wtorek, 21 marca 2023

„Beyond Terror” (1980)

 

Młodzi przestępcy, Chema, Jazz, Lola i jej brat Nico, napadają na restaurację. Zaniepokojony przechodzień wzywa policję i dochodzi do strzelaniny, w której ginie większość osób przebywających w lokalu. Pozostałe przy życiu trio agresorów na zakładników bierze niedoszłych klientów restauracji, Jorgego i żonę jego szefa Lindę, która od początku cieszy się specjalnymi względami herszta bandy, Chemy, co najbardziej nie podoba się Loli. Pierwszym przystankiem uciekających przed karzącą ręką sprawiedliwości i porwanej przez nich pary jest przytulny dom na odludziu zamieszkały przez bezbronną staruszkę i małego chłopca. Gang nie okazuje im cienia litości, tym samym ściągając na siebie niepożądaną uwagę sił nieczystych.

Przemoc, seks, narkotyki i zemsta. Niskobudżetowy hiszpański horror w reżyserii Tomása Aznara, którego scenariusz napisał wespół z Miguelem Lizondo i Alfredo Casado. Scenariusz wpisujący się w nurt quinqui, gałąź exploitation film, której najprężniejszy rozrost przypadł na końcówkę lat 70. i lata 80. XX wieku. Quinqui to „wynalazek hiszpański” zainspirowany francuską Nową Falą, zapoczątkowaną pod koniec lat 50. XX wieku oraz włoskim neorealizmem - brutalne, surowe i tanie filmy o zdemoralizowanych młodych ludziach z niższych warstw społecznych (także, jeśli nie przede wszystkim, wywodzących się z klasy robotniczej), ulicznych przestępcach i zwykle niepatyczkujących się z nimi gliniarzach. „Beyond Terror” (oryg. „Más allá del terror”) jest trzecim pełnometrażowym obrazem nieżyjącego już Tomása Aznara (wcześniej wyreżyserował też mało znane „El libro de buen amor” 1975 i „Viva/muera Don Juan Tenorio” 1977), który światło dzienne ujrzał w roku 1980, wyłącznie na swojej rodzimej hiszpańskiej ziemi. Trzy lata później pokazał się w Republice Federalnej Niemiec (wydanie VHS, pt. „Terrorgang”), a do Stanów Zjednoczonych dotarł dopiero w roku 2021 (wydanie Blu-ray).

Chłopiec i jego pies. Nie, nie uprzedzajmy faktów. Na początku była schadzka. Umówione spotkanie młodej kobiety ze starszym nieznajomym, liczącym na szybki numerek w pierwszym lepszym hotelu/motelu. Ona jednak szybko studzi jego zapędy; wyraźnie daje mu do zrozumienia, że nie jest kobietą tak lekkich obyczajów, jak najwyraźniej sobie wyobrażał. On prosi o wybaczenie i proponuje przyjaźń, po czym jego towarzyszka mówi mu o pewnym romantycznym miejscu, obiecując, że podróż nie zabierze im wiele czasu. I tak przywraca ledwo rozwianą nadzieję rozochoconemu chłopinie. Niebezpieczna zabawa z nieznajomym? W cichym zakątku - malowniczym, a przy tym cudnie ponurym - w tym obcym człowieku może obudzić się bestia. W każdym razie otwarcie „Beyond Terror” Tomása Aznara pachnie, czy jak kto woli chuchnie, podgatunkiem rape and revenge i nie sądzę, aby to był przypadek. Biorąc pod uwagę wszystko to, co wydarzyło się później. Bardziej wyrozumiali odbiorcy „Beyond Terror” mogą to nazwać sprytnym pogrywaniem z oczekiwaniami stałych klientów niesamowicie przepastnego horrorowego pubu, ale ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że stwórcy tej „małej szkarady” nie do końca niniejszy eksperyment przemyśleli. Wrzućmy do tego kotła całą (nie taką znowu bogatą) zawartość lodówki i zobaczmy, co z tego wyniknie. Ni to film motocyklowy, ni szerzej film drogi. Bardziej satanic horror, a może po prostu ghost story? UWAGA SPOILER Z zombiastyczną posypką KONIEC SPOILERA. O żądnych zemsty duchach na brudnoszarym pustkowiu. O zdeprawowanych zbłąkanych uciekinierach, którzy z zadziwiającą łatwością podporządkowują sobie „niedobraną parę przykładnych obywateli”. Linda i Jorge (nieprzekonujące kreacje Alexii Loreto i Antonio Jabalery) zupełnym przypadkiem wpadli w brudne łapska gangu Chemy (w tej roli Francisco Sánchez Grajera, który według mnie ramię w ramię z Emilio Siegristem wcielającym się w postać Nico, ratował honor zasadniczej obsady, w szeregach której jest jeszcze manieryczna Raquel Ramirez. Uważam jednak, że lepiej sprawa przedstawia się „po drugiej stronie barykady”, głównie dzięki małoletniemu właścicielowi nieprzejednanego owczarka niemieckiego). Nadziali się na nich w lokalu, w którym na swoje nieszczęście(?) postanowili zjeść kolację. Napad, strzelanina, masa trupów – entuzjaści kina gore mogą być jednak niepocieszeni... i tak aż do ostatniej drastycznej akcji, a na pewno jedynej, która moim zdaniem zasługuje na jakieś tam, niewielkie, wyróżnienie – i błyskawiczna ucieczka z miejsca zbrodni. Złodzieje i zimnokrwiści zabójcy, banda właśnie uszczuplona o jedno ogniwo, czyli już tylko Chema, Lola i jej brat Nico, przytomnie porzucają swoje blaszane rumaki (motocykle) i wybierają bezpieczniejszy w tej sytuacji środek lokomocji w postaci samochodu niedoszłych klientów feralnej restauracji. W komplecie z rzeczonymi „klientami”. Jorge co prawda trochę się stawia, ale... No właśnie, tylko troszeczkę. Nie ma co drzeć kotów z psycholami, lepiej prędko dostosować się do nowej sytuacji. I nieważne, że lider tej śmiertelnie niebezpiecznej grupy przystawia się do jego przyjaciółki. Więcej niż przyjaciółki, raczej niewiernej żony właściciela firmy, w której pracuje Jorge. Można powiedzieć, że Linda ma wszystko oprócz miłości. Majętny człowiek, któremu przysięgała dozgonną wierność, nie okazuje jej należytego zainteresowania. Tak, obsypuje drogimi prezentami, ale to stanowczo za mało. Jej doskwiera samotność. Tak mocno daje jej się we znaki, że gotowa wskoczyć na pierwszy z brzegu kwiatek. Ba! Może być i chwast (wybaczcie proszę tę odrażającą dehumanizację), byle prawdziwie, a nie tylko na pokaz, się o nią troszczył. Jorge może i sprostałby tym niewygórowanym wymaganiom, gdyby w paradę nie wszedł mu młodzieniec z piekła rodem. Bad, bad boy.

Danse Macabre w porzuconej świątyni. Wybornie ponure zdjęcia Julio Bragado w niezłej komitywie ze ścieżką dźwiękową, aczkolwiek jedna zażarta kłótnia w moim odbiorze się tym warstwom technicznym przydarzyła (wyprawa rodzeństwa). Się bestyjki pogryzły. W każdym razie na tym pustkowiu nie-bohaterowie „Beyond Terror” Tomása Aznara spędzą najwięcej czasu. Przymusowy przystanek, który wydaje się nie podlegać ziemskim prawom fizyki. No cóż, witamy w Strefie Mroku! Zaprzedanie duszy Diabłu, coś w rodzaju paktu podpisanego z Rogatym Księciem Ciemności. Była zbrodnia, będzie i kara. Terror gangu Chemy w zasadzie trwa od dłuższego czasu – można powiedzieć doświadczeni złodzieje z rękami nie tyle splamionymi, ile unurzanymi w ludzkiej krwi – ale nie ulega wątpliwości, że ten koszmar sprowadzili na siebie niedługo po strzelnianie w restauracji. Przedostatni postój straconych chłopców i dziewczynki, już w towarzystwie Lindy i Jorgego, który dla mnie okazał się najbardziej emocjonującym, najboleśniejszym „rozdziałem” omawianej produkcji. Dosadnym w treści, nie w grafice. Okrucieństwo nie do przyjęcia, akcja pod tytułem home invasion, która pewnie nieszybko zatrze się w mojej pamięci. Zimno prawie tak przeraźliwe jak w „Funny Games” Michaela Hanekego (oryginale i remake'u). No dobrze, z tym porównaniem to może trochę przesadziłam (trochę?!), ale ta bezwzględność, niekłamana przyjemność (czysta frajda bezapelacyjnie skrzywionych jednostek), to przerażająco lekkie sianie zniszczenia... I jeszcze milczące przyzwolenie Lindy i Jorgego. Dobrze, coś tam mówią, ale jakoś słabo ich słychać. Wybitnie wątłe głosiki i dziwnie niezaszokowane twarze. Stoją jak te barany (z całym szacunkiem dla baranów) nawet wtedy, gdy rzekomi porywacze zostawiają ich samych. Zupełnie jakby wpadli na herbatkę – siedzą sobie w salonie z działającym telefonem, rzecz jasna stacjonarnym, pod samym nosem i pobitą do nieprzytomności, mocno posuniętą w latach gospodynią rozciągniętą w kącie. Nie nadążałam za tymi postaciami. Przeklęte sprzeczne sygnały. Zakładnicy czy wspólnicy? Po tym bezpardonowym, bezdusznych, ohydnym „naruszeniu” – bardziej spopieleniu – miru domowego, już trochę łatwiej było mi „ugryźć” tę potulną parkę. Nie żebym ich polubiła (o na pewno nie!), ale nie ogarniała mnie już tak potężna konfuzja, jak w tamtym Domu Zgrozy. Może powinna, bo co to za przyjaciel, który bez walki oddaje cię potencjalnemu gwałcicielowi. Oj tam, oj tam, przecież wszyscy widzą, że trafiła ją strzała Amora. Miłość od pierwszego wejrzenia. Dobrze, niech będzie, że od drugiego. Gołąbeczki niechaj sobie trochę w tym nieprzytulnym kościółku pogruchają, a Jorge w tym czasie na spokojnie opracuje jakiś (jakikolwiek!) plan ucieczki. Tymczasem diaboliczne rodzeństwo przeprowadzi coś na kształt czarnej mszy. Taka tam spontaniczna zabawa – bluźnierczy pokaz wymyślany na poczekaniu, improwizacja, pójście na żywioł, miast trzymanie się jakiegoś wcześniej ustalonego, czy skądś wygrzebanego scenariusza – powiedziałabym dokładnie na ich poziomie. Odważnie, a już najodważniej w „wielkim finale” tych kpiarskich popisów orłów nie-intelektu. Co tam rozum, grunt, że los jest dla nich łaskawy. Był łaskawy, bo ta aż niewiarygodnie długa dobra passa dobiegła końca jeszcze przed nietradycyjnym (nienaturalne moce, demoniczne siły za kierownicą) dobiciem do tego szalenie niestabilnego, „upiornie” grząskiego brzegu. Oczywiście, ta hihi haha łepska ekipa nieprędko, jeśli w ogóle, dojdzie do takiego przekonania. Oczywista sprawa dla oglądającego (aż za bardzo uświadomiony przez architektów „Beyond Terror”), nieoczywista dla proszonych gości tego piekielnego przyjęcia. Nieprzypadkowe zderzenie z koszmarem. W pełni zasłużone? To już każdy musi sobie rozstrzygnąć wedle własnego sumienia - wewnętrznego, osobistego systemu prawnego:) - o ile zechce mu się ten niedoskonały produkt obejrzeć. Według mnie najzacieklej broni się klimatem – brudnawy, szarawy, izolacyjny, na dobrą sprawę całkowite odcięcie od tak zwanej cywilizacji wspomagane okultyzmem – ale ma też swoje momenty. Wspomniany już bezkompromisowy kawałek home invasion i też wzmiankowana profanacja, jakiej we współczesnym kinie chyba próżno szukać. Czy dzisiaj ktoś poważyłby się na coś takiego? Z nieprzyziemnych, tj. paranormalnych atrakcji, najlepiej wspominam drugie wejście do niskiej, klaustrofobicznej kamiennej szopy sąsiadującej z pobłogosławionym zamkiem, w którym zalęgło się zło. I tak wracamy do chłopca i jego psa, może nie czołowych, ale najbardziej aktywnych skrzypków w tej szatańskiej filharmonii – niejazgotliwa, a wręcz bardzo subtelna nieziemska melodia, która działała na mnie lepiej niż chore przeboje w podziemiach. UWAGA SPOILER Orgia z żywymi trupami, czy tam zbiorowy gwałt. Dobrze myślę? Nie mam natomiast wątpliwości co do kazirodztwa – tutaj też pozostawiono pole dla wyobraźni widza, ale już nie tak szerokie;) KONIEC SPOILERA.

