sobota, 30 lipca 2022

Mikołaj Janicki „Złe oko”

 

Przed dwunastoma laty we wsi Olsza doszło do brutalnej zbrodni: wydłubano oczy, a następnie poderżnięto gardło jednej z mieszkanek tej miejscowości. Sąd uznał, że winnym tego czynu jest jej mąż, który zeznał, że w czasie zabójstwa twardo spał obok niej. Sprawą zajmował się miejscowy młody policjant, który nigdy do końca nie uwierzył w sprawstwo męża. Jakiś czas po zamknięciu śledztwa odszedł z policji, przeprowadził się do miasta i został prywatnym detektywem. Do powrotu w rodzinne strony skłania go dawny kolega z pracy, Andrzej Zawadzki, który prosi go o pomoc w bardzo podobnej sprawie. Istnieje możliwość, że sprawcą jest ta sama osoba, która uderzyła dwanaście lat wcześniej, co by oznaczało, że skazano niewinnego człowieka. Okoliczności są równie zagadkowe jak poprzednio. Na tyle zagadkowe, by prywatny detektyw z miasta rozważał ingerencję sił nadprzyrodzonych.

Mikołaj Janicki to urodzony w Poznaniu student prawa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza i licencjonowany trener piłkarski, który na scenie literackiej zadebiutował w roku 2020, powieścią z gatunku thrillera/kryminału pt. „Kronika długiej nocy”, wypuszczoną pod szyldem Wydawnictwa Debiutant. Mniej więcej dwa lata później pojawiło się „Złe oko”, hipnotycznie opakowany thriller kryminalny z drobnymi elementami horroru, tym razem z logo Novae Res. Druga powieść miłośnika podróży i piłki nożnej, który poza oddawaniem się swoim pasjom, do których oczywiście zalicza się też pisanie, zdobywa praktyczne doświadczenie w jednej z polskich kancelarii prawnych.

Egzystencjalne rozterki prywatnego detektywa. Cierpienia nie najmłodszego bezimiennego bohatera, którego autor „Złego oka” uczynił również narratorem. Umowna relacja z fikcyjnych wydarzeń we wsi Olsza, gdzie nasz sprawozdawca spędził najszczęśliwsze lata swojego życia. I najbardziej traumatyczne. Idealista, który został cynikiem. Nie porzucił swojej misji, ale przestał karmić się mrzonkami o świecie i ludziach. Zrozumiał, że takich jak on jest co najwyżej garstka. Zaciekle walczących o sprawiedliwość. Przedkładających szczęście innych nad własne. Trudno być optymistą w świecie przeżartym obojętnością. Trudno entuzjastycznie zapatrywać się na przyszłość gatunku, który zadowala się półśrodkami. Czołowa postać „Złego oka” Mikołaja Janickiego posiada zarówno cechy bohaterów, czy jak kto woli nie-bohaterów, kryminałów z kategorii noir, jak i niektórych horrorów nadnaturalnych – zdeklarowany ateista, zaprzysięgły sceptyk, który dla swojego własnego dobra powinien czym prędzej szeroko otworzyć umysł na niewyjaśnione. Jego przewodnikiem po tej materii może być Karol Jaworski, mężczyzna, z którym detektyw z miasta zaprzyjaźni się po powrocie w rodzinne strony. Bynajmniej nie zamierza zapuszczać tutaj korzeni. Zostać w Olszy, z którą wiążą się zarówno dobre, jak i złe wspomnienia. Gdy już rozwiąże zagadkę, która ściągnęła go na tę przeklętą(?) ziemię, planuje niezwłocznie wrócić do swojego niesatysfakcjonującego życia w zdecydowanie większym skupisku ludzkim. W swoim przekonaniu skazany na samotność – samotny wilk pośród ślepych owiec. Sam wydał na siebie ten wyrok. Zrezygnował ze swojego szczęścia, choć wtedy mógł nie być tego w pełni świadom. Gdyby mógł cofnąć czas... Ale nie, prywatny detektyw pana Janickiego, wolałby nie oddawać się takich rozmyślaniom. To do niczego go nie doprowadzi. Jedynie przysporzy dodatkowych cierpień. A tych ma aż nadto. Poza tym musi się skupić na śledztwie w sprawie, która najprawdopodobniej ma ścisły związek ze zbrodnią sprzed dwunastu lat. Naśladowca? Główny bohater „Złego oka” skłania się raczej ku temu, że człowiek, który w przeszłości w bestialski sposób potraktował jedną z mieszkanek Olszy, teraz uderzył ponownie. Wywinął się Temidzie i po długiej przerwie dopisał kolejną osobę do listy swoich ofiar. Niewykluczone, że to początek serii, że do właściciela małej stadniny w Olszy, już wkrótce dołączą kolejni niewinni. Niewinni? Wątek kryminalny w mojej ocenie został poprowadzony dość niechlujnie, ale w sukurs przychodziła nadnaturalna otoczka. Czy raczej sugestie, że w sprawę mogą być zamieszane jakieś siły nieczyste. Skąd tak śmiały wniosek? Po pierwszej, okoliczności zbrodni. Jeśli założyć, że niedawny mord został dokonany przez tę samą osobę, która na krwawej scenie prawdopodobnie zadebiutowała przed dwunastoma laty, to jakim cudem mąż pierwszej ofiary przespał to potworne wydarzenie? Wszystko wskazuje na to, że przebywał w tym samym pomieszczaniu, na tym samym łóżku, na którym jego ukochana została najpierw poważnie okaleczona, a zaraz potem pozbawiona życia. Badania toksykologiczne obaliły teorię o zaaplikowaniu małżeństwu jakiegoś specyfiku. Domniemana druga ofiara tajemniczego zabójcy została potraktowana w identyczny sposób. Ten przypadek jest jednak mniej frapujący, z tego prostego powodu, że zbrodnia dokonywała się bez nieprzytomnej obecności osoby trzeciej. Właściciel stadniny, czy tam zwykłej stajni z paroma końmi, w przeciwieństwie do potencjalnej pierwszej ofiary posłańca śmierci z Olszy, mieszkał sam. Niemniej można się zastanawiać nad tym, dlaczego jego najbliżsi sąsiedzi niczego nie słyszeli. Powinien wrzeszczeć wniebogłosy... Może tak było. Może wołał o pomoc i może nawet to rozpaczliwe wołanie dotarło do uszu jakiegoś bliźniego, który jak to niestety często w podobnych przypadkach bywa, wolał się nie mieszać. Znieczulica społeczna? Taka myśl nawiedziła mnie, ale nie prywatnego detektywa, który nie zechciał mi się przedstawić (z imienia i/lub nazwiska). Niby człowiek twardo stąpający po ziemi, niby niedowiarek, ale nierzadko odnosiłam wrażenie, że nie tyle uparcie odrzuca nadzwyczajne, ile na siłę zamyka się na zwyczajne. Po sceptyku spodziewałabym się raczej, że w nieznane zapuści się w ostateczności, po dokładnym zbadaniu wszystkich przyziemnych opcji. Gdy zawiodą racjonalne argumenty. On widzi to inaczej. On i parę innych osób, które napotyka na swojej drodze. Tej pamiętnej jesieni w Olszy.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/NovaeRes/)
Prawda potrafi być tylko rozczarowująca, szczególnie gdy się wierzy, że ludzie są lepsi, niż w rzeczywistości są, świat jest czymś więcej niż tylko sceną dla ludzkich dramatów, a życie nie jest tylko ujściem dla najniższych instynktów.”

