i mocne postanowienie poprawy jego kondycji zdrowotnej. Powrót do rodzinnego domu miała przysłużyć się misji Sofii – w tym skromnym przedsięwzięciu upatrywała największej szansy na wydobycie choćby marnej garstki wspomnień Alexa z przepastnej gardzieli niepamięci, ale natrafiła na niezwyczajną przeszkodę. Uwagę głównej (anty?)bohaterki rozproszyło tytułowe znalezisko, niepokojący obraz przechowywany w mrocznym pokoiku będącym częścią niebagatelnego spadku jej ubezwłasnowolnionego małżonka.

Materiał promocyjny. „The Portrait” 2023, David Griffiths Films, Ambassador Film Group, Bad Batch Films

Obok pomysłu wyjściowego (według mnie zmarnowanego beznamiętnym prowadzeniem fabuły) w „The Portrait” Simona Rossa wyróżnić najbardziej pragnę drugoplanową postać, w którą wcieliła się „dobra znajoma miłośników kina grozy” Virginia Madsen (m.in. „Candyman” Bernarda Rose'a, „Nawiedzony” Jana de Bonta, „Udręczeni” Petera Cornwella, „Egzorcyzmy siostry Ann” Daniela Stamma). Podejrzana kuzynka Alexa przedstawiająca się jako Mags, która odziedziczyła mniej wystawną nieruchomość na malowniczej posesji będącej w posiadaniu ich rodu od czasów najczarniejszej owcy Calvina DuBose. Sławnego artysty i niesławnego zbrodniarza, który podobno rozpłynął się w powietrzu. Niewyjaśnione zaginięcie, Mags ma jednak wyrobione zdanie na ten temat. Wyjaśnienie, którego ścisły umysł Sofii nie jest w stanie ot tak przyjąć. Uwierzy jak zobaczy? Niezupełnie, bo czołowa postać pierwszego pełnometrażowego obrazu pana Rossa, zaczyna kwestionować własne zdrowie psychiczne. Bo tak jest łatwiej? Łatwiej pogodzić się z obłędem niż nadnaturalną obecnością w ponurym domu? Jej terapeutka i zarazem najlepsza przyjaciółka tłumaczy to dojmującym smutkiem, co zrozumiałe, nieodstępującym ją od wypadku, w którym jej mąż doznał poważnego urazu głowy, brzydko mówiąc zamieniając się w chodzącą roślinkę - nie ma wątpliwości, że to porównanie uparcie tłucze się też w nielicho poharatanej głowie Sofii, że kobieta nie może pozbyć się tej bolesnej myśli - co jego żona uważa za los dalece gorszy od śmierci. Zaufana psycholożka wolałaby, żeby Sofia zdała się na lekarzy, żeby nie wyciągała Alexa ze szpitala, nie ganiała za jego wspomnieniami i przede wszystkim nie rezygnowała z własnego życia. A im dłużej przyjaciółka przebywa w tym „krzyczącym ciszą” domiszczu, tym bardziej terapeutka utwierdza się w przekonaniu, że Sofia kroczy ścieżką autodestrukcji. Zrozpaczona opiekunka Alexa gotowa się z nią zgodzić, ale niegotowa na poszukanie innej drogi. I mimo wszystko ciągle myśli o tym przeklętym portrecie, „idealnej kopii Alexa podającej się za jego antenata Calvina DuBose”. Niebezpiecznego człowieka, który znalazł kamień filozoficzny? Płotno sposobem na nieśmiertelność. To konkretne czy wszystkie? Nieważne – nie gdy coś za tobą chodzi. Zamazana sylwetka wyrastająca za plecami udręczonej gospodyni (obejrzyj się, to zniknę), być może tłukąca cenne przedmioty i zmyślnie uszczuplająca rodzinny album, w sadystycznym dążeniu do zdestabilizowania psychiki znienawidzonej kobiety. Sprawczyni jego nieszczęścia? Calvin czy Alex? A może Alex stał się Calvinem? Wyskoczył duch z obrazu, kiedy opustoszałe ciało samo do niego przyszło? A raczej gdy zostało przyprowadzone przez kobietę, której intencją była pomoc temu, którego w swoim mniemaniu potwornie skrzywdziła. Coraz mniej zaciekle walczącą z wewnętrznymi demonami, niechętnie godzącą się z porażką, coraz częściej myślącą o wywieszeniu białej flagi. Znieczulającą się alkoholem – wódka jej kapryśną pocieszycielką – w oczekiwaniu na pożarcie przez demony. Senna melodia małżeńska. Apatyczna produkcja utrzymana w dostatecznie mrocznej kolorystyce, z której jednak niewiele wynika. Barwy, które powinny wprowadzać w iście minorowy nastrój i miejsce akcji, które powinno gwarantować prawdziwie klaustrofobiczne doznania, harmonizujące z zagrożeniami uwzględnionym w scenariuszu. Ewentualnymi niebezpieczeństwami z tego i tamtego świata – nieprzyjazny duszek Calvin, zdesperowana żona Sofia, nieprzewidywalny mąż Alex, nawiedzona kuzynka Mags, jej duże dzieciątko i alarmująco serdeczny ogrodnik. Powinno działać, ale w moim odczuciu ta bądź co bądź prosta historia przerosła reżysera doświadczonego w krótszym metrażu. To niestety widać, a przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Simon Ross nie zdołał najefektywniej wykorzystać tego dobrze rokującego towarzystwa. Pomimo starań nie udało mi się w zadowalającym stopniu wczuć w ludność maleńkiego światka zaprojektowanego przez może niespecjalnie kreatywnego, ale coś mi mówi, że bardziej skoncentrowanego na postaciach, scenarzystę. Nie wiedzieć czemu brnęłam przez tę suchą opowieść w poczuciu spłaszczenia oryginalnych charakterów na etapie produkcji. Instynkt czy jakaś inna ulotna cholera szeptały, że w scenariuszu odmalowano pełniejsze, bardziej szczegółowe portrety psychologiczne, złożone modele osobowości, których jedynie frustrujący przedsmak dał mi kierownik przenoszenia tego zamieszania na ekran. Męczącego błądzenia we mgle – przeważnie wstrętnie mi obojętnych przeżyć w odludnym zakątku z piekła rodem.

Strach, klaustrofobia, paranoja. Nie, to nie ten film. Pierwsza długometrażowa przygoda reżyserska Simona Rossa, minimalistyczny thriller psychologiczny romansujący z horrorem nadprzyrodzonym, neogotycka symfonia połączonych sztabów brytyjskich i amerykańskich, jeśli o mnie chodzi, okazała się dość przygnębiającym doświadczeniem. Zmarnowany potencjał, prędzej kołysanka niż emocjonujące kino o monstrualnych problemach pewnego małżeństwa. Niekonkretnie nawiedzony „The Portrait” w składającym puste obietnice „przykrytym grubą warstwą ciszy” domu nie na wzgórzu. Domu niemiłosiernie smęcącym.