Koślawa historyjka, hiszpańska potwora, która pewnie znajdzie jeszcze niejednego amatora. Długiej kolejki się nie spodziewam - ani teraz, ani nigdy - ale najwytrwalsi poszukiwacze mocniejszych wrażeń prędzej czy później pod ten adres zapewne dotrą. O ile jeszcze się na ten „Beyond Terror” Tomása Aznara nie natknęli. Klimatyczne pomieszanie z poplątaniem. Niedopracowane, żeby nie powiedzieć okropne, dialogi, niedających się lubić (głupkowatych?) postaci między innymi w piekielnej Strefie Mroku. Bardziej nudnawo niż krwawo, ale swój tandetny urok ma. Ta maleńka paskuda. Odgrzebałam i trochę pożałowałam. A trochę nie.

niedziela, 19 marca 2023

Alaina Urquhart „Rzeźnik i strzyżyk”

 

W Nowym Orleanie w stanie Luizjana grasuje seryjny morderca, któremu media nadały przydomek Rzeźnik z Bagien. Sprawca zazwyczaj parę dni więzi swoje ofiary, poddając je torturom, a kiedy straci nimi zainteresowanie, na przeróżne sposoby odbiera im życie, natomiast zwłoki najczęściej porzuca na trzęsawiskach. Sprawę prowadzi policjant z wydziału śledczego John Leroux wraz ze swoim zawodowym partnerem detektywem Williamem Broussardem. Czynny udział w śledztwie bierze też patolog sądowa, doktor Wren Muller, niekwestionowana ekspertka w swojej dziedzinie, posiadająca rozległą wiedzę, która może się okazać bardzo przydatna w perwersyjnej grze coraz bardziej pewnego siebie zabójcy. Sadystycznego osobnika, który w swoim przekonaniu przewyższa innych inteligencją, nie obawia się więc szukać dodatkowych, wielce ryzykownych podniet. Zamiast trzymać się sprawdzonych metod, narcystyczny morderca porywa się na coraz śmielsze eksperymenty. I to może go zgubić.

Rzeźnik i strzyżyk” (oryg. „The Butcher and the Wren”) to debiutancka powieść mieszkającej w Bostonie fanki horrorów Alainy Urquhart, która swoją światowa premierę miała w roku 2022, a pierwsza polska edycja pojawiła się w roku 2023 w wyniku działalności wydawnictwa Czwarta Strona – z angielskiego przełożyła Maciejka Mazan. Alaina Urquhart ma stopnie naukowe z zakresu wymiaru sprawiedliwości w sprawach karnych, biologii i psychologii, pracuje w prosektorium i prowadzi podcasty - najbardziej znany jest „Morbid: A True Crime Podcast”, współtworzony z Ash Kelley (Urquhart jest jej ciotką), ale nie byłabym sobą, gdyby nie wspomniała też „Scream!”, programu poświęconego ulubionemu gatunkowi autorki „Rzeźnika i strzyżyka”. Książki, z którą pani Urquhart nosiła się całe lata, a wszystko zaczęło się od koszmarnego snu o pościgu na bagnach przy akompaniamencie nieorganicznych dźwięków. Natychmiast po przebudzeniu Alaina zapisała ten prawdopodobnie najbardziej z przerażających snów, jakie w życiu ją nawiedziły. Z innych wpływów na „Rzeźnika i strzyżyka” w swoich wypowiedziach publicznych Urquhart wymieniła „Milczenie owiec” (nie sprecyzowała czy chodzi o powieściowy oryginał pióra Thomasa Harrisa, czy ekranizację Jonathana Demme'a, ale z jej książki łatwo wywnioskować, że mowa o tym drugim dziele), „Koszmar z ulicy Wiązów” i „Krzyk” Wesa Cravena, oraz twórczość Stephena Kinga i Patricii Cornwell. Jeśli wszystko ułoży się po myśli Urguhart, „Rzeźnik i strzyżyk” będzie otwarciem czegoś większego, tj. pierwszą odsłoną cyklu z fikcyjną patolog sądową, doktor Wren Muller. Współgospodyni „Morbid: A True Crime Podcast” nie brakuje też pomysłów na inne kryminalne historie – samodzielne powieści, którymi ma nadzieję obdarować świat.

Akcję swojej debiutanckiej powieści Alaina Urquhart osadziła w mieście, z topografią którego zapoznała się przede wszystkim dzięki Google Earth. Nigdy nie była w Nowym Orleanie w stanie Luizjana, ale coś jej mówiło (może koszmarny sen, który położył podwaliny pod tę opowieść?), że to najodpowiedniejsza sceneria dla „Rzeźnika i strzyżyka”. Thrillera kryminalnego, trochę w stylu Alex Kavy i Tess Gerritsen (mam tutaj na myśli ich najgłośniejsze powieściowe serie: cykl z Maggie O'Dell oraz cykl z detektyw Jane Rizzoli i doktor Maurą Isles), ale według mnie z dużo mniej charyzmatyczną bohaterką. Zarządzająca prosektorium w Nowym Orleanie, stojąca na czele zespołu patologów sądowych i ich asystentów (oczywiście biorąca też pod swoje skrzydła praktykantów, młodych adeptów tej gałęzi medycyny), doktor Wren Muller, działa praktycznie ramię w ramię z policjantami z wydziału śledczego. Przynajmniej jeśli chodzi o najbardziej wymagającą sprawę w jej dotychczasowej karierze. W „Rzeźniku i strzyżyku” (jak sama nazwa może już sugerować) przeplatają się rozdziały skupione na dwóch postaciach – ciemna i jasna strona mocy, protagonistka i antagonista, piękna i bestia. Wren i Jeremy, w tym świecie przedstawionym znany jako (już niedługo?) Rzeźnik z Bagien. W zasadzie nieuchwytny sadystyczny psychopata może tylko podawać się za niejakiego Jeremy'ego, posługiwać fałszywym imieniem, choćby po to, by finalnie zaskoczyć czytelnika swoją faktyczną tożsamością. Czyżby ścigany był dosłownie na wyciągnięcie ręki? Blisko zespołu, przypuszczalnie od dawna starającego się go schwytać? Tego bardzo aktywnego seryjnego mordercę, który niezwłocznie zaprosi czytelników do swojego niepodzielnego królestwa. Spory kawał ziemi odziedziczony po rodzicach oraz obskurna nieruchomość - gospodarzowi przyjemnie kojarząca się z włościami Leatherface'a (antybohatera slasherowej franczyzy zapoczątkowanej w 1974 roku. „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera), ale też zdecydowanie czystszymi, sterylnymi pracowniami szalonych naukowców ze znanych mu filmów grozy - gdzie ten rzekomo wybitny umysł rzadko, jeśli w ogóle, jest zupełnie sam. W „pensjonacie” Jeremy'ego zazwyczaj przebywa przynajmniej jeden „gość”. Najczęściej są to młode kobiety, starannie wyłuskane z szarego tłumu Nowego Orleanu, ale od początku nie ulega wątpliwości, że Rzeźnik z Bagien od czasu do czasu „przygarnia” także mężczyzn. „Króliki doświadczalne” w jakichś bliżej nieznanych eksperymentach pseudonaukowych, przede wszystkim jednak zabawki zdemoralizowanej jednostki, która po prostu znajduje przyjemność w torturowaniu i zabijaniu przedstawicieli własnego gatunku. Niewydarzony myśliwy, drapieżnik z dziecinną łatwością wtapiający się w tłum, ale też bez trudu oczarowujący nieszczęsne niewiasty, co niektórym odbiorcom „Rzeźnika i strzyżyka” Alainy Urquhart może przypomnieć Teda Bundy'ego. Jeremy utrzymuje się z wprowadzania danych i wypisywania faktur dla firmy logistycznej i magazynu – można powiedzieć istny kameleon, niebudzący najmniejszych podejrzeń, a nawet lubiany w pracy, która niemożebnie go nudzi w odróżnieniu od jego domowych zajęć. Jeremy na swoim prywatnym terenie, na rozległych trzęsawiskach, urządził sobie coś w rodzaju prywatnego parku rozrywki. Chorego wesołego miasteczka, gdzie głównymi „atrakcjami” są komnata tortur i polowanie na grubą zwierzynę. Co prawda nie nazwałabym tego zwichrowanego portretu psychologicznego dogłębnym - daleko do tego - ale w porównaniu do tytułowego Strzyżyka...

Wbrew (pod)gatunkowym regułom (serial killer thriller, oczami ścigających i ściganych – formalnie rzecz biorąc autorka „Rzeźnika i strzyżyka” obrała narrację trzecioosobową) doktor Wren Muller zdawała mi się zazdrośniej od Jeremy'ego strzec swoich „tajemnic”. To znaczy, autorka nie pozwoliła nam się lepiej poznać – papierowa postać, w której jej stwórczyni widzi osobę, jaką zawsze chciała być. Alaina Urquhart nie ukrywa, że dała jej sporo swoich cech; na przykład pracowitość i upór. Obie zwykły też kierować się w życiu logiką, orędowniczki zdroworozsądkowego myślenia, pragmatyczki, które mimo wszystko czasami lubią nieco oderwać się od ziemi, skosztować magii tego świata, choćby poprzez tarota. Mnie niestety nie udało się nawiązać należytej znajomości z doktor Wren Muller. Nie było między nami praktycznie żadnej więzi, ale jakąś tam wątłą nić zawiązaliśmy z detektywem Johnem Leroux. „Wie, że jej ostatnie przytomne godziny musiały być pełne rzeczy, których nie potrafią sobie wyobrazić nawet reżyserzy horrorów” - do takiej konkluzji dochodzi dzielna pani doktor z „Rzeźnika i strzyżyka” Alainy Urquhart po oględzinach zwłok jednej z ofiar diabolicznego Jeremy'ego. Śmiem jednak nie zgodzić się z tym nieprzeciętnym umysłem. W sumie doktor Wren Muller nie dała mi rozlicznych dowodów na posiadanie ogromnej wiedzy, choćby tylko w dziecinie medycyny sądowej. Tak czy inaczej, na pewno nie jest to Lincoln Rhyme, ani nawet Sherlock Holmes, w spódnicy. Mnie, w przeciwieństwie do głównej bohaterki omawianej powieści, zbrodnicza działalność jej domniemanej nemezis, nie wydawała się szczególnie kreatywna. W całym swoim bardziej domyślanym, niż odmalowanym ohydztwie – jakieś tam drastyczne migawki się pojawiają, ale to taka sama robota na pół gwizdka, jak wszystko inne w tej literackiej rzeczywistości. Nie mogę jednak nie przyklasnąć oczkom puszczanym do fanów mrocznych opowieści. Najczęściej Alaina Urquhart wspomina „Milczenie owiec” Jonathana Demme'a, ale czyni też bardziej ukradkowy (no powiedzmy) ukłonik w stronę kina slash (finałowa dziewczyna Jeremy'ego). O Skórzanej Twarzy z wierną piłą mechaniczną była już mowa, ale nie o Cenobitach, piekielnych zastępach z filmowej franczyzy pt. „Hellraiser” zapoczątkowanej kultowym obrazem Clive'a Barkera z 1987 roku na podstawie jego własnej minipowieści – autorka wspomni te kreatury dopiero w sekcji z podziękowaniami, gdzie też ujawni najbardziej inspirujących ją pisarzy i pisarkę. Pasjonaci autentycznych niepokojących historii mogą z kolei bezwiednie uśmiechnąć się na wzmiankę o Aokigahara, niesławnym japońskim Lesie Samobójców. Przy całym moim... hmm... nieprzekonaniu do tego dziełka, „Rzeźnik i strzyżyk” wydaje mi się pozycją jak najbardziej godną zainteresowania zwolenników szybkich akcji. Dynamicznych kryminalnych dreszczowców, niekażących przedzierać się przez bezkresny las słów (drobiazgowe, wyczerpujące opisy). O pogoni za seryjnym mordercą i w towarzystwie tej niezacnej persony. Raptownie przenosimy się z miejsce w miejsce, skaczemy to tu, to tam, mogąc najwyżej pomarzyć o szerokim wglądzie w policyjne akta Rzeźnika z Bagien, w materiał piętrzący się na biurkach osób w domyśle od lat zaangażowanych w tę sprawę z pierwszych stron gazet. Obecne czynności śledcze, jak dla mnie, przebiegają nazbyt chaotycznie; dotkliwie brakowało mi tutaj konsekwencji i tym bardziej cierpliwości. Wolę krok po kroku zanurzać się w daną opowieść, miast jak ten króliczek Jeremy'ego sadzić wielkie susy w oczekiwaniu (na szczęście tutaj niedługim – niespełna dwieście siedemdziesiąt szybko czytających się stron; warsztat, jak by nie patrzeć początkującej autorki, jest nader prosty) na ostateczną konfrontację. Największą niespodziankę Alaina Urquhart przygotowała (nie)długo przed mniej czy bardziej spodziewanym finałem (obyło się bez wstrząsu, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że ostatnia bitwa w „Rzeźniku i strzyżyku” idealnie pokryła się z moimi przewidywaniami). Doprawdy sprytny ruch. Do tego chwytliwe, charakterne miejsce akcji – magiczne kolorowe miasto i odpychająco-przyciągające monochromatyczne, posępne bagna – które, co muszę zaznaczyć, nie było tak plastyczne, jak bym tego oczekiwała. Może w kolejnych odsłonach teoretycznie mrocznych przygód doktor Wren Muller? Może z czasem wyrobi się to zupełnie nowe, świeżutkie amerykańskie pióro?