Śledztwo toczące się na kartach „Złego oka” Mikołaja Janickiego opiera się głównie na luźnych domysłach. Mozolne zbieranie i skrupulatna analiza dowodów, to nie w tym świecie. Prawdę mówiąc, czasami nie nadążałam za tokiem myślenia rzekomo sceptycznego detektywa. Jak nie ma punktu zaczepienia to nie tyle go szuka, ile sobie wymyśla. I rzadko błądzi. Jakby jasnowidz. Interesujący jest wątek zielarki, kobiety w podeszłym wieku, mieszkającej w lichej chatce w lesie otaczającym Olszę. Niejeden ma ją za wiedźmę, ale niewykluczone, że to tylko uprzedzenia ludzi, którzy najzwyczajniej nie są w stanie objąć rozumem takich odstępstw od tak zwanej normy. W tym świecie kroczący innymi, niewydeptanymi ścieżkami, czasami budzą lęk, który prostą drogą prowadzi do nienawiści. A zatem zupełnie niegroźna staruszka, do której inni wolą się nie zbliżać? No, chyba że po to, by wybić okno w jej wybitnie skromnym domku. Nie z piernika, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Zielarka z Olszy może być najprawdziwszą czarownicą. Mało tego, może być zamieszana w bestialskie zbrodnie, do jakich doszło w okolicy na przestrzeni co najmniej dwunastu lat. Co najmniej, bo jak można się tego spodziewać, prywatny detektyw w swojej pogoni za prawdą w pewnym sensie, niedosłownie zapuści się dużo dalej. Wydawało mu się, że wie wszystko o miejscowości, w której dorastał, ale tak naprawdę dopiero teraz dostąpi mocno wątpliwego zaszczytu dołączenia do wąskiego grona wtajemniczonych. Spora część „Złego oka” pióra Mikołaja Janickiego jest poświęcona życiowym rozterkom steranego detektywa. Jeszcze nie wypalonego, ale można odnieść wrażenie, że jest na najlepszej drodze ku temu. Przekonany, że przegrał swoją miłość, że wciąż mieszkająca w Olszy Joanna jest poza jego zasięgiem. Może zawsze była. Może gdyby został z nią w Olszy, ich związek i tak wcześniej czy później by się rozpadł. Przez różnicę charakterów albo kolidujące ze sobą oczekiwania od życia. On czuł – i to przynajmniej na razie nie uległo zmianie – że jego powołaniem jest wyłapywanie najczarniejszych charakterów. Mordercy, gwałciciele, pedofile – główny bohater „Złego oka” to zaprzysięgły wróg takich jednostek. Przystąpił do policji, bo święcie wierzył, że to idealne miejsce dla ludzi, którzy pragną uczynić ten świat choć odrobinę bezpieczniejszym. Pudło. To nie ten adres. Postanowił zatem działać na własną rękę, tj. założył jednoosobową agencję detektywistyczną. Jego jedyna miłość nie zechciała mu towarzyszyć, czy raczej nie potrafiła porzucić gleby, z której wyrosła. Swoją przyszłość wiązała wyłącznie z Olszą i wszystko wskazuje na to, że osiągnęła swoje niezbyt wygórowane cele. A jej ukochany został sam. Tragedia miłosna, która o dziwo uatrakcyjniała mi tę średnio zajmującą detektywistyczną przeprawę. Bardziej od wątku Karola Jaworskiego, nowego przyjaciela narratora, który oczywiście jest świadom tego, że owe sympatyczne i wielce pomocne – w każdym razie bardziej od Andrzeja Zawadzkiego, miejscowego policjanta, który poniekąd ściągnął głównego bohatera omawianej powieści na stare śmiecie - indywiduum może się okazać „zabójcą w masce”. W każdym razie detektyw Janickiego jest przygotowany i na taki obrót spraw. Jest jeszcze nowa-stara znajoma nieustępliwego łapsa – wreszcie jakaś większa szansa na udany związek miłosny? - i, nie zapominajmy, enigmatyczna zielarka. A na dokładkę w sumie dwie poruszające sprawy, których ofiarami padły osoby małoletnie - jedna rozwiązana w przeszłości, inna dopiero się wyklaruje. Gdyby tylko było mniej błądzenia w poplątanym umyśle protagonisty (w kółko to samo, ale nie przeczę, że kilka trzeźwych, uczciwych obserwacji świata, w którym na dobrą sprawę wszyscy żyjemy, z tych długich – niemiłosiernie, niepotrzebnie wydłużanych – strumieni myśli detektywa wyłowiłam). Gdyby tylko staranniej, bardziej konsekwentnie pan Janicki poprowadził to śledztwo. Lepiej umocował je w materiale dowodowym i/lub poszlakowym. Z pewnością nie zaszkodziłaby też większa dbałość o klimat – podskórna groza, faktyczne czy tylko odczuwalnie nadnaturalne zagrożenie panoszące się w niewielkiej miejscowości. Gdyby wprowadzono te wszystkie niekosmetyczne poprawki, to teraz pewnie „inaczej byśmy rozmawiali”. O tym „Złym oku”. W mojej ocenie średniej powieści o klątwie, czarnej magii, czy innym diabelstwie lub tylko zwykłym, skromnym zabójcy ze wsi. Potencjalnym seryjnym zabójcy.