Niewymagająca lektura od nieuleczalnej miłośniczki kina i literatury grozy, zdeklarowanej fanki horrorów i innych opowieści z dreszczykiem, sumiennej pracownicy prosektorium i znanej, przynajmniej w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, podcasterki. Alaina Urquhart w swojej pierwszej opublikowanej powieści, w „Rzeźniku i strzyżyku”, najprawdopodobniej donośniej przemówi do entuzjastów na maksa rozpędzonych historii, niestraszących tak zwanymi rozwlekłymi opisami, nużącymi przestojami, „niegrzeszących bogactwem słów”. Dla mnie średniak, bo jestem jednym z tych beznadziejnych przypadków, którym bardziej po drodze „z przegadanymi” utworami beletrystycznymi. Wolniejszymi prozatorskimi wagonikami. Thriller kryminalny o zorganizowanym seryjnym mordercy grającym w zabójcze szachy z niezłomną patolog sądową, który zapewne z oczekiwaniami wielu sympatyków gatunku się nie rozminie. Popyt na takie powieści niewątpliwie jest.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 17 marca 2023

Kia Abdullah „Najbliższa rodzina”

 

Leila Syed jest współwłaścicielką dochodowej firmy architektonicznej z siedzibą w Londynie oraz żoną poczytnego felietonisty Willa Carmichaela, z którym od jakiegoś czasu przebywa w separacji. Wbrew usilnym staraniom, Leila nie doczekała się dziecka, w przeciwieństwie do jej młodszej siostry, sekretarki Yasmin Syed, mieszkającej w sąsiedztwie ze swoim mężem, informatykiem Andrew Hanssonem i trzyletnim synem Maksem. Leila jest stałym elementem w ich życiu, rzadko odmawiającym pomocy w opiece nad dzieckiem, mimo piastowania bardziej wymagającego stanowiska na rynku pracy. Pewnego poranka Andrew zwraca się do niej z prośbą o odwiezienie Maksa do żłobka, a parę godzin po odebraniu chłopca, telefonuje do swojej przebywającej w biurze szwagierki z zapytaniem gdzie podział się jego syn. Został w samochodzie. W upalny dzień. Leila utrzymuje, że zapomniała o chłopcu w drodze do pracy, ale nie udaje jej się przekonać przedstawicieli organów ścigania. Kobieta zostaje postawiona w stan oskarżenia za doprowadzenie do śmierci swojego małoletniego siostrzeńca.

Najbliższa rodzina” (oryg. „Next of Kin”) to pierwszy opublikowany w Polsce – inicjatywa wydawnictwa Mova w tłumaczeniu Urszuli Gardner i okładce zaprojektowanej przez Łukasza Werpachowskiego; edycja z 2023 roku – utwór Kii Abdullah, autorki przewodników turystycznych i powieści z gatunków thriller, kryminał, dramat sądowy. W sekcji beletrystycznej zadebiutowała w 2019 roku pozycją pt. „Take It Back” otwierającą serię z prawniczką Zarą Kaleel, wyróżnioną między innymi przez The Guardian, The Sunday Times i The Telegraph. Kontynuacja wspomnianego cyklu, wypuszczona w kolejnym roku powieść „Truth Be Told” dostała się na krótką listę Diverse Book Award. Zwyciężczynią w tej ostatniej konkurencji, w kategorii Adult Fiction, została właśnie „Next of Kin”, która swoją światową premierę miała w roku 2021. Ponadto książka otrzymała tytuł The Times Book of the Month i wskoczyła na długą listę CWA Gold Dagger. Kia Abdullah urodziła i wychowała się w Londynie - w dzielnicy Tower Hamlets - w wielodzietnej rodzinie założonej przez imigrantów z Bangladeszu. Absolwentka Queen Mary University of London, z tytułem licencjata z informatyki. Była członkini Mensa International (jej IQ wynosi 150), która po studiach przez parę lat pracowała w branży technicznej, a potem dołączyła do dziennikarskiego zespołu Asian Woman Magazine, a jeszcze później zawiązała współpracę z oficyną Penguin Random House (przewodniki turystyczne). Od 2014 roku jest pisarką (i blogerką) na pełen etat.

Thriller psychologiczny i dramat sądowy, też dramat rodzinny, od miłośniczki twórczości Donny Tartt i Jeffreya Eugenidesa, nieukrywającej swojego podziwu także dla scenariuszy Brit Marling. Smutna saga rodzinna, którą mogło napisać samo życie. Głównym tematem tej literackiej dyskusji Kia Abdullah uczyniła zjawisko z pierwszych stron gazet. Tragedia niejednej współczesnej rodziny. W tej szaleńczo zabieganej epoce coraz częściej słyszy się o takich przypadkach. Potężnych wstrząsach, przez „idealną część społeczeństwa” zazwyczaj ocenianych z najwyższą surowością. Jak można zostawić dziecko w samochodzie? Jak można zapomnieć o pasażerze, w dodatku tak bezbronnym, z racji swojego wieku niezdolnym do samodzielnej egzystencji? Jak współczuć dorosłym osobom, które dopuszczają się tak poważnego zaniedbania? Jak łączyć się z nimi w bólu? Jak pomieścić w głowie tak skrajną nieodpowiedzialność? Kia Abdullah w swojej „Najbliższej rodzinie” stara się przemówić do wrażliwości nawet najtwardszych samozwańczych sędziów tego świata. Z jakim skutkiem, to już trzeba pytać owych sędziów. Przeciwko Leili Syed przemawia nie tylko pozostawienie trzylatka w szybko nagrzewającej się „blaszanej puszce”, ale też choćby status materialny, bezdzietność, a nawet wygląd zewnętrzny. Królowa lodu, wyniosła dama przesadnie skoncentrowana na karierze. Uprzywilejowana egoistka. W tej podobno oświeconej, postępowej epoce od kobiet w jej wieku wymaga się przynajmniej jednego dziecka, z naciskiem na „przynajmniej”. Presja społeczna, według autorki „Najbliższej rodziny” wywierana głównie na płeć żeńską. Pogarda podszyta zazdrością? Bywa i tak, ale Abdullah wspomina też tych szczęśliwych rodziców, którzy, jeśli już, to patrzą z litością, a nie zazdrością na bliźnich niemających potomstwa. Yasmin Syed zawsze czuła się gorsza od swojej starszej siostry, swojej prawnej (wyłącznej) opiekunki od jedenastego do osiemnastego roku życia. Wiedziała, że Leili do pełni szczęścia brakuje już tylko dziecka, przyjście na świat Maksa potraktowała więc jak pierwsze(?) zwycięstwo w tych egzystencjalnych zawodach. Yasmin najwyraźniej tak to traktowała, ale Leila ze strony na stronę przekonywała mnie, że bardziej dopinguje siostrę, niż z nią konkuruje. Czołowa postać „Najbliższej rodziny” wbrew pozorom na pierwszym miejscu może stawiać nie pracę, tylko Yasmin. Tak czy inaczej, konsekwentnie utrzymuje nad swoją siostrą szczelny parasol ochronny. Troskliwa opieka nad niewdzięczną krewną? Ocieplanie wizerunku domniemanej zabójczyni i schładzanie wizerunku matki ofiary – mniej więcej tak to odbierałam i muszę przyznać, że zaimponowała mi pani Abdullah tym posunięciem. Ryzykowny ruch, który koniec końców w moich oczach mocno przysłużył się tej ważkiej rozprawie o pochopnym ferowaniu wyroków, pośpiesznym szufladkowaniu innych, ocenianiu ludzi po pozorach. W powieściowych thrillerach psychologicznych w gruncie rzeczy takie sztuczki są na porządku dziennym, powiedziałabym wręcz, że ten gatunek jak żaden inny wyspecjalizował się w uczulaniu na wszelkiego rodzaju fasady. Pod różową farbą często kwitnie grzyb, a we współczesnych „chatkach czarownic i czarowników” mieszkają prawdziwi superbohaterowie, herosi codzienności. Zmieleni przez system, wykopani na margines społeczny, pozostawiani sami sobie także w młodym wieku. Opiekuńcze państwo? Zależy dla kogo, bo na pewno nie dla Leili Syed. Wszystko co ma, zawdzięcza wyłącznie sobie. Wyszła z ubóstwa, w dodatku niestrudzenie prowadząc za rękę swoją młodszą siostrę. Po drodze pokonując kłody rzucane jej pod nogi przez bezdusznych biurokratów. Szybko nauczyła się ograniczać kontakty z sektorem publicznym do niezbędnego minimum, ale jak to mówią: co się odwlecze, to nie uciecze.

Zabawne, że mężczyzn traktowano jak bohaterów, gdy na drugi dzień po tragedii osobistej wracali do pracy, od kobiet jednak oczekiwano, aby rozpaczały tygodniami”. „Często słyszymy o porządnym rodzinach. Mówi się o nich w telewizji i podczas wieców politycznych, pisze w gazetach. Całe nasze społeczeństwo zasadza się na porządnej rodzinie, lecz na ogół jest ona pojmowana w bardzo wąskim zakresie”. „Ludzie uprzywilejowani nie są w stanie zrozumieć nieuprzywilejowanych. Sądzą, że zawsze jest ktoś, kto posłuży pomocą. Ale to nieprawda. Ludzi, którzy pozostają niezauważeni przez system, spisuje się na straty, traktuje się ich jak niezbędne poświęcenie dla dobra większości”. A jest tego więcej. Właściwie chyba nieprzesadne będzie stwierdzenie, że „Najbliższa rodzina” Kii Abdullah jest wprost naszpikowana takimi przykrymi obserwacjami z życia. Nie dostrzegłam tutaj grama przesady, brzydkich przekłamań, nieznośnego naginania rzeczywistości do swoich potrzeb, patrzenie na świat przez nazbyt ciemne okulary. Tragedia w trzech „aktach”, depresyjna powieści, która co ciekawe przy okazji może podnieść na duchu niejedno wątpiące serce. Czy jestem dobrym człowiekiem? Przykładnym obywatelem? Dobrym opiekunem? Czy zasługuję na szczęście? W tym rodzinnym piekle zaprojektowanym przez Kię Abdullah, będziemy towarzyszyć przede wszystkim siostrą Syed i sierżantowi Christopherowi 'Shepowi' Shepherdowi, prowadzącemu śledztwo w sprawie śmierci trzyletniego Maksa Hanssona. Skrupulatnie gromadzącemu może nie tyle twarde dowody, ile poszlaki obciążające kobietę, do której od samego początku zdaje się być uprzedzony. A jak wiadomo osobiste antypatie i sympatie są bardziej wrogami niż zwolennikami poszukiwaczy prawdy. Właściwie to nie byłam pewna, czy Shepowi w ogóle zależy na prawdzie, a w każdym razie bardziej od przyskrzynienia kobiety, która przypadkiem rozdrapała stare rany. Prywatna misja, którą detektyw chce udowodnić samemu sobie, że uodpornił się na diabelski czar takich kobiet. Czyli jakich? Zdaniem Shepa pozbawionych empatii, zimnokrwistych intrygantek. Kobiet przelewających krew niewinnych, a potem bez mrugnięcia okiem robiących z siebie ofiary. Wytrawnych manipulantek, patologicznych kłamczuch dbających tylko o siebie. Aby skazać Leilę Syed wystarczy udowodnić, że tego feralnego dnia zapomniała o Maksie już po wyjściu z samochodu – to nie jest sprawa o zabójstwo pierwszego stopnia, nikt nie posądza wziętej architektki o działanie z premedytacją, tylko świadome zaniedbanie, które skończyło się śmiercią dziecka. Wszystko więc sprowadza się do tego, kiedy Leila zapomniała o Maksie: w drodze do pracy czy po wyjściu z samochodu, śmiercionośnej pułapki biednego chłopczyka. Jedynego dziecka młodszej siostry Leili. Sytuacja zdecydowanie nie do pozazdroszczenia, delikatnie mówiąc. Regularne przechadzki po jej sferze wewnętrznej (całkiem szeroki portret złożonej, może nawet mocno skomplikowanej jednostki, ale na pewno nie była to jedna z najgłębszych eksploatacji umęczonej duszy, z jaką w swojej czytelniczej przygodzie się spotkałam) nie dały mi powodów, by wzorem Shepa, posądzać ją o traktowanie tej sprawy nazbyt lekko. Na zewnątrz skała, a wewnątrz nieustający, rozdzierający wrzask rozpaczy. Potężne wyrzuty sumienia, które w tym świecie przedstawionym zdarzają się z nie mniej namacalnym cierpieniem matki ograbionej przez swoją własną siostrę z najcenniejszego - bezcennego! - skarbu, swoistej nagrody od losu, który wcześniej na całe lata wtrącił ją do istnej komnaty tortur. Kia Abdullah nie oszczędza swoich bohaterów (i antybohaterów?), bezlitośnie okłada pierwszoplanowych aktorów tego poruszającego spektaklu. Nawet jeśli w pewnym momencie, na przykład podczas przewodu sądowego, zaciekłego prawniczego pojedynku (myślę, że nie jest to jeszcze poziom Johna Grishama, ale chyba powolutku rośnie mu nowa konkurencja), w którym największą przegraną albo wygraną będzie Leila Syed, zaczniecie mocno powątpiewać w „złe intencje” autorki, to znaczy dojdziecie do wniosku, że to kolejny patyczkujący się z czytelnikiem – a na dokładkę okrutnie przewidywalny i aż za bardzo prozaiczny, niestosownie niewymyślny, niekreatywny – do bólu ugrzeczniony niby thriller psychologiczny (bardziej dramat rodzinny i sądowy), to doradzam dozbrojenie się w cierpliwość. Poczekajcie amatorzy silniejszych wrażeń, zostańcie z Kią Abdullah, a być może zakończycie tę lekturę z przeświadczeniem, że właśnie odkryliście kolejną bezkompromisową ekspertkę od szargania nerwów. Powieściopisarkę tchórzem niepodszytą:)