Niewykorzystany potencjał. Pomysł był, ale wykonanie mogło być lepsze. W każdym razie na mnie siła, czy raczej słabość narracji Mikołaja Janickiego nie działała tak, jakbym sobie tego życzyła w tym „Złym oku”. Thrillerze kryminalnym ze szczyptą horroru i wielgachną łychą (uważam, z niższej szuflady) opowieści egzystencjalnej. Zagadkowe zabójstwa w maleńkiej miejscowości. Sentymentalna podróż mężczyzny, któremu życie już mocno dało w kość, a tyle jeszcze przed nim... Jak dla mnie przeciętna rozrywka z ożywczym finałem. Ostatnia akcja we wsi Olsza i pożądanie frustrujący epilog. Soczysta kropka nad i. Polecać? Nie polecać? Chyba nie będę się wtrącać. Yhm, tak zrobię.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 28 lipca 2022

„Ktoś mnie obserwuje” (1978)

 

Młoda kobieta, Leigh Michaels, przeprowadza się z Nowego Jorku do apartamentowca Arkham Tower w Los Angeles. Dostaje posadę reżyserki telewizji na żywo w lokalnej stacji i zaprzyjaźnia ze swoją nową współpracownicą, Sophie. Mniej więcej w tym samym czasie Leigh zaczyna otrzymywać przesyłki rzekomo od firmy Excursions Unlimited. W rzeczywistości nadawcą jest tajemniczy prześladowca, który ma doświadczenie w odbieraniu kobietom poczucia bezpieczeństwa. Obserwuje i chce, by obiekty jego niezdrowego zainteresowania były tego w pełni świadome. Policja ma związane ręce, ale Leigh znajduje wsparcie u Sophie i nowo poznanego wykładowcy uniwersyteckiego Paula Winklessa. Razem starają się pokrzyżować szyki nadzwyczaj przebiegłemu osobnikowi.

Thriller, nakręcony na potrzeby stacji NBC, który w Stanach Zjednoczonych przez przeszło dwie dekady był nazywany „zaginionym filmem Carpentera”, Johna Carpentera. W 1976 roku człowiek, który później obdaruje fanów horrorów między innymi takimi perełkami, jak „Halloween” (1978), „Mgła” (1980), „Coś” (1982), oparta na powieści Stephena Kinga „Christine” (1983) i „W paszczy szaleństwa” (1994), został zaangażowany przez Warner Bros. do napisania scenariusza luźno inspirowanego prawdziwą historią kobiety z Chicago. Po trzech miesiącach dostarczył pełny skrypt pod roboczym tytułem „High Rise”, a osiem między później zaproponowano mu także reżyserię. Zdjęcia zajęły osiemnaście dni – zakończyły się w kwietniu 1978 roku, a w listopadzie tego samego roku „Ktoś mnie obserwuje” (oryg. „Someone's Watching Me!”) wszedł na mały ekran. Na planie Carpenter poznał swoją przyszłą żonę Adrienne Barbeau, która potem zagra w jego „Mgle” i „Ucieczce z Nowego Jorku” (1981). Reżyser i scenarzysta owego skromnego przedsięwzięcia dobrze wspominał tę współpracę z Warner Bros. Television. Jego pierwsze doświadczenie z telewizją. Miał pełną swobodę działania i udało mu się utrwalić na taśmie wszystko, co sobie wymyślił. Część z tego (techniki kręcenia) wykorzystał w pracy nad, jak się okazało, otwarciem kultowej slasherowej serii z nieśmiertelnym Michaelem Myersem, które wypłynęło nieco wcześniej: w październiku 1978. „Ktoś mnie obserwuje” wprowadził Johna Carpentera do Gildii Reżyserów i przyniósł mu nominację do Edgar Award 1979 w kategorii „najlepszy film telewizyjny lub miniserial”.

Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka następna odsłona. W każdym razie „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera opiera się między innymi na motywie, który jest kojarzony głównie z tamtym osiągnięciem mistrz suspensu. Podobna koncepcja – co nie znaczy identyczna – i podobne metody budowania napięcia. Zagrożenie ujawnia się już w prologu, przy czym ta wiedza przez jakiś czas będzie niedostępna dla pozytywnych uczestników perwersyjnej gry „opatentowanej” przez obcego z mieszkania naprzeciwko. Dwa sąsiadujące ze sobą wieżowce w Los Angeles, oferujące mieszkania o podwyższonym standardzie. Główna bohaterka, niespełna trzydziestoletnia Leigh Michaels, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Lauren Hutton, to jedna z tych rzadkich postaci, którą da się polubić od pierwszego wejrzenia. Nieśmiałość zdecydowanie nie jest jej zmorą. Wesoła, bezpośrednia, także w kontaktach z nieznajomymi, kobieta sukcesu. W swojej poprzednie pracy, w Nowym Jorku, zgromadziła kapitał, który umożliwił jej wynajęcie apartamentu w marzeniu niejednego ciułacza z Los Angeles. Arkham Tower: jeden z dumnych, bardzo wysokich bliźniaków (tuż obok niego stoi podobny, jeśli nie identyczny, wieżowiec, w którym jak wiemy przyczaił się ten, który obserwuje), w domyśle postawionych w renomowanej dzielnicy Miasta Aniołów. Leigh nie potrzebuje czasu do namysłu – przybyła, zobaczyła i wzięła. Tak samo było z posadą, którą już wcześniej sobie upatrzyła. Właściwie miała umówione dwa spotkania z potencjalnymi pracodawcami, ale już pierwsza próba skończyła się sukcesem. Zatrudniona w pierwszej telewizji, do której skierowała swoje kroki. Reżyserka programów emitowanych na żywo, która przy okazji zyskała nową przyjaciółkę. Sophie (przekonujący występ Adrienne Barbeau) nie przywykła do takiej otwartości heteroseksualnych kobiet. Zwierza się swojej świeżo zatrudnionej współpracownicy, że jej orientacja seksualna przeważnie działa odstraszająco na panie, które pociąga płeć przeciwna. Można więc powiedzieć, że Leigh wyprzedziła swoją epokę. Dopytywana przez Sophie o tę zaskakującą dla niej postawę, zwraca jej uwagę na to, że mężczyzn przecież też nie unika, a z tej strony również może przywiać jakiegoś niechcianego zalotnika. Nie żeby Leigh wpadła w oko Sophie. Nie, nie jest w jej typie. A przynajmniej tak twierdzi. Jakkolwiek rozwinie się ta „żeńska spółka”, uwaga widza zapewne będzie skupiona na bezwstydnym podglądaczu. Żeby tylko! Jeszcze zanim Leigh zdąży się urządzić w swoim nowym mieszkaniu, otrzyma list od nieznanej jej firmy Excursions Unlimited. Z jego treści wynika, że Leigh ma szansę na całkowicie darmową wycieczkę do jakiegoś innego kraju. Jakiego? Jeśli zgadnie, będzie mogła się pakować. Tymczasem dostanie parę wskazówek – prezenty, które niby mają naprowadzić ją na państwo, które dla niej wybrano w ramach akcji marketingowej. Leigh podchodzi do tego raczej sceptycznie. Nie skacze z radości, niecierpliwie wyczekując wskazówek. Kiedy przychodzi pierwsze pudło od Excursions Unlimited (oczywiście odbiorca filmu od początku wie, że stoi za tym jeden obleśny gość), nie rozpakowuje go od razu. Dopiero po odebraniu telefonu od, jak wkrótce sobie uświadomi, swojego prześladowcy. Na tym polega ta chora gra. Oprawca nie chce być całkowicie niewidzialny. Najwyraźniej największą przyjemność czerpie z zastraszania wybranych kobiet. Osaczone owieczki, którym nikt nie wierzy.

Uderzające są zmiany, jakie stopniowo zachodzą w głównej bohaterce „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera w wyniku haniebnej działalności tajemniczego drapieżnika. Prawdziwa dusza towarzystwa gaśnie w oczach. „Bujna roślina” (bogate wnętrze) zaczyna więdnąć i wszystko wskazuje na to, że tego procesu nie zatrzymają ci, którzy mają chronić i służyć. Instytucjonalna walka ze stalkingiem w Stanach Zjednoczonych jeszcze się nie rozkręciła (ośmielę się stwierdzić, że w Polsce ten proceder nadal jest bagatelizowany). Na domiar złego, prześladowca Leigh sprytnie to rozgrywa. Groźby wysyłane do Leigh są na tyle zawoalowane, by oficjalnym kanałem nie dało się tego poprowadzić. Nie ma podstaw do wszczęcia śledztwa. Bo przecież nie można karać człowieka za wręczanie komuś prezentów czy mylenie się podczas kręcenia tarczą telefoniczną. A podpisywanie się fikcyjnym nazwiskiem i stanowiskiem? Pod szyldem nieistniejącej firmy? Cóż, powiedzmy, że nie zdziwiła mnie bierność policjantów w obliczu takich fałszywek. Jeśli Leigh Michaels dożyje naszych czasów, to zobaczy zdumiewający wręcz rozkwit tego wstrętnego zjawiska. Najpierw jednak musi odzyskać dawną siłę. Znaleźć wyjście ze skorupy, w którą zagonił ją człowiek z teleskopem i magnetofonem. Ten, który patrzy. Ten, który słucha. Ten, który skrzętnie notuje wszelkie informacje związane z jego nielegalną(?) działalnością. My wiemy, a przynajmniej domyślamy się, że nieuchwytny prześladowca przynajmniej raz przekroczył ostateczną granicę. Nie mamy też powodów wątpić w to, że w przypadku Leigh Michaels też zdążył już zapuścić się na nielegalne wody. Włamanie, przejęcie kontroli nad oświetleniem w jej mieszkaniu (pytanie, czy tylko tym?) i przede wszystkim zainstalowanie podsłuchu. Nie wiem, jak to wówczas wyglądało w przypadku podglądania sąsiadów przez teleskopy, lornetki i inne ustrojstwa, ale pozostałe „igraszki” złego pana na pewno byłyby podstawą do wszczęcia oficjalnego dochodzenia. Gdyby tylko zostały wcześniej odkryte. Dowody, którymi dysponują śledczy nie wystarczą. Trzeba czekać, aż agresor zrobi coś więcej. Aha! A zatem czekamy, aż mnie zgwałci albo zabije? - niedosłowny cytat z Leigh. Nic tylko siąść i płakać, i w na dobrą sprawę protagonistka „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera, właśnie to robi. Ta sytuacja, co zrozumiałe, absolutnie ją przygniata. Przykro się na to patrzyło. Jak jeden człowiek może sobie spokojnie, przez nikogo nie niepokojony, łyk za łykiem spijać energię z bliźniego. Z osoby, która niczym mu nie zawiniła. Pech chciał, że wprowadziła się do apartamentowca już od jakiegoś czasu będącego pod obserwacją niebezpiecznego osobnika. Pech chciał, że przyuważył ją, gdy stała na swoim (ejże, tylko wynajętym!) nowym balkonie i, jak to zresztą miała w zwyczaju, prowadziła rozmowę z samą sobą (gadanie do siebie, myślenie na głos - jak zwał, tak zwał). Nawinęła się gdy akurat szukał kolejnego obiektu mrocznej obsesji. Następnej kobiety, z którą mógłby się trochę „pobawić”. Zanim ją zabije? Takie podejrzenie zakiełkowało we mnie już w prologu „Ktoś mnie obserwuje” i nie musiałam długo czekać na to, aż podejrzenie zmieni się w pewność. Jest taki moment z radiem Leigh... Modus operandi sprawcy, nawet dla współczesnego wyjadacza dreszczowców (takiego, który, tak jak ja, pierwszy kontakt z tym wczesnym filmem Carpentera zaliczy dopiero po doświadczeniach choćby ze „Świadkiem mimo woli” Briana De Palmy, „Niepokojem” D.J. Caruso, „Kobietą w oknie” Joego Wrighta, ekranizacją powieści A.J. Finna, a właściwie Daniela Mallory'ego, pod tym samym tytułem i „Watcher” Chloe Okuno), może się okazać dość oryginalne. Zastraszanie poprzez raczej nietanie prezenty. Z jednego nasza bohaterka często będzie korzystać, ale nie dostrzegłam tutaj niebezpieczeństwa, które później zaakcentuje na przykład Phillip Noyce w swoim „Sliverze”, opartym na powieści Iry Levina albo wspomniana już Chloe Okuno. Mówiąc wprost: nie obawiałam się, że czołowa postać „Ktoś mnie obserwuje” koniec końców przejmie niektóre złe nawyki od swojego prześladowcy. To już prędzej Sophie:) Tak czy owak, wbrew planom podglądacza, Leigh nie jest osamotniona na tym placu boju. Z odsieczą spieszą jej nowa przyjaciółka i mężczyzna, którego poderwała w barze (niezła kreacja Davida Birneya). Tak, to ona go poderwała – naprawdę, nie mogłam opędzić się od myśli, że Carpenter, tworząc tę postać, częściej rozglądał się w przyszłości niż w teraźniejszości. No dobrze, może nie od razu prorok, bo w Stanach Zjednoczonych już wtedy takie „niepokorne pannice” można było wyłowić z tłumu mniej śmiałych, ktoś inny może rzec mniej bezczelnych, kobiet. Podchodzi raźnym krokiem do nieznajomego i serwuje mu jeden z ulubionych tekstów panów, którzy nie są zbyt biegli w tak zwanej sztuce podrywania. Niewątpliwie kobieta wyzwolona z tej naszej Leigh. Ale już niedługo może stać się jedną z tych biednych pań, które na skutek traumatycznych wydarzeń, dożywają swoich dni w samotności. Nigdy nie wyzbywają się strachu przed ludźmi. Zawsze czujne, zawsze i wszędzie spodziewające się ataku ze strony innego przedstawiciela swojego gatunku. To najbardziej ujęło mnie w tej produkcji – silnie zarysowane oddziaływanie uporczywego prześladowcy na psychikę ofiary. Co nie znaczy, że nie zobaczymy bardziej bezpośrednich działań tego, który przyczepił się do Leigh. Trzymających w napięciu podchodów. Na przykład: słusznie zalękniona, ale niesparaliżowana strachem, „myszka” z nożem w ręku, szukająca „przebrzydłego kocura” w mrocznych zakątkach Arkham Tower. Akcja z kratką w podłodze, według mnie, genialna w swojej prostocie – jak łatwo można podsycić ogień tak naprawdę palący się od samego początku tego sprawnie poprowadzonego thrillera, który moim zdaniem prawie w ogóle się nie zestarzał. Taka to solidna robota.