Warsztat można by jeszcze dopracować, ale ogólnie rzecz biorąc jestem zadowolona z tej dziewiczej wyprawy w świat przedstawiony przez Kię Abdullah. Z tego pierwszego kontaktu z jej twórczością. Dostatecznie bolesnego, choć oczywiście chciałoby się wyjść z tego jeszcze bardziej pokiereszowanym. „Najbliższa rodzina” to szczera opowieść o współczesnym świecie. Ponura saga rodzinna. Empatyczna, refleksyjna, dramatyczna historia o nieidealnych ludziach, bo ideały nie istnieją. Na swój sposób pokrzepiająca, ponieważ w tym rodzinnym piekle autorka solidaryzuje się z ludźmi w dybach presji społecznej. Krytycznie ocenianymi przez rzekomo perfekcyjnych reprezentantów tego samego gatunku. Poruszający dramat rodzinny, angażujący dramat sądowy, a na deser soczysty thriller psychologiczny. Chyba warto rozważyć tę ofertę, nie uważacie?

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://www.taniaksiazka.pl/

Więcej nowości literackich

środa, 15 marca 2023

„Krzyk VI” (2023)

 

Po masakrze w Woodsboro w Kalifornii w 2021 roku czworo ocalałych, siostry Sam i Tara Carpenter oraz rodzeństwo Mindy i Chad Meeks-Martin, przenosi się do Nowego Jorku. W związku z przeżytą traumą i oskarżeniami części opinii publicznej, Sam uczęszcza na terapię, z kolei Tara, wbrew życzeniom swojej irytująco opiekuńczej siostry, zamiast przepracowywać koszmarne wspomnienia, koncentruje się na studenckim życiu. Dziewczyna nie chce, żeby potworne wydarzenia z Woodsboro określały cały jej żywot, woli patrzeć w przyszłość niż ciągle oglądać się wstecz, a Sam obawia się, że taka postawa prędzej czy później brutalnie zemści się na jej ukochanej siostrze. Te przepychanki z wewnętrznymi demonami przerywa wstrząsająca informacja o morderstwie jednej z ich wykładowczyń na Uniwersytecie Blackmore. Kiedy staje się jasne, że Ghostface powrócił, a jego głównym celem są siostry Carpenter, ekipa z Woodsboro i ich nowi znajomi, siłą rzeczy muszą skupić się na walce z zewnętrznym demonem lub demonami w boleśnie znajomym stroju.

Druga cegiełka Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta, twórców między innymi „Diabelskiego nasienia” (2014) i „Zabawy w pochowanego” (2019), w szlagierowej slasherowej budowli nieodżałowanego Wesa Cravena, z niebagatelnym udziałem Kevina Williamsona. Sequel ich requela z 2022 roku i zarazem szósta odsłona serii, też na podstawie scenariusza Jamesa Vanderbilta i Guya Busicka. Zrealizowana za mniej więcej trzydzieści pięć milionów dolarów, najbardziej dochodowa w weekend otwarcia część franczyzy, gdzie największą nieobecną jest Sidney Prescott, kultowa final girl wykreowana przez Neve Campbell. Gwiazda serii odmówiła udziału w „Krzyku VI” (oryg. „Scream VI”), tłumacząc to skrajnie niezachęcającą ofertą od Paramount Pictures, „wytwórni matki” niniejszej superprodukcji. Campbell nie kryła rozgoryczenia takim potraktowaniem jej osoby – poczuła się mocno niedoceniona i dała do zrozumienia, że gdyby była mężczyzną taka przykra dla niej sytuacja najpewniej by nie zaistniała. Słowa wsparcia dla Campbell popłynęły między innymi od koleżanek i kolegów z planów poprzednich „Krzyków”: Emmy Roberts, Matthew Lillarda, Sarah Michelle Gellar i Jamiego Kennedy'ego. „Krzyk VI” kręcono w Montrealu w Kanadzie – główne zdjęcia ruszyły 9 czerwca 2022 roku, a zakończyły się pod koniec sierpnia tego samego roku. W drugim tygodniu marca 2023 roku ruszyła szeroko zakrojona dystrybucja kinowa.

Żegnaj Woodsboro, witaj Nowy Jorku! Ghostface idzie śladami „niedobrego wujaszka Jasona Voorheesa, z czego doskonale zdawali sobie sprawę „spadkobiercy” przebojowego slash pastiszowego cyklu Wesa Cravena (tak zwane meta slashery), o czym w ich świecie przedstawionym najdobitniej zaświadczył fragment „Piątku trzynastego VIII: Jason zdobywa Manhattan” Roba Heddena (w tym miejscu wypada też wspomnieć, że w taki sam sposób twórcy „Krzyku VI” wyróżnili „Inwazję porywaczy ciał” Dona Siegela, pierwszą i najwierniejszą filmową wersję bodaj najpopularniejszej powieści Jacka Finneya). Nieprzypadkowa jest też akcja z lodówką – kolejne oczko do fanów umiarkowanie krwawych opowieści o maniakalnym mordercy znad Crystal Lake. Według Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta już prolog zdradza ich tutejsze zamiary; nadaje ton nowojorskiej przeprawie znanych miłośnikom serii przedstawicieli aż trzech pokoleń z fikcyjnego miasteczka Woodsboro i zupełnie nowych postaci. Wybornie przebiegłe preludium – każdy „Krzyk” musi mieć swój efektywny wstęp, to już chyba jedna z twardych wizytówek rzeczonego cyklu (z perspektywy czasu najwyżej oceniam przygrywkę z „Krzyku 4” Wesa Cravena, zresztą to samo tyczy się (nie)ostatecznej, właściwie przedostatniej konfrontacji) – w centrum którego twórcy, praktycznie bez proszenia, postawili Samarę Weaving, niezawodną wspólniczkę w ich makabrycznie wesołej „Zabawie w pochowanego”. Zaskakujący epizod z nauczycielką akademicką na niedoszłej randce praktycznie w ciemno. Niekwestionowaną ekspertką od XX-wiecznych slasherów w dostojnych murach Uniwersytetu Blackmore w Wielkim Jabłku, która teraz poczuje się jak jeden z podmiotów swoich wykładów. Jedna z bohaterek... Właściwie to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy kłaniali się tutaj konkretnej pannie z konkretnej filmowej siekaniny. UWAGA SPOILER Pamiętnej, cudownie frustrującej śmierci Helen Shivers z „Koszmaru minionego lata” Jima Gillespie'ego KONIEC SPOILERA. Potem niemałe przetasowanie, trzymające w napięciu domknięcie tego „aktu”, i już wskakujemy na główny tor fabularny, reprezentowany przez Sam i Tarę Carpenter, którym moim zdaniem nieobecność Sidney Prescott mocno się przysłużyła. Z publicznych wypowiedzi głównych architektów „Krzyku VI” wnioskuję, że oni również są zdania, iż zniknięcie (niezagadkowe; jak dla mnie przekonująco wyjaśnione) pierwszej damy w Scream Universe, pozwoliło nowemu pokoleniu bardziej rozwinąć skrzydła. Siostry Carpenter mogły wreszcie wyjść z cienia starszej koleżanki, chwilowo(?) bardziej doświadczonej final girl. Odważę się zauważyć, że dla Sid los był nieco łaskawszy, bo jak by nie patrzeć swoją legendę budowała w prostszej epoce. Oczywiście nie mam tutaj na myśli rozdziałów cztery i pięć, bo wtedy już zasady można było, a właściwie trzeba było łamać. Niezawodna recepta na przetrwanie w slasherze w gruncie rzeczy spłonęła w ogniu nowoczesności. Gdyby to jeszcze był samodzielny twór, a nie część franczyzy (rozprawa o filmowych franczyzach), to może Ghostface'a (w liczbie mnogiej jak zwykle?) jakieś reguły mimo wszystko by obowiązywały. A nie! Jeden punkt na pewno nie podlega negocjacjom, kategoryczny warunek dla „szanujących się” slasherowych zabójców w tych naszych na maksa rozpędzonych czasach. Pamiętaj, niedrogi morderco, o zagęszczaniu ruchów – niezachwianie odmawiaj dostępu do scenariusza tak zwanym nużącym przestojom. Podchody dozwolone, ale uważaj, by nie przeciągnąć struny, bo wprawna żonglerka napięciem niezwykle łatwo może przeobrazić się w żonglerkę nudą. Rozmowy też jak najbardziej wskazane, nie trać jednak czujności, nie pozwól, by „twoje pięć minut w Nowym Jorku” dostało etykietkę „horroru przegadanego”. Krótko: musi się dziać. Musi być power – w końcu nie jesteśmy już w sennym(!) Woodsboro. To jest Nowy Jorku, a nie jakaś zabita dechami amerykańska pipidówa, której niepodobna wypatrzyć na mapie. I, co ważniejsze, jest wiek XXI – dajcie już spokój biednej Sid, dziewczyna swoje już przeżyła (aż nadto!), i doceńcie wreszcie następne pokolenie final girls. „Leśne dziadki” czas najwyższy żyć tu i teraz, wspominając przeszłość bez obrażania się na teraźniejszość. Bez kija w czterech literach:)