Ktoś mnie obserwuje” w reżyserii i na podstawie scenariusza Johna Carpentera, to w moim uznaniu kolejny dowód na to, że nie potrzeba wymyślnych dodatków, ani nawet jakichś mocniejszych fabularnych akcentów, dosadniejszych treści, żeby stworzyć obraz jak najbardziej zdatny do spożycia nawet wiele dekad później. Angażująca opowieść w przepięknie ponurym klimacie, która jednakże, jeśli już na dłużej zakotwiczy się w mojej pamięci, to najpewniej tylko dzięki charakternej postaci z pierwszego planu. Kameralny wojerystyczny dreszczowiec z całkiem silnie zarysowaną płaszczyzną psychologiczną, w którym zaklęty jest aromat samego Alfreda Hitchcocka. Przypadek? Tak czy inaczej, cieszy mnie żeśmy się zeszli. Ja i to wczesne dziełko człowieka, którego zasług dla kina grozy przecenić niepodobna.

wtorek, 26 lipca 2022

Antologia „Widma nad Innsmouth”

 
H.P. LOVECRAFT, BASIL COPPER, JACK YEOVIL, GUY N. SMITH, ADRIAN COLE, D.F. LEWIS, RAMSEY CAMPBELL, DAVID A. SUTTON, PETER TREMAYNE, KIM NEWMAN, BRIAN MOONEY, BRIAN STABLEFORD, NICHOLAS ROYLE, DAVID LANGFORD, MICHAEL MARSHALL SMITH, BRIAN LUMLEY, NEIL GAIMAN

Szesnaście opowiadań brytyjskich autorów inspirowanych jednym z najbardziej docenianych dzieł Howarda Phillipsa Lovecrafta, „Widmem nad Innsmouth” (oryg. „The Shadow over Innsmouth”), wchodzącym w skład Mitologii Cthulhu. Samotnik z Providence napisał je w roku 1931, ale w liście do swojego przyjaciela Augusta Derletha zwierzył się, że nie zamierza zabiegać o jego publikację. Uznał, że tekst ma poważne wady, głównie dotyczące stylu, przez co znalezienie wydawcy dla tego długiego opowiadania (ewentualnie minipowieści) jest niemożliwością. Derleth jednak spróbował – w 1933 roku przesłał „Widmo nad Innsmouth” do ówczesnego redaktora magazynu Weird Tales, Farnswortha Wrighta, który odrzucił je, tłumacząc to jego długością. Tekst był za długi na publikację w jednym numerze, a jego struktura utrudniała wydawanie w odcinkach. Ostatecznie „Widmo nad Innsmouth” zadebiutowało w wersji książkowej (pełnej błędów) – jedyne dzieło Howarda Phillipsa Lovecrafta wydane w takiej formie za jego życia – w 1936 roku pod szyldem Visionary Publishing Company, oficyny założonej przez Williama L. Crawforda. Wydrukowano czterysta egzemplarzy, ale oprawiono tylko połowę, a resztę zniszczono. Na łamach Weird Tales „Widmo nad Innsmouth” pojawiło się już po śmierci autora, w roku 1942, w nieautoryzowanej skróconej wersji. „Widma nad Innsmouth” (oryg. „Shadows over Innsmouth”) to antologia opowiadań pod redakcją Stephena Jonesa, który napisał również wstęp, pierwotnie wydana w roku 1994 przez Fedogan and Bremer, w nakładzie przeszło dwóch tysięcy egzemplarzy – sto wypuszczono z autografami autorów. Dziewięć tekstów (plus oczywiście ten, który w pewnym sensie dał im życie) wybranych do tej kolekcji, wcześniej objawiło się w innych miejscach, a pozostałe to „oryginalne owoce tego literackiego drzewa”. Pierwsze polskie wydanie, w twardej oprawie, wypuściło wydawnictwo Vesper (kontynuując trend: antologia Szaleństwo Cthulhu) w 2022 roku, w ramach serii Kroniki Arkham. Zilustrowane przez fenomenalnego Macieja Kamudę, który też zaprojektował zjawiskową okładkę oraz w tłumaczeniu Macieja Wacława, Janusza Ochaba, Lesława Halińskiego i Macieja Machały. „Widmo nad Innsmouth” Howarda Phillipsa Lovecrafta w tłumaczeniu genialnego Macieja Płazy.

Moje podium. „Daoine Domhain” Petera Tremayne'a (właściwie Petera Berresforda Ellisa) to opowieść szkatułkowa, która przepuszcza temat przewodni omawianej kolekcji, jeden z „mitów” Howarda Phillipsa Lovecrafta, przez oka irlandzkiego folkloru. Na początku poznajemy młodego mężczyznę, który przygotowuje swoją schedę do sprzedaży. Dom rodzinny w Stanach Zjednoczonych, w którym pojawia się niezapowiedziany gość. Nieznajomy mężczyzna z Irlandii, który znalazł w swojej nieruchomości list spisany dziesiątki lat temu przez zaginionego dziadka naszego protagonisty. Środkowa, najdłuższa partia „Daoine Domhain”, to (umownie) ów rękopis adresowany do nieżyjącej już babci młodego dziedzica. Niepokojąca relacja z odwiedzin rodzimej, irlandzkiej, ziemi. Niewielka wyspa przykryta przezroczystą idyllicznym płachtą. Pod spodem wyczuwalnie rozwinęła się jakaś nadnaturalna gangrena, co najdobitniej przejawia się w zachowaniu rodowitych mieszkańców. Niby życzliwych, ale wyraźnie niedopuszczających coraz bardziej skołowanego przybysza do najmroczniejszych sekretów wyspy. Mistyczna otoczka, ta charakterystyczna energia horroru ludowego i mocno frapujący rozwój wydarzeń. Poruszające wyobraźnię, unikające dosłowności, mistrzowsko grające subtelnościami, upiornymi sugestiami, niemożliwymi do zignorowania, pożądanie drażniącymi ostrzeżeniami przed pradawnym złem.

Widok na morze” Michaela Marshalla Smitha to moim zdaniem opowieść, z którą koniecznie powinien zapoznać się Mickey Keating, reżyser i scenarzysta filmu pt. „Poza sezonem” (oryg. „Offseason”), lovecraftian horroru z 2021 roku. Zakładając, dość śmiało, że nie miał jeszcze tej przyjemności. Zakochana para z Londynu postanawia spędzić weekend we wiosce Dawton na wybrzeżu Anglii, czymś w rodzaju wewnętrznego demona kobiety – lęk zaszczepiony jej przez matkę we wczesnych dzieciństwie, która niedługo potem zniknęła. Bohaterowie wynajmują ciasny pokoik w pensjonacie prowadzonym przez podejrzaną kobietę. W zasadzie prawie wszyscy mieszkańcy Dawton zachowują się nader osobliwie. W pewnym momencie narrator i zarazem czołowa postać tej wyśmienicie dawkującej napięcie opowieści (nieznośnej) grozy, porównuje atmosferę panującą w tej osadzie do serialu „Strefa mroku”, tym samym poniekąd „doganiając” moje myśli. Strefą Mroku zwykłam nazywać... właśnie takie klimaty. Maksymalnie angażująca, idealnie poprowadzona – z naciskiem na aurę nadnaturalnego zagrożenia – zaskakująco spuentowana, historia niekoniecznie do poduszki. Coraz gęściej i gęściej. Można się udusić:)
Od Jacka Yeovila dostaniemy „Grubą rybę”. Skrzyżowanie mitu Dagona i jego wiernych wyznawców – w tym przebrzydłych, rybiopłazich pomiotów – z czarnym kryminałem. Na styku literackiego świata Lovecrafta ze światem Raymonda Chandlera. Akcja rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej w Stanach Zjednoczonych, po ataku na Pearl Harbor. Wrogami numer jeden są Japończycy – żołnierze, ale i cywile od dawna mieszkający na amerykańskiej ziemi i starający się trzymać z dala od kłopotów. Żaden sklepikarz pochodzący z Japonii nie ustrzeże się przed internowaniem. Typowa wojenna paranoja. „Prowadzący ten kryminalny program grozy”, cyniczny, czy raczej jeden z ostatnich bastionów zdrowego rozsądku, prywatny detektyw, przyjmuje zlecenie od znanej aktorki, która pragnie odnaleźć swojego ostatniego partnera. Grubą rybę z półświatka, mężczyznę, który zbił prawdziwą fortunę na hazardzie. Tak to na początku przedstawia, ale potem presja wzrośnie. Stawka w „tej grze” okaże się dużo wyższa. Najpierw jednak nasz bohater odwiedzi siedzibę Ezoterycznego Zakonu Dagona i dostąpi wątpliwego zaszczytu poznania innej gwiazdy ekranu, femme fatale z wyłupiastymi oczami. Zajmująca narracja – z przekąsem – z mocnym powiewem świeżości zaklętym w stylistyce, w panującej aurze (lovecraftian horror zmiksowany z noir), intrygująca zagadka nadnaturalno-kryminalna. Bezpretensjonalnie i z humorem. Sarkastycznym.

Opowiadania w mojej ocenie bardzo dobre. „Kościół na High Street”, autora między innymi powieści „Najciemniejsza część lasu”, „Zły wpływ” i „Bezimienni”, Ramseya Campbella. Wycieczka do okrytego złą sławą prastarego Temphill, angielskiej miejscowości w hrabstwie Cotswold. Narrator przybywa w te niegościnne progi w celach zarobkowych. Ma objąć funkcję sekretarza swojego przyjaciela, ale na miejscu dowiaduje się, że jego niedoszły pracodawca zniknął w nader osobliwych okolicznościach. Podobno ma to związek z obmierzłym kościołem w Temphill. Podobno odprawia się tam jakieś odrażające obrzędy. Mocno lovecraftowskie, ale i niepozbawione indywidualności. Mrocznie i z charakterem.
Porzućcie wszelką nadzieję, wy którzy tu wchodzicie”. Do „Grobowca Pryskusa” Briana Mooneya. Umowna relacja księdza, który włącza się w krucjatę swojego przyjaciela, naukowca od dawna gromadzącego informacje na temat Wielkich Przedwiecznych. W miejscowości Lower Bedhoe w hrabstwie Sussex trwają wykopaliska, którym przewodzi przyjaciel naszego dzielnego profesora. I tak odkryto tytułowy grobowiec oraz inne przeklęte skarby. To wymaga zbadania! Niby nieodkrywcze, ale wyczuwałam w tym jakąś nutkę świeżości. Przewidywalne, ale staranne rozłożenie środków ciężkości i maniakalna wręcz dbałość o gęsty klimat przyczajonego przedwiecznego zła, skutecznie podtrzymywały moje zainteresowanie. Tym zgrabnie podpinającym się pod Mitologię Cthulhu, przemyślanym dziełkiem.
Brian Stableford, autor między innymi powieści „Imperium lęku”, przedstawia „Dziedzictwo Innsmouth”. Młody biochemik, badacz ludzkiego genomu, odwiedza przyjaciółkę - posiadaczkę ziemską - w tytułowej legendarnej nadmorskiej miejscowości. I natrafia na obiecujący materiał na swoją kolejną pracę naukową. Artykuł o nieszczęsnych stworzeniach, których niewiele już ostało się w Innsmouth. Ludziach o niepospolitej aparycji, którzy w jego przekonaniu są ofiarami zabobonnego myślenia. Nauka w jego pojęciu na tyle już się rozwinęła, by dało się znaleźć prawdziwą przyczynę ich nietypowej fizjonomii. Obalić krzywdzące mity, zerwać z nich etykietkę Istot z Głębin. A przy odrobinie szczęścia też uwolnić od wykańczających psychicznie koszmarów sennych. Naukowym okiem na syndrom Innsmouth. Ale, ale, z leciuteńko otwartym zakończeniem. Może się wydawać, że racjonalizacja mitologii otwartej przez Wielkiego Przedwiecznego Pisarza z Providence w stanie Rhode Island, obedrze tę opowieść z nadnaturalnego smaczku, ale nie. Stableford podtrzymuje tę niepokojącą mgiełkę. Podskórna groza, nienazwana groza... która może być jedynie wytworem zabobonnego umysłu:)
Bije, bije, „Dzwon Dagona” Briana Lumleya, którego bodaj najsłynniejszym dokonaniem na scenie literackiej jest powieściowa seria „Nekroskop”. Rzecz dzieje się w Anglii i w największej mierze dotyczy wieloletniego przyjaciela narratora. Najpierw są cuchnące wodorosty wyrzucone przez morze, a potem fatalny zakup. Gospodarstwo, którego poprzedni właściciel przepadł jak kamień wodę. Bardzo stary, przestronny budynek mieszkalny, komórki/stodoły i spory kawał ziemi, to wszystko za okazyjną cenę – jakżeby inaczej! - zakupił młody żonkoś, który wciągnie naszego narratora w prawdziwy koszmar na jawie. Nie żeby źle mu życzył, po prostu rozpaczliwie potrzebuje wsparcia. Sam prawdopodobnie nie podoła takiemu wyzwaniu. Okazuje się bowiem, że plotki krążące o jego nowym domu nie są bajdurzeniem znudzonych staruszek. Nawiedzony dom na wsi. Ciekawie się rozwija, nieśpiesznie, w przekonujący sposób sklejają się poszczególne elementy tej niecodziennej łamigłówki, z którą odważnie zmierzą się zdeklarowani miłośnicy zagadek. Smaczna atmosfera tajemniczości ze szczyptą szaleństwa, paranoi. Im dalej, tym bardziej nerwowo, gorączkowo, co jest celowym zagraniem autora – odbicie stanu ducha narratora. Konfrontacja ze szkaradzieństwem ukrywającym się na angielskiej wsi, według mnie, ciut za długa. Rozwleczona.
 