Jenna 'Wednesday' Ortega (m.in. „X” Ti Westa) i Melissa Barrera (m.in. „Obłąkana” Lori Evans Taylor) przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Wprost nie mogłam się napatrzeć na te dziewczyny, co nie znaczy, że nie tęskniło mi się za Neve Campbell, ale... nie tak mocno, jak się obawiałam (przepraszam Sidney). Siostry Carpenter w moim poczuciu godnie poniosły tę niemiłosiernie gorącą pałeczkę. Charyzmatyczne „księżniczki” z niekłamanym szacunkiem wspominające „królową” (która może być tyko jedna? Hmm) i przede wszystkim zacieśniające albo luzujące siostrzane więzi w wielkomiejskiej dżungli. Wciągająca, dość burzliwa, na swój sposób poruszająca relacja w oparach hejtu i przerażających podejrzeń także względem siebie, wdrukowana w „igrzyska śmierci”, w których główną nagrodą mają być właśnie siostry Carpenter (sam środek haniebnej tarczy chyba najbardziej nadpobudliwego/nadpobudliwych z Ghostface'ów). Polowanie „na dwa wieloryby w morzu płotek”. Z drugiej strony, ktoś taki za większy wyczyn mógłby uznać już wyeliminowanie takiej graczki jak Gale Weathers (Courteney Cox nadal w formie. Aktorka w przestrzeni medialnej na poły żartobliwie wyznała, że w tę postać gotowa wcielać się nawet za darmo, pro publico bono), w „Krzyku VI” jedynej członkini starej gwardii. Że tak to ujmę honoru następnego pokolenia (z „Krzyku 4”) broni Kirby Reed (w tej roli znowu Hayden Panettiere, którą Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett byli gotowi obsadzić już w „Krzyku” 2022, ale wtedy nie udało im się ustalić jej miejsca pobytu – Panettiere praktycznie zniknęła z radaru, ale, jak widać, poszukiwania reżyserów-detektywów w końcu przyniosły owoce), jedna z moim ulubionych mieszkanek Scream Universe, o przywrócenie której podobno głośno dopominali się inni fani serii. Zdeklarowana miłośniczka kina grozy, zdaje się, że ze wskazaniem na horrorowe rąbanki, wraca jako... Tego się nie spodziewałam, choć może powinnam, nie wiem. Szykuje się ciekawa pogawędka z młodszą fanką gatunku. Ten łańcuszek zapoczątkował Randy Meeks, a najnowszym ogniwem jest jego siostrzenica Mindy Meeks-Martin (przyzwoity występ Jasmin Savoy Brown). Ta ostatnia, tak samo jej jej brat bliźniak Chad (też niezgorsza kreacja Masona Goodinga), razem z siostrami Carpenter swój debiut na tej franczyzowej scenie zaliczyła w requelu z 2022 roku. „Krzyk VI” stawiam w tym samym, całkiem wysokim, ale oczywiście nie najwyższym, rzędzie (taka ze mnie zatwardziała leśna babcia, co przyspawała do tronu „anachroniczne oryginały”), co nowe otwarcie tych samych reżyserów. Na gruncie meta ta odsłona trochę mnie zawiodła – jakby filmowcom brakowało już pomysłów (może warto byłoby pociągnąć wątek włoski; wrzucić pod mikroskop nurt, o którym coś tam pod nosem twórcy przebąkiwali, tak nieśmiało, że nie nazwałbym tego nawet liźnięciem tematu, a cóż dopiero błyskotliwą analizą) na ciągnięcie tej chyba najbardziej charakterystycznej, nietuzinkowej cechy, uważam, najbardziej wyrównanej ze wszystkich znanych mi filmowych serii w szufladce szeroko pojętego horroru. Z większych atrakcji na tej płaszczyźnie to na pewno „podwójny zamach”, akcja z niemile widzianą dziennikarką inspirowana inną akcją z niemile widzianą dziennikarką. Nie pogardziłam też całą plejadą niskich ukłonów w metrze – armia przebierańców, głównie czarnych charakterów, ale w tym gronie znalazło się też miejsce dla pozytywnej postaci innego pełnometrażowego filmu Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Uwagi zespołu ds. „Krzyku VI” nie umknęła też bodajże najgłośniejsza rola Jenny Ortegi. Głupio byłoby zmarnować taką okazję do ugoszczenia nieprawdziwej Wednesday Addams – pełny kostium w kolorowym tłumie i może też pasiasta czarno-biała bluzeczka Tary. „Więcej krwi!”: taki okrzyk podobno często wybrzmiewał na planie „Krzyku VI”. I myślę, że jest więcej krwi, więcej niż we wcześniejszych odsłonach, a i trochę świeżego mięska da się przyuważyć. Takie tam przelotne widoki w całej serii naprawdę emocjonujących starć z prawdziwą maszyną do zabijania – ultra zwinnym, ultra odpornym i hiper brutalnym oprawcą Czworo z Woodsboro, ich znajomych oraz przypadkowych przechodniów. Nie udało mi się przedwcześnie zajrzeć pod maskę, tj. rozpracować tożsamości mordercy/morderczyni/morderców, co rzecz jasna zapisuje na plus sprytnym filmowcom, jednakże jakimś potężnym wstrząsem to na pewno nie było. Niespodzianka, ale bez efektu WOW. Chodziła mi po głowie taka podłość, coś tak okropnego... O ja niedobra, naprawdę liczyłam na taki diabelski piorun, a złudzeń pozbawił mnie sam Ghostface'a, w scenie, która chyba najbardziej zszargała mi nerwy. To też historyczny moment. UWAGA SPOILER, pierwsza taka rozmowa w serii. Jak to się stało, że wcześniej się nie zgadali? A skoro już jesteśmy w spoilerze, to czy tylko mnie wydaje się, że kontynuatorzy Wielkiego Przedsięwzięcia Wesa Cravena aż nieprzyzwoicie łagodnie – ejże, to w końcu slasher – obchodzą się z bliższym otoczeniem najbardziej wyeksponowanych postaci? Jakoś mało dobrych przyjaciół sióstr Carpenter kończy marnie. Ach, i podpisuję się pod nieoficjalną petycją zatytułowaną „Precz ze scenami po napisach!” KONIEC SPOILERA.

Jest moc, ale jednak wolałabym, żeby ekipa z Woodsboro nie zadomawiała się w Nowym Jorku, by prędko wróciła do fikcyjnej mieściny, gdzie Ghostface mówi dobranoc. Sequel requela, coś w rodzaju przetworzenia sequela z 1997 roku i o franczyzach słów kilka od szczęśliwych i zdolnych „sukcesorów” hitowego tytułu Wesa Cravena. Szósta odsłona serii i drugi tom nowej edycji (dwie, a nawet trzy – no tak, nie zapominajmy o części czwartej - splatające się gałęzie), od dobrze, jeśli już nie doskonale zorientowanych w temacie Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta. Czują kochane cholery ten podgatunek. Czarodziejskie slasherowe melodie. Meta slasherowe? W „Krzyku VI” w mojej ocenie mniej zapamiętale, nie tak namiętnie jak poprzednio, filmowcy uderzają w tę ostatnią strunę. Mniej meta, więcej slashera. Spektakularna demolka, soczysta rąbanina i strzelanina, elektryzujące polowanie na ludzie w wielkomiejskim zgiełku. Przypowieść o destrukcyjnej mocy hejtu i budującej potędze siostrzeństwa w perfidnym parku rozrywki Ghostface'a, ewentualnie Ghostface'ów. Fajnie było.

poniedziałek, 13 marca 2023

Izabela Janiszewska „Ludzie z mgły”

 

Rok 2019. Studiująca na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz podczas weekendowych odwiedzin bliskich, mieszkających w małej miejscowości Sinice na Podlasiu, znika we mgle. Zaniepokojeni jej przedłużającą się nieobecnością rodzice zawiadamiają o zdarzeniu miejscową policję. Sprawę prowadzi komisarz Krzysztof Lipski, a partneruje mu aspirantka Weronika Sowińska, która w przeciwieństwie do mężczyzny, uważa, że należy zbadać tę sprawę także pod kątem ewentualnych powiązań z poprzednimi zagadkowymi zdarzaniami budującymi lokalne legendy o śmiercionośnej mgle. Dwa miesiące później, gdy los nastolatki nadal pozostaje nieznany, z lasu wychodzi mężczyzna ściskający w ręku łańcuszek zaginionej. Mężczyzna utrzymujący, że nie wie, kim jest ani w jaki sposób wszedł w posiadanie przedmiotu należącego do niestrudzenie poszukiwanej przez policję dziewczyny z konserwatywnego domu, która najprawdopodobniej miała swoje sekretne oblicze.

Izabela Janiszewska, autorka przebojowej trylogii z komisarzem Brunonem Wilczyńskim i dziennikarką Larysą Luboń, na którą składają się powieści „Wrzask”, Histeria” i „Amok” oraz thrillerów psychologicznych „Niewybaczalne” i „Apartament”, zanurza się w mleczny postrach mieszkańców fikcyjnej niewielkiej miejscowości na Podlasiu, antybohaterkę urban legend. Pierwotnie wydaną w 2023 roku przez oficynę Czwarta Strona (okładkę zaprojektował Tomasz Majewski), powieść kryminalną pt. „Ludzie z mgły”, po części zainspirowała nader zagadkowa autentyczna sprawa tak zwanego człowieka bez tożsamości, też człowieka, który powstał z torów. Resztę załatwiła rozbrykana wyobraźnia Janiszewskiej, która pewnego mglistego dnia, w trakcie tradycyjnej wyprawy w rodzinne strony, podsunęła jej obrazy ludzkich sylwetek z wolna wyłaniających się z tej wilgotnej pierzyny.

Utrzymana w atmosferze niesamowitości wielowątkowa historia z mokradeł. Fundamenty pod tę niebanalną budowlę Izabela Janiszewska kładzie bez głośniejszych fanfar. Ot, kolejne zaginięcie w światku literackim. Nie tak obiecujące (czyt. traumatyczne), jak w „Niewybaczalne”, mojej ulubionej powieści tej utalentowanej damy polskiej sceny wydawniczej, niemniej smaczku owej nieświeżej pożywce na pewno dodaje „tajemniczy biały proszek” dawkowany w sposób, jakiego chyba nie powstydziłby się żaden „specjalista od straszenia”. Innymi słowy, chwilami czułam się bardziej jak się w sektorze horroru nadnaturalnego, aniżeli rasowego kryminału. Janiszewska porusza się po tym obszarze na tyle zgrabnie i powabnie, żebym nagle oddała się słodkim marzeniom o pełnoprawnej powieści grozy od Izabeli Janiszewskiej. Myślę, że mogłaby pozytywnie zaskoczyć niejednego wyjadacza klimatycznych „pieśni” z dreszczykiem, może nawet historii gotyckich/neogotyckich. Tymczasem zachęcam do skosztowania jej próbki nienaturalnego napoju. Spoza czasu i przestrzeni. Miłośnicy horroru zapewne zdążyli już przekonać się, że mgła jest fatalnym prorokiem dla wszelkiego żywego stworzenia w tych nierealnych realiach. Wystarczy przypomnieć sobie choćby kultowy film Johna Carpentera o nadmorskim miasteczku terroryzowanym przez duchy marynarzy wychodzących z tytułowej mgły. Albo opowiadanie Stephena Kinga pod tą samą nazwą, przeniesione na ekran przez Franka Darabonta w 2007 roku, gdzie w gęstych oparach mgły czają się najprawdziwsze potwory. U Janiszewskiej mgła jest posądzana o mieszanie ludziom w głowach, nakłanianie do zbrodni oraz porywanie niewykluczone, że zupełnie przypadkowych (nie starannie wybranych) jednostek. Akcja „Ludzi z mgły” toczy się w Sinicach, nieistniejącym klaustrofobicznym miasteczku na Podlasiu, czyli rodzinnych stronach Izabeli Janiszewskiej. To jedno z tych, jakże dobrze znanych mi miejsc, gdzie rzekomo wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Niezbyt liczna, niespecjalnie skonsolidowana populacja, niby wspólnota otoczona bezkresnymi lasami, poprzetykanymi zdradliwymi bagnami, podzielnymi królestwami wiecznie głodnych pijawek. Pierwszym większym zaskoczeniem była dla mnie konstrukcja tej kryminalnej intrygi. Pójście po linii największego oporu, utrudnienie sobie zadania, bo wydaje mi się, że dużo łatwiej o potknięcie na tak splecionej lince fabularnej. Kreatywny węzeł czynności śledczych (i innych) prowadzonych tuż po „rozpłynięciu się we mgle” dziewiętnastoletniej Alicji Jarosz z sekwencją zdarzeń następującą mniej więcej dwa miesiące później, kiedy to dochodzenie ponownie, po frustrującym przestoju, nabiera tempa na skutek wyjścia z lasu bezimiennego mężczyzny dzierżącego w dłoni wisiorek ponad wszelką wątpliwość należący do zaginionej. A pomiędzy mamy jakby zupełnie inną bajkę, czy raczej mroczną baśń, „Tajemniczy ogród” Frances Hodgson Burnett na dopalaczach. Autentycznie bolesną, straszliwie (stosownie!) depresyjną opowieść o przykutym do łóżka – rzadziej do wózka inwalidzkiego – chłopcu, któremu chyba bardziej od nieznanych chorób toczących jego ciało, doskwiera przeraźliwa samotność. Porzucony przez ojca, pielęgnowany przez matkę, która nie pozwoli mu zapomnieć, że dla niego zrezygnowała z własnego życia. Poświęciła wszystko, by utrzymać przy życiu swoje jedyne dziecko. Prawdę mówiąc, umiejscowienie tego przygnębiającego przeglądu oburzająco marnowanego, hipotetycznie pozbawionego lepszych perspektyw żywota (można powiedzieć, że schorowany chłopak dorasta na oczach czytelnika w uprzedzanym przez autorkę trybie – Janiszewska praktycznie od początku sygnalizuje na czym polega problem) na głównej ścieżce fabularnej, okazało się zadaniem rozczarowująco niewymagającym.