Opowiadania moim zdaniem dobre. W „Przejściu” Adriana Cole'a narrator otrzymuje pocztówkę przypuszczalnie od ojca, gdy zniknął niedługo po narodzinach swojego syna. Niespodziewana przesyłka prowadzi naszego bohatera do rybackiej wioski, gdzie jak można się tego domyślić nastąpi długo wyczekiwane spotkanie... z dziwnym człekiem. O fatalnych więzach krwi, przeznaczeniu narzucanym przez krewnych i słusznym oporze, buncie, potomnych. Konsekwentna intensyfikacja napięcia, płynna narracja, ale jak dla mnie trochę mało inwencji własnej.
W „Złocie Innsmouth” Davida A. Suttona poznajemy spłukanego mężczyznę, który zaciąga pożyczkę u swojego najlepszego przyjaciela, rzekomo po to, by poszukać rosomaków w Nowej Anglii. A tak naprawdę dopadła go prawdziwa gorączka złota. Słyszał, że w wymarłym miasteczku Innsmouth w stanie Massachusetts zostawiono sporo tego cennego kruszcu i w swojej naiwności nabiera przekonania, że w ten sposób wyjdzie z finansowego dołka. Poszukiwania w cichej krainie, przesyconej jakąś bezbożną energią. Klimatycznie, ale znowu bez pomysłu, który odróżniałby tę opowieść od innych eksperymentów „sygnowanych marką” H.P. Lovecrafta.
Za kwadrans trzecia” Kima Newmana to makabreska o studencie, który pracuje w podłym całodobowym barze. Sam na cmentarnej szychcie. No, niezupełnie sam, bo właśnie pojawiła się klientka: ciężarna nastolatka, która umówiła się tutaj ze swoim chłopakiem, ojcem istoty, którą nosi pod sercem. Jej płodzika. Pomysłowo i zabawnie, choć to taki trochę śmiech przez łzy. Czy raczej ze ściśniętego gardła.
W „Powrocie do domu” Nicholasa Royle'a mamy inne podejście do Mitologii Cthulhu. Transpozycja na realia totalitarne i rewolucyjne. Główna bohaterka, która jakiś czas temu wyemigrowała z Rumunii do Belgradu, dostaje impuls do powrotu. Koniec zamordyzmu. Koniec rządów okrutnego dyktatora. Ale gdy w końcu dociera do Bukaresztu, znowu budzą się demony. Może tylko wewnętrzne, wkodowane w umysł, który potrzebuje czasu, by zerwać kajdany teoretycznie zrzucone przez najwytrwalszych opozycjonistów. Zaszczucie, niepewność granicząca z paranoją. Może trochę za mało horroru, ale zaryzykuję twierdzenie, że to najbardziej kreatywna, oryginalna pozycja w tym zbiorze.
Deepnet” Davida Langforda. Historię, najprawdopodobniej osadzoną w nieodległej przyszłości, umownie snuje programista samotnie wychowujący córkę. Pole elektromagnetyczne zniekształciło płód, a matka zmarła przy porodzie. Wszechmocne korporacje, a bohater pracuje dla jednej z nich, słynącej z aplikacji o Innsmouth. Ku przestrodze: nadmiar komputera szkodzi. Pomysłowe, ale niedostatecznie klimatyczne.

Teraz zrobi się średnio. „Za rafą” Basila Coppera to opowieść o zdumiewającym odkryciu dokonanym na terenie światowej sławy Uniwersytecie Miskatonic, gdzie już wcześniej dochodziło do zastanawiających zjawisk. Potem dołączymy do detektywa z wydziału zabójstw, który stara się rozwiązać zagadkę śmierci jednego z pracowników tej nawiedzonej uczelni. Dobrze się zapowiadało, ale napięcie jechało na wstecznym. Zamiast rosnąć, nieubłaganie opadało. Może trasa za długa. Może lepiej byłoby nie rozciągać tak „tej struny”.
Zostały tylko buty” D.F. Lewisa to dość smutna opowieść, która moim zdaniem aż prosiła się o więcej treści. O kobiecie stojącej przed swoim domem i coś sobie uzmysławiającej. Jakby w duchu już dawno się na to szykowała. Spodziewała takiego obrotu spraw, jednocześnie podtrzymując w sobie nadzieję, że jej dom to ominie. Co konkretnie? Może zło spoza czasu i przestrzeni? Istoty z Głębin?
Jeden z najbardziej znanych żyjących pisarzy specjalizujących się w szeroko pojętej fantastyce, Neil Gaiman, swoje „To tylko znowu koniec świata” rozpoczyna od wysokiego C. Narrator wymiotuje między innymi częściami ciał dziecka i psa. Ciekawe, prawda? Później już mniej, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Jesteśmy w w przykrytym śniegiem mitycznym Innsmouth - gdzie panuje atmosfera zdecydowanie bliższa ziemiom fantasy niż horroru - kolejnym krótkim przystanku na zawodowej drodze czołowej postaci. Napotykani przez niego ludzie niby bez ładu i składu rozprawiają o likantropii. A zatem połączenie Mitologii Cthulhu z mitem wilkołaka? Na to się zanosi. Wróżba całkiem dobra, ale koniec końców poraziło mnie nijakością.

Stopień niżej od poprzednich w moim rankingu uplasował się „Powrót do Innsmouth” mistrza horrorów klasy B, Guya N. Smitha. Niedosłowny powrót, bo okazuje się, że główny bohater nigdy wcześniej nie zawitał w tych zdegenerowanych progach. Tak czy inaczej, historia się powtarza. Smith na dobrą sprawę poszedł po linii najmniejszego oporu. Warsztat dobry, klimat niezdefiniowanej grozy też jest, ale fabuła to powtórka z rozrywki, tyle że na duże skróty. Jedna akcja wyrwana z „Widma nad Innsmouh” Howarda Phillipsa Lovecrafta. Oczywiście nie jest to dokładna kopia, ale wkład własny autora tego tekstu jakoś nie rzucił mi się w oczy. Niczego takiego nie zauważyłam... aż do finału.

Uff, nareszcie meta. Jeszcze tylko ostatnie słowa zachęty. Dla tych wciąż nieprzekonanych. „Widma nad Innsmouth”, szesnaście piór skrzyżowanych nad jednym z najbardziej docenianych dzieł Howarda Phillipsa Lovecrafta, jednej z cegiełek oryginalnej (marmurowy fundament) Mitologii Cthulhu (nazwa ukuta przez Augusta Derletha), antologia opowiadań pod redakcją Stephena Jonesa, to publikacja, którą naprawdę warto przejrzeć. Nie tylko dla tych, którzy z lubością pochłaniają wszystko, co wyrosło w nieskończonym uniwersum Wielkich Przedwiecznych. Jeśli ciągnie Cię do horroru nadnaturalnego, jeśli cenisz sobie klimatyczne opowieści o potworach i innych upiornościach, to śmiało skacz do tych morskich głębin. Hop, na ochłodę!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 24 lipca 2022

„Zbrodnie przyszłości” (2022)

 

W niedalekiej przyszłości gatunek ludzki dotyka syndrom przyśpieszonej ewolucji. Ogromny postęp biotechnologiczny wymuszony przez zmiany klimatu i zanieczyszczenie środowiska zaowocował wynalezieniem maszyn analogowych, które mogą łączyć się z funkcjami organizmu i sterować nimi. Saul Tenser jest artystą performerem, który korzysta z syndromu przyśpieszonej ewolucji. Jedynym znanym człowiekiem, który pozbywa się dodatkowych organów - i archiwizuje - by zrobić miejsce na kolejne. On i jego partnerka Caprice zwykle robią z tego kontrowersyjne spektakle artystyczne, pokazujące możliwości nowoczesnej chirurgii i ludzkiego organizmu. Teraz pojawia się dla nich nowa szansa, szansa na najbardziej szokujący pokaz w ich karierze.

Powrót Davida Cronenberga do body horroru. Tak zapowiadano jego kolejne „Zbrodnie przyszłości” (oryg. „Crimes of the Future”) - w 1970 roku wyszedł praktycznie niezwiązany fabularnie obraz o tym samym tytule, za scenariusz i reżyserię którego też odpowiada David Cronenberg – których pierwszy skrypt mistrz horroru cielesnego opracował w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku. Produkcja miała ruszyć w 2003 roku w Toronto, a film miał nosić tytuł „Painkillers”. Przewidywany budżet: trzydzieści pięć milionów dolarów... ale projekt upadł. W pierwszym kwartale 2021 roku świat obiegła wiadomość, że David Cronenberg dopracował tekst i zaczął już kompletować obsadę już nie „Painkillers”, tylko „Crimes of the Future”. Główną rolę Cronenberg powierzył Vigo Mortensenowi, z którym miał już okazję pracować przy „Wschodnich obietnicach” (2007) i „Niebezpiecznej metodzie” (2011), a partnerować miała mu Natalie Portman, ale plany lekko pokrzyżował covid. Portman zastąpiła Léa Seydoux, którą najpierw obsadzono w roli biurokratki Timlin – tę postać ostatecznie powierzono Kristen Stewart. Główne zdjęcia ruszyły w sierpniu 2021 roku w stolicy Grecji, a pierwsze pokazy odbyły się w maju 2022 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie film dostał kilkuminutową owację na stojąco (Złotej Palmy nie zdobył) i we francuskich kinach. Festiwalowy pokaz odbył się tego samego dnia, w którym otwarto dystrybucję kinową w tym rejonie Europy. W Polsce ten proces rozpoczął się w lipcu 2022 roku.

Dawno, dawno temu człowiek, który później dorobi się tytułu mistrza body horroru, wszedł w pierwszy kontakt z duńsko-norwesko-szwedzkim filmem „Głód” wyreżyserowanym przez Henninga Carlsena, także współautora scenariusza. Szczególną uwagę zwrócił wówczas na słowa przelewane na papier przez jedną z postaci. Stąd wziął się intrygujący tytuł „Zbrodnie przyszłości”, który David Cronenberg po raz pierwszy wykorzystał na pierwszym odcinku swojej reżyserskiej kariery (jeden z najwcześniejszych filmów tego pana). Najpierw była nazwa, potem historia. A w zasadzie dwie historie, które dzieli ponad pół wieku. Dla Cronenberga nazwy mają znaczenie. Zwłaszcza nazwy (tj. personalia) postaci. Zdarzało mu się już w trakcie produkcji zmieniać imiona i/lub nazwiska bohaterów/antybohaterów swoich filmów, ponieważ nie pasowały mu do postaci. Bywało i tak, że rezygnował z personaliów, które idealnie pasowały mu do danej osobowości, aby uniknąć ewentualnej batalii sądowej. Tak było choćby z doktorem Oliverem Reedem z „Pomiotu” aka „Potomstwa” (1979). Miał nazywać się inaczej, ale po konsultacji z prawnikami Cronenberg na wszelki wypadek dokonał korekty – okazało się bowiem, że w okolicy mieszka terapeuta, który mógłby go pozwać za wykorzystanie jego nazwiska. Niekoniecznie do tego by doszło, ale w tym świecie, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z sądami, musisz zabezpieczać się ze wszystkich stron. Tym bardziej, gdy jesteś artystą. I nie chcesz dokonywać „zbrodni przyszłości”. Reagujesz nie tyle na skargę, ile na potencjalną skargę. Oszukujesz przeznaczenie albo nie. Saul Tenser (Vigo Mortensen), główny bohater lub antybohater (zależy, kto patrzy) „Zbrodni przyszłości”, kanadyjsko-brytyjsko-francusko-greckiego według mnie thrillera science fiction z drobnymi elementami body horroru, oficjalnie jednak sklasyfikowanego jako horror science fiction, też oszukuje przeznaczenie, ale w innym sensie. Jego myśli zdecydowanie bardziej zaprząta ściganie się z Matką Naturą, niż widmo konsekwencji prawnych. Można wręcz odnieść wrażenie, że on i jego partnerka Caprice (Léa Seydoux) świadomie zmierzają do punktu, z którego nie będzie już odwrotu. Artystyczna idea ważniejsza od wolności. Tenser i Caprice przynajmniej przez jakiś czas mogą uchodzić za ten typ artystów, który