Kłamać umie każdy, ale mówić prawdę już tylko niektórzy.”

W centralnym punkcie „Ludzi z mgły” Izabela Janiszewska postawił parę policjantów ze złowróżbnie mglistych Sinic: zdaje się, że właśnie przeżywającego kryzys wieku średniego, komisarza Krzysztofa Lipskiego i jego protegowaną, aspirantkę Weronikę Sowińską z zespołu poszukiwań. Później wesprze ich postać, z którą możliwe, że autorce „łatwiej było się porozumieć” - w końcu kolega po fachu:) - wprawdzie nieprzyjęty z szeroko otwartymi ramionami mężczyzna z potężnym bagażem doświadczeń. Swoje „pięć minut” dostaną też nastoletni adepci sztuki dziennikarskiej, odbywający praktykę w lokalnym piśmie, zaufanej tubie legendowej. Oczywiście, są i tacy, którzy wprost nie mogą się nadziwić, że w XXI wieku nie brakuje ludzi głęboko wierzących w niezwykłe właściwości mgły z Sinic. Rozumne zjawisko meteorologiczne? Okrutna Kobieta w Bieli? W każdym razie przekleństwo tego malowniczego zakątka, z którym większość młodych raczej nie wiąże swojej przyszłości. Ucieka, kto może. Alicja Jarosz, córka krajowej sławy ortopedy Bogdana i jego ukochanej małżonki Urszuli, nauczycielki języka polskiego w liceum ogólnokształcącym w Sinicach oraz siostra siedemnastoletniego Jakuba, jak wielu przed nią, po maturze, zgodnie z oczekiwaniami rodziców, przeniosła się do metropolii, gdzie sprawy nie do końca ułożyły się po jej myśli. Studia na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym okazały się dużo bardziej wymagające, niż myślała. W swojej rodzinnej miejscowości jest znana jako wzorowa uczennica, przykładna katoliczka i posłuszna córka powszechnie szanowanych ludzi. Niekoniecznie do tańca, ale na pewno do różańca. Dobrze wychowana, nieprzysparzająca nawet najbłahszych problemów, skromna, sympatyczna panna, pilnie pracująca na świetlaną przyszłość. Aż do feralnego lutowego weekendu Anno Domini 2019, kiedy to w mleczny dzień wyszła do kościoła i przepadła jak kamień w wodę. Komisarz Krzysztof Lipski i aspirantka Weronika Sowińska od początku są otwarci na różne możliwości. Ucieczka, porwanie, zabójstwo – wszystko jest możliwe, oprócz ulubionej teorii jakiejś części tutejszej opinii publicznej. Ani Lipskiego, ani Sowińskiej ewidentnie nie przekonują straszne opowieści o paranormalnej mgle. Mało tego, komisarz z jakiegoś powodu od początku twardo obstaje przy stanowisko, by nie doszukiwać się w tym części zbrodniczej serii. Według niego wszystkie niewyjaśnione zniknięcia, do jakich od lat dochodzi w tej bagnistej okolicy, nie mają ze sobą żadnego związku. Komisarz Lipski jest przekonany, że nastolatki, których rzekomo pochłonęła mgła, spokojnie żyją sobie gdzieś w szerokim świecie. Co do Alicji doświadczony glina nie ma już takiej pewności. Wizerunek odmalowany przez krewnych zaginionej kłóci się z odkryciami śledczych. Wiele wskazuje na to, że dziewiętnastolatka nie była takim wzorem cnót, za jakiego najwyraźniej mieli ją pozostali Jaroszowie. Czyżby zachłysnęła się wolnością? Wypłynęła na niebezpieczne wody, wpadła w nieodpowiednie środowisko, uwikłała w jakieś szemrane sprawki? Nastąpiła komuś na odcisk? Izabela Janiszewska radośnie i bezlitośnie rozciąga „gumkę podejrzanych”. Uroczo bawi się dociekliwym czytelnikiem – wskazuje winnego, obiera inny cel, wraca do pierwszego przy okazji „radząc nie spuszczać z oka” jeszcze kogoś innego, przypomina o drugim, dorzuca czwartego i piątego i... Pogubiłam się w rachubach;) Nie powinni też zawieść się ci, których pani Janiszewska „rozpieszcza” przede wszystkim bezwarunkowym opowiadaniem się po stronie ofiar. Ktoś mógłby z przekąsem powiedzieć: wielkie mi mecyje, przejmować się krzywdą bliźnich. Ludzka rzecz, prawda? Nieprawda. Wystarczy przejrzeć komentarze pod pierwszym z brzegu artykułem w Sieci, by dojść do wniosku, że empatia jest „gatunkiem zagrożonym wyginięciem”. A tymczasem z prozatorskiej rzeczywistości Izabeli Janiszewskiej (nie)zwykłe, coraz to rzadsze współczucie dla torturowanych przez Opatrzność (czy raczej członków własnego gatunku) aż się wylewa. Autorka „Ludzi z mgły” nie stosuje jakże chętnie praktykowanej w tej naszej podobno oświeconej epoce, metody otrząsania się ze „zbędnych” smutków. Wyjątkowo podły sposób radzenia sobie z koszmarami tego świata, polegający na rozliczaniu nie tyle sprawców, ile ofiar nawet najohydniejszych zbrodni. Sama się prosiła, sam to na siebie ściągnął. Obsesyjne grzebanie w życiorysach poszkodowanych w poszukiwaniu czegokolwiek, co udowadniałoby tak naprawdę z góry przyjętą tezę, ze jej/jemu się to po prostu należało. Żeby zasłużyć sobie na współczucie Janiszewskiej nie musisz być człowiekiem o nieposzlakowanej opinii, ani takim, który przynajmniej sam ze sobą żyje w pełnej zgodzie. Architektka „Ludzi z mgły” dobitnie unaoczniła mi, że w jej „systemie prawnym” nie ma takiego grzechu, takiego zaniedbania, takiego błędu i erotycznego eksperymentu, który byłby w stanie choćby nieco ukruszyć głazy torpedujące serca czytelników. A przynajmniej moje serce trochę ucierpiało w zderzeniu z tą powieścią, na co, rzecz jasna, liczyłam wybierając się w kolejną, jak się okazało, emocjonującą podróż z właścicielką upiornych Wichrowych Wzgórz, niegościnnego(?) hotelu w Karkonoszach (mowa oczywiście o głośnym „Apartamencie”). A jej początkowy etap zupełnie nie wróżył tak silnych doznań. Powiedzmy, że przemęczyłam pierwsze kilkadziesiąt stron tej doskonale przemyślanej, mistrzowsko przebiegłej, niepowierzchownie poprowadzonej – szczegółowo przedstawione postaci, wyczerpujące portrety psychologiczne w plastyczny krajobrazie, niekiedy pływającym w soczyście tajemniczym, pseudo(?)nadnaturalnym klimacie, który ośmielę się stwierdzić, nie śmierdziałby ani Shirley Jackson, ani Daphne du Maurier – fascynującej legendy o ludziach z mgły.

Mój osobisty narkotyk (serio, sztacham się mgłą) widmowym czarnym charakterem już szóstej udanej powieści Izabeli Janiszewskiej. Czy ta kobieta kiedyś przyhamuje? Schowa niesforny pazur? Po co, na co? Lepiej kuć to szarobure żelazo póki piekielnie gorące. Inna sprawa, czy bestia kiedykolwiek zbije temperaturę, bo na razie jakoś się na to nie zanosi. „Ludzie z mgły” to kryminalny szwajcarski zegarek owinięty grubą bibułą psychologiczną w horrorowe kropki. Upaćkaną ładniutką grozową akwarelą. Jak tu nie polecać?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 11 marca 2023

„Infinity Pool” (2023)

 

Powieściopisarz James Foster i jego majętna żona Em spędzają wakacje w kurorcie na wyspie Li Tolqa, gdzie mężczyzna szuka inspiracji do swojej drugiej książki. Ale najpierw znajduje jedną z nielicznych miłośniczek swojej debiutanckiej publikacji, w gruncie rzeczy obcą mu młodą kobietę Gabi Bauer, aktorkę przebywającą z mężem Albanem w tym samym ośrodku wypoczynkowym, co Fosterowie. Obie pary postanawiają złamać jedną z zasad panujących w tutejszych kurortach zorientowanych na dobrze sytuowanych turystów i spędzić dzień poza ekskluzywnym kompleksem. Pożyczonym samochodem udają się na intymną plażę, gdzie zacieśnia się relacja Jamesa i Gabi. W drodze powrotnej do kurortu, w gęstych ciemnościach, niespełniony pisarz mimowolnie doprowadza do tragedii, a konsekwencje tego czynu okażą się zdumiewająco przyjemne.

Kanadyjsko-chorwacko-węgierski psychologiczny thriller science fiction w reżyserii i na podstawie scenariusza Brandona Cronenberga, twórcy „Zaraźliwych” (2012) i „Possessora” (2020), zainspirowany jego niezbyt udanymi wakacjami sprzed mniej więcej dwóch dekad. Pobytem w odgrodzonym drutem kolczastym kompleksie wypoczynkowym na Dominikanie, gdzie Cronenberg czuł się trochę jak w jakimś alternatywnym świecie, równoległym wymiarze, „tandetnym Disneylandzie, lustrzanym odbiciu rzeczywistości”, jak to ujął w jednym z wywiadów. W skrypcie „Infinity Pool” znalazło się też miejsce dla pomysłów pierwotnie wykorzystanych w jego opowiadaniu science fiction o UWAGA SPOILER egzekucjach klonów KONIEC SPOILERA (przeniesienie wątków). Główne zdjęcia ruszyły we wrześniu 2021 roku w kurorcie Amadria Park w historycznym chorwackim mieście Šibenik, a po kilkunastu tygodniach ekipa przeniosła się do stolicy Węgier. Całą resztę prac (postprodukcja) wykonano w stolicy Kanady, co w sumie trwało do drugiej połowy 2022 roku. Pierwszy pokaz „Infinity Pool” odbył się 21 stycznia 2023 roku na Sundance Film Festival, parę dni później został wpuszczony do kanadyjskich kin, a już w następnym miesiącu obraz pokazał się w amerykańskiej strefie VOD.

Infinity Pool” Brandona Cronenberga w tydzień zarobił więcej niż wydane w 2022 roku „Zbrodnie przyszłości” jego ojca, mistrza body horroru Davida Cronenberga, przez całą swoją kinową przygodę. Zmierzch starego i rozkwit młodego pokolenia – jeden powoli ustępuje miejsca drugiemu. Czy Brandon jest godnym kontynuatorem tradycji swojego ojca (zdecydowanie mocniej podtrzymywanej w wieku XX niż XXI), czy raczej artystą budującym sobie unikalną niszę na mrocznych rubieżach gatunkowych? Wychodzącym na większą niezależność, niestrudzenie tworzącym własną markę, charakterystyczną wizytówkę, której niepodobna pomylić z cudnym kartonikiem jego rodziciela? To już każdy odbiorca „ekranowej prozy” (nie)musi ocenić sam, rozsądzić w ramach swoich kryteriów porównawczych, w oparciu o własne obserwacje. Ja bardziej skłaniam się ku temu drugiemu – silny duch Brandona niezbyt szczodrze karmiony przez ducha Davida. Innymi słowy, inwencja własna nie tyle skąpana w stosownie podłych perfumach ojca, ile nieśmiało nimi skropiona. W zestawieniu z poprzednim pełnometrażowym filmem Brandona Cronenberga, „Infinity Pool”, może zaskoczyć skromnością. Hermetycznością. Niekomfortowa intymność, pożądanie niewygodne zbliżenia, przykre interakcje ze skrajnie nieposłusznymi turystami. Centralną postacią jest James Foster (intrygujący występ Alexandra Skarsgårda, którego sympatycy kina grozy mogą kojarzyć choćby z długometrażowego filmu fabularnego Matta i Rossa Dufferów pt. „W ukryciu”, serialu „Bastion” 2020-2021 na podstawie powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem czy... jego bratem „Pennywise'em), który przed paroma laty wydał szerzej nieznaną powieść, na której krytycy (ta garsteczka, która rzecz przeczytała) nie zostawili suchej nitki. James jest tak zwanym utrzymankiem żony imieniem Em (przekonujący występ Cleopatry Coleman), córki założyciela i prezesa dochodowego wydawnictwa, który bynajmniej nie przyjął swojego zięcia z otwartymi ramionami. Miłość czy nieodparte pragnienie zrobienia na złość apodyktycznemu staruszkowi? Dla przygodnych znajomych Em ma tę drugą odpowiedź, ale skoro czyni to tak otwarcie, w obecności Jamesa, i skoro on przyjmuje to tak lekko (a przynajmniej nie wygląda na urażonego), można założyć, że to coś w rodzaju ich prywatnego żartu, anegdoty szczerze kochających się ludzi. Między których wciśnie się młoda aktorka reklamowa Gabi Bauer (idealnie obsadzona Mia Goth, gwiazda „X” i „Pearl” Ti Westa, którą zwolennicy mrocznych opowieści mogli też widzieć choćby w „Suspirii” Luki Guadagnino, remake'u kultowego horroru Dario Argento oraz „Tajemnicy Marrowbone” Sergio G. Sáncheza), goszcząca w tym samym kurorcie co Fosterowie, „nieposłuszna” małżonka emerytowanego architekta Albana Bauera, też obecnego na fikcyjnej wyspie Li Tolqa. Intensywnie ponurej, agresywnie posępnej, wybornie złowieszczej wakacyjnej przystani dla zamożnych obcokrajowców. Luksusowe enklawy odgrodzone od „prawdziwego świata”, tonącej w ubóstwie ludności, wśród której aż roi się od przestępców. W większości zapewne zdesperowanych ludzi, nie widzących innego sposobu na napełnienie nie tylko swoich brzuchów. Bo gdy głód głęboko zagląda ci w oczy, a tym bardziej w oczy twoich dzieci... Na Li Tolqa panuje bardzo surowe prawo – jedna z postaci w pewnym momencie daje nawet wyraz swojemu zdziwieniu tym, że ten enigmatyczny naród (naród wymyślony przez Cronenberga młodszego) jeszcze nie wyginął – ale współczynnik przestępczości jest wybitnie wysoki. Można powiedzieć, że niemal sięga zenitu. Dlatego tak ważne jest, żeby nadziani goście trzymali się „swoich” kurortów? A może tutejsza władza w ten sposób próbuje zminimalizować ryzyko wejścia na języki mieszkańców państw wysoko rozwiniętych? Taki scenariusz mógłby wszak okazać się zabójczy dla tej subiektywnie (z perspektywy zaangażowanego widza) ciasnej, smakowicie klaustrofobicznej wysepki, gdzie głównym filarem gospodarki jest turystyka. Wajcha wprawiająca w ruch niewykluczone, że jeszcze wydajniejszą „maszynkę do robienia pieniędzy” od elitarnych kompleksów wypoczynkowych.

Czy ja to ja? A jeśli ja to nie ja, to cóż mogę na to poradzić? Jaki jest więc sens zadręczania się myślami, których nie dość, że nie możesz być absolutnie pewien, to na dodatek nie masz już na to żadnego wpływu? Kijem rzeki nie zawrócisz. Pozostało ci już tylko granie tymi znaczonymi kartami, jakie stojąc pod ścianą, bez namysłu, machinalnie przyjąłeś. Instynkt przetrwania, imperatyw biologiczny, wewnętrzny przymus, kategoryczny nakaz, którego najprawdopodobniej bardzo niewielu odważyłoby się puścić mimo uszu. Przyjąć taką karę. Mówi się, że od ludzi nie można wymagać bohaterstwa, ale to tylko puste słowa, banalna prawda, która w praktyce nader często przeobraża się w banalną nieprawdę. Mit, fake news, wymóg „nieskazitelnej” części globalnego społeczeństwa. Wymagających poświęcenia... od innych. Surowych sędziów w wyimaginowanych togach, z pasją deklarujących, że na miejscu tego czy owej, nie wybraliby tak haniebnej drogi. Wykazaliby się imponującą odwagą cywilną, śmiało wypili piwo, którego sami nawarzyli. Nie powiem Wam, co ja bym zrobiła na miejscu Jamesa Fostera. Nie powiem, bo nie wiem. Wygodnie byłoby myśleć, że wybrałabym tę drugą opcję, wzgardziła niemoralnym kołem ratunkowym, ale czy to aby nie byłoby oszukiwanie samej siebie? Tak czy inaczej, tylko gdybanie. Przyjemne gdybanie, bardzo możliwe, że oparte na ordynarnym kłamstwie. Po co te wynurzenia? Ano po to, by wytłumaczyć swoją niechęć do oceniania czołowej postaci „Infinity Pool”. To znaczy potępienia pierwszego „złego skrętu” na tych koszmarnych wakacjach. I nie mam tutaj na myśli wypadku (a może to zaplanowane, celowe działanie, bestialska snuffowa inscenizacja?), wykorzystanego przez zdeprawowanych „rybaków”. Sieć zarzucona na pechowego turystę. Wszystko wskazuje na to, że to był pierwszy stopień do piekła od lat cierpiącego na brak weny (i brak talentu?) powieściopisarza. Piekła albo nieba, bo nie da się ukryć, że James niemal pełnymi garściami czerpie z niezwykłej skarbnicy Li Tolqa. Naćpany niecudownymi możliwościami. Poczucie bezkarności, presja otoczenia, niebywała okazja do pokazania siły, do definitywnego wyjścia spod pantofla, uniezależniania się od utrzymującej go małżonki. Sromotnie nim rozczarowanej? Uważającej go za istną karykaturę mężczyzny, człowieka-porażkę? Bez względu na to, jak na ich pożycie małżeńskie zapatruje się Em, James pewnie wcale by się nie zdziwił, gdyby jego życiowa wybranka wygłosiła taką opinię na jego temat. Zresztą taki podtekst można wychwycić w niektórych wypowiedziach Em. Jej, w przeciwieństwie do Jamesa, wszystko przychodzi wyjątkowo łatwo, praktycznie na pstryknięcie palcami, bo niekochany tatuś nigdy niczego jej nie odmawiał. W zamian prosił tylko o to, by nigdy, przenigdy nie wiązała się z pisarzem. A kiedy zrobiła po swojemu, dumny właściciel prosperującej oficyny wydawniczej, nie zdecydował się odciąć jej od finansowego źródełka. Gdyby to zrobił Fosterowie pewnie nigdy nie wylądowaliby na przeklętej wyspie, gdzie już niebawem rozpocznie się pora deszczowa, co oczywiście wzmocni i tak już niebagatelnie ponury krajobraz Li Tolqa. Gdzie przyczaiła się istna modliszka? Uroczo przerysowana femme fatale – wyrachowanie pod zwiewnym płaszczykiem infantylizmu. Diablica z piskliwym głosikiem, zabójczy wamp w fabryce czekolady. Bo to raczej nie jest zwykłe zauroczenie idolem, typowy wakacyjny romans, niezupełnie niewinny (bo jak by nie patrzeć każde z nich od lat jest przynajmniej w pozornie szczęśliwym usankcjonowanym prawnie związku), ale nie tak groźny jak się wydaje flirt wczasowiczów. Nie wiem, czy to będzie życiowa rola Mii Goth, ale dziewczyna naprawdę zaszalała. I jak przyjemnie się na to patrzyło:) Dosłownie szczena mi opadła – takie oszałamiające to było widowisko. Przy tak silnym, tak zwariowanie barwnym charakterze, ktoś taki jak James Foster, człowiek wegetujący w cieniu bogatej damy, pewnie rychło wtopiłby się w tło, spłonął w ogniu ekranowej kochanki, gdyby nie talent i zaangażowanie Alexandra Skarsgårda. Wczuł się chłopina w tę potwornie zagubioną, skomplikowaną, może nawet trochę osobliwą postać (haha, jak James jest osobliwy, to jaka jest Gabi?). Z wizualnych atrakcji to na pewno... zawstydzająco długa sekwencja erotyczna/pornograficzna. Przeciągnięta do granic możliwości, niektórzy mogą powiedzieć, że przekraczająca granicę przyzwoitości, surrealistyczna, narkotyczna faktyczna bądź wyimaginowana (ewentualnie mozaika łóżkowych ekscesów w zbliżonym czasie przeżywanych w różnych „kolorowych” pokojach, kolaż zdjęć z różnych miejsc) orgia. A kto powiedział, że Brandon Cronenberg specjalizuje się w przyzwoitej (czytaj: grzecznej) sztuce? W jego opowieściach miażdży się głowy (mięsista, ale trochę za krótka uczta gore), zadaje wielokrotne i doskonale widoczne ciosy nożem pozbawionemu możliwości obrony, niemogącemu się ruszyć bliźniemu, podcina gardła i ssie sutki. Co tam ssie? Jeśli przyjdzie ochota można je nieprawdopodobnie rozciągnąć. To ostatnie to w moim poczuciu najniższy ukłon w stronę body horroru poczyniony w „Infinity Pool” - ciekawszy od deformacji i rozpękania twarzy. I jeszcze te niepospolite, dość upiorne maski. Ale przede wszystkim klimat i skupienie na fabule. Może nie bezsprzecznie innowacyjnej, ale bokami jakaś świeżość moim zdaniem z tego wypływa. Z tego niespokojnego spaceru po fantastycznej scenie psychologicznej. Poszukiwanie własnej tożsamości „na opak”. Szalona wyprawa w głąb odpychająco-przyciągającego jestestwa. Przepięknie lepka „substancja” od człowieka obdarzonego „szatańską” wyobraźnią. Tak trzymać!

Im dalej, tym lepiej. Strach pomyśleć, co będzie na końcu – jakim koszmarem Brandon Cronenberg zwieńczy swoją filmografię. Obym dożyła tego momentu i oby twórca „Infinity Pool” utrzymał ten szkaradny ster. Na taśmie paskudztwa wyżej na pewno zamieściłabym jego poprzednie pełnometrażowe dokonanie, bodaj głośniejszego „Possessora”, ale w ten wakacyjny romans jakoś bardziej się wkręciłam. A jednak się dało - niewiarygodne, ale prawdziwe. Zginęłam, przepadłam, się zakochałam w tym stylowym psychodelicznym, schizofrenicznym, agresywnym zwierzątku. Kameralnym, dusznym, ponurym, brudnym thrillerze science fiction. Niepoślednie, nieszeregowe demony „egzystencjalnej wojny” według Cronenberga juniora.

czwartek, 9 marca 2023

Annie Ward „Klub kłamców”

 

Dwudziestoparoletnia Natalie Bellman od niedawna jest asystentką administracyjną w prywatnej renomowanej uczelni Falcon Academy w turystycznym górskim miasteczku Falcon Valley w stanie Kolorado, gdzie największą gwiazdą kadry nauczycielskiej jest trener szkolnej drużyny piłki nożnej Nicholas Maguire. Powszechnie szanowany kawaler, o względy którego aktualnie walczą dwie niby zaprzyjaźnione matki: dziedziczka fortuny Brooke Elliman, której małżeństwo praktycznie się rozpadło w wyniku jej rozwiązłego trybu życia oraz spodziewająca się trzeciego dziecka pośredniczka w handlu nieruchomościami Asha Wilson, której małżeństwo stanęło pod wielkim znakiem zapytania. Celem każdej z nich jest zapewnienie swojej córce miejsca w wymarzonej uczelni, a tymczasem między Nicholasem i Natalie zaczyna iskrzyć. Ciężko doświadczona przez los dziewczyna wreszcie dostaje szansę na lepsze życie. Ta dobra passa nie trwa jednak długo, bo na terenie Falcon Academy dochodzi do zbrodni, a na szczyt policyjnej listy podejrzanych trafia nie kto inny, jak Natalie. Kleptomanka, lekomanka i zabójczyni?

Drugi powieściowy thriller psychologiczny autorki nominowanego do The Strand Critics Award „Pięknego zła” (oryg. „Beautiful Bad”) z 2019 roku, prawa do ekranizacji/adaptacji którego wykupiła firma Warner Brothers. Światowa premiera „Klubu kłamców” (oryg. „The Lying Club”) przypadła na rok 2022, a pierwsza polskojęzyczna edycja pojawiła się w roku 2023 pod szyldem wydawnictwa Czarna Owca – okładkę zaprojektował Daniel Rusiłowicz, a tłumaczyła Grażyna Woźniak. „Klub kłamców” powstawał podczas pandemii COVID-19, która dla pisarstwa Ward okazała się bardzo łaskawa; bez trudu znalazła spokojny kącik w swoim nagle wiecznie „zatłoczonym” domu. Annie Ward długo nosiła się z zamiarem osadzenia akcji którejś ze swoich książek w elitarnej prywatnej szkole, miała bowiem przekonanie, że w wystarczającym stopniu poznała to dość hermetyczne środowisko, ponieważ miała za sobą kilkuletnią pracę w prywatnej szkole na Upper East Side na Manhattanie w Nowym Jorku. Mniej pewnie czuła się w krajobrazie górskim, gdzie w pewnym momencie zapragnęła wznieść swoją szkołę kłamców. Nigdy wcześniej nie odważyła się zabierać swoich czytelników w miejsca, w których nie dane jej było jakiś czas pomieszkać, ale też nie zamierzała porywać się z motyką na kompletnie obcą „planetę”. W ramach przygotowań odwiedziła trochę górskich kurortów w Denver w stanie Kolorado, chłonąc atmosferę tych malowniczych miejsc. A dodatkową atrakcją – niewykluczone, że największą, jaką dotychczas przeżyła w ramach przygotowań do pisania – była szalona przejażdżka jeepem.

Annie Ward jest zdania, że „Klub kłamców” jest wdzięczniejszym materiałem dla filmowców od „Pięknego zła”, opowieści, która póki co ma większą szansę trafić na ekran. Autorka rzeczonych thrillerów psychologicznych uważa, że „Klub kłamców” doskonale wpasowałby się w „tłumek” Netflixa, tuż obok serialu „Już nie żyjesz” Liz Feldman. „Wielkie kłamstewka” Liane Moriarty, „Zwyczajna przysługa” Darcey Bell i „Gotowe na wszystko”, kultowy serial z lat 2004-2012 – mniej więcej takie to klimaty. Drugi dreszczowiec pani Ward we mnie bynajmniej nie zatarł dobrego wrażenia, jakie pozostawiło po sobie jej „Piękno zło”. Ta obecnie mieszkająca w Kansas City w stanie Missouri powieściopisarka tylko utwierdziła mnie w postanowieniu śledzenia jej prozatorskiej działalności. A przynajmniej kosztowaniu owoców jej pracy na mroczniejszym (nie najmroczniejszym) obszarze beletrystyki. „Klub kłamców” otwiera koszmarne odkrycie dokonane przez jedną z czołowych postaci książki w miejscu jej pracy. Wygląda na to, że na terenie Falcon Academy, prywatnej szkoły w obleganym przez turystów, niewielkim miasteczku w Kolorado, zginął człowiek. Tożsamość denata lub denatki poznamy dużo później, po prześledzeniu sekwencji zdarzeń poprzedzających ową tragedię w dumnych murach szacownej akademii. Po tym makabrycznym znalezisku cofniemy się o pół roku, by najbliższej przyjrzeć się życiu trzech kobiet, naszych gotowych na wszystko przewodniczek po cukierkowej wylęgarni kłamstw, półprawd i przemilczeń. Tę główną oś fabularną Ward wzbogaciła o drobne wglądy w przyszłość – fragmenty policyjnego nagrania z przesłuchania Natalie Bellman, dwudziestopięcioletniej kobiety, która jak wiemy z prologu nadziała się na zakrwawione ciało w Falcon Academy. Niemal od samego początku wiemy, że podejrzenia śledczych zajmujących się tą celowo niewyraźnie zarysowaną, enigmatyczną potencjalną zbrodnią skupią się właśnie na Natalie. Asystentce administracyjnej, sekretarce w Falcon Academy w miasteczku Falcon Valley w Kolorado, dorabiającej sobie tworzeniem nierzadko zabawnych portretów zwierząt (zlecenia przyjmowane za pośrednictwem strony internetowej; zlecenia od raczej niebiednych opiekunów malarskich obiektów, modelek i modeli Natalie). Wcześniej dziewczyna mieszkała z matką kawał drogi od Falcon Valley, gdzie sprowadziła się za namową swojego drogiego starszego brata, zmuszonego do zrobienia sobie małej przerwy w pracy – rekonwalescencja po wypadku. Dzięki pokaźnemu odszkodowaniu mężczyzna mógł spokojnie płacić siostrze za opiekę, co zresztą sumiennie czynił, nie wiedząc, że Natalie znalazła pod jego dachem cenniejsze źródełko, że praktycznie codziennie uszczupla jego farmaceutyczne zapasy. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna już od jakiegoś czasu tkwi w szponach niszczącego nałogu. Albo dwóch. Uzależniona od leków i drobnych kradzieży. Niewykluczone, że tę drugą bestyjkę regularnie dokarmia na dniach otwartych organizowanych przez wywodzącą się z majętnego rodu agentkę nieruchomości Ashę Wilson, troskliwą matkę nastoletniej Mii oraz jej młodszego brata Olivera (trzecie dziecko już w drodze) i od niedawna bardzo podejrzliwą, nader niespokojną żonę też odnoszącego sukcesy zawodowe Phila. W trzyosobowym zespole przewodniczek po świecie przedstawionym w „Klubie kłamców” to Asha wydawała mi się... najbardziej stabilna? Nie wiem, czy to odpowiednie określenie, ale Natalie i tym bardziej Brooke Elliman dużo bardziej zdecydowanie, z większą stanowczością przekonywały mnie, że są stworzeniami „nieco narowistymi”. Nieobliczalnymi. Brooke jest dziedziczką fortuny, która nigdy „nie splamiła sobie rąk pracą”. Obecnie w separacji w mężem Gabe'em, któremu najzwyczajniej przelała się czara goryczy – nie potrafił dłużej przymykać oczu na zdrady kobiety, której z kolei on był absolutnie wierny. Po jego wyprowadzce Brooke postanowiła jeszcze bardziej zacieśnić więzi z ich jedynym dzieckiem, niespełna szesnastoletnią Sloane Elliman-Holt. Być modelową matką niedźwiedzicą. Ale jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Brooke pomyliła troskę z kontrolą absolutną. Nieustępliwa strażniczka, usiłująca nie tyle skierować, ile wepchnąć swoją latorośl w świetlaną przyszłość. To ten typ rodzica, który nader energicznie realizuje życiowy plan dla swojego potomka. Plan obmyślony bez należytej konsultacji z podmiotem, którego ten egzystencjalny projekt dotyczy.

Przygoda młodej kobiety żyjącej od pierwszego do pierwszego w świecie bogaczy. W pocztówkowej oazie zaledwie ułamka amerykańskiej klasy wyższej. Oczywiście Falcon Valley nie jest prywatną „wyspą” garstki zamożnych obywateli, można wręcz założyć, że takich zwykłych ciułaczy jak Natalie Bellman w tym zakątku jest więcej. No, może niezupełnie takich. Nie każdy bowiem ma taki bagaż doświadczeń jak najnowsza pracownica Falcon Academy. Zgodnie z regułami gatunku jej przeszłość będzie odkrywać się stopniowo – ze szczątkowych informacji, z bezwładnej plątaniny przeźroczystych niteczek powolutku złoży się raczej niewesoła, dość przykra opowieść o jednostce... nieświadomie dryfującej w kierunku bynajmniej niezbawczego brzegu? Uwikłana w wybitnie lepką, niesamowicie toksyczną sieć kłamstw ulubieńców Opatrzności? A może to Natalie jest tutaj pająkiem? Najgroźniejszą istotą w tym zaklętym kręgu? Właściwie „Klub kłamców” Annie Ward cechuje spora przewidywalność, która mnie nieszczególnie przeszkadzała, ale czuję się w obowiązku przestrzec osoby szukające przykładnie zaskakującej lektury. Niechaj czują się ostrzeżeni także ci, którym zebrało się na dreszczowiec gęsto usiany trupami. Lepiej też nie nastawiać się na mocno trzymające w napięciu policyjne śledztwo, na maksymalne skupienie na czynnościach śledczych w sprawie „tajemniczego” nieboszczyka lub nieboszczki. Nie tak tajemniczego, jak to wyraźnie zaplanowała sobie autorka. W każdym razie „Klub kłamców” najprędzej zaspokoi potrzeby alarmujących sag rodzinnych. Trupów poupychanych w bogato zdobionych, złotych szafach, a nie leżących na widoku w wielkich kałużach krwi pod jakimś reprezentacyjnym dachem. Na przykład w prywatnej szkole, która w swoich niebotycznych progach gości nielicznych gorzej sytuowanych uczniów – kropla stypendystów w morzu dzieciaków, którym na pierwszy rzut oka niczego nie brakuje. Wychowywani w prawdziwym dobrobycie, uprzywilejowani... skazani na sukces? To zależy od nich? Nie, już prędzej od stopnia zaangażowania ich rodziców. Niewątpliwie tak to widzi Brooke Elliman, kobieta, która nie pozostawia żadnego pola do dyskusji swojej jedynej córce Sloane, ale jej rzekoma przyjaciółka Asha Wilson absolutnie nie jest tak zafiksowana na punkcie kształtowania przyszłości dziecka, które jako pierwsze wyfrunie z całkiem przytulnego rodzinnego gniazdka w Kolorado. Pierworodna Ashy i Phila, Mia, ma opuścić nadzwyczaj wygodne mury Falcon Academy (gdzie chyba nie ma takich drzwi, których niepodobna otworzyć szeleszczącą, pachnącą gotówką) w tym samym czasie, co Sloane – obie są niekwestionowanymi gwiazdami szkolnej żeńskiej drużyny piłki nożnej, ale tylko jedna z nich może skorzystać z legendarnych znajomości trenera Nicholasa Maguire'a. Przyjaciółki i rywalki. Dziewczyny zawsze ze sobą konkurowały, ale teraz gra toczy się o gargantuiczną świeczkę. O miejsce, które Sloane „zaklepała sobie” już dawno temu, aż tu nagle, ni z tego, ni z owego, Mia wyskoczyła ze swoim ryzykownym(?) pomysłem studiowania na tym samym uniwersytecie. A właściwie zrzucenia Sloane z trampoliny, która w przekonaniu jej nigdy się niepoddającej, nieprzyzwyczajonej do porażek, wręcz niepotrafiącej przegrywać, nieprzeciętnie zawziętej matki, wyniesie ją do „jedynej słusznej” uczelni. Tak zaczyna się cicha wojna matek w urokliwym, naprawdę ujmującym - i jakby gnijącym od środka – niedużym amerykańskim miasteczku. Niecichym, niesennym, bo to w końcu miejscowość turystyczna, przynajmniej w sezonach zimowych „najeżdżana przez niewrogą, niepoliczalną armię wczasowiczów”. Tak, tylko czy aby potężniejszych burz nie rozpętuje rozpieszczona młodzież i ich nieodpowiedzialne, może nawet szalone mamuśki? I pasująca tutaj jak pięść do nosa młoda sekretarka beznadziejnie zakochana w dużo starszym od niej koledze z pracy. Boskim Nicku, który może mieć niemal każdą, ale wybiera tę „szarą myszkę”. Może przejadły już mu się te wszystkie wyfiokowane paniusie, posyłające swoje zepsute do szpiku kości(?) pociechy do jednej z najlepszych... Nie, do jednej z najdroższych szkół w Kolorado. Miłość, zauroczenie czy mroczna obsesja Natalie na punkcie Nicka ze wszystkich wątków roztoczonych na kartach „Klubu kłamców” najsłabiej mnie angażował. Może nie od razu nudna, ale dużo bardziej emocjonujące były dla mnie wycieczki z Brooke i Ashą. Z prawdziwymi wypiekami na twarzy śledziłam, bądź co bądź, niezbyt wymyślne, żeby nie powiedzieć całkiem prozaiczne, zwyczajne, perypetie Amazonek z Falcon Valley. Swoje robiły też sekrety młodych i namacalna obecność Śmierci. Widmo towarzyszące od pierwszych stronic tej magnetycznej opowieści o „ludziach gór” (czysty suspens!). Nieśpieszącej się, imponująco cierpliwej, nasadzonej na szczegóły, pożądanie niekomfortowej kolejki rozciągniętej w olśniewającym krajobrazie Gór Skalistych, przyjemnie, efektywnie kontrastującym z małymi dramatami i wielkimi tragediami w bliższym i trochę dalszym otoczeniu odpowiednio zafrapowanego czytelnika. Śmiem podejrzewać, że takich będzie większość...

Drugi trafiony prezent od Annie Ward. „Pięknym złem” u mnie ta pani dość wysoko zawiesiła sobie poprzeczkę, a „Klub kłamców” przynajmniej jedną ręką jej dosięgnął. Kolejna udana wyprawa na terytorium thrillera psychologicznego zorganizowana przez amerykańską powieściopisarkę, która dopiero buduje swoją markę na międzynarodowym rynku wydawniczym. Dopiero odkrywana przez fanów gatunku z różnych stron świata, dość szybko gromadząca swoich wiernych czytelników. To znaczy podbijająca coraz to więcej serc. Co oczywiście wcale a wcale mnie nie dziwi. Pewnie dlatego, że jestem jednym z tych podbitych serc:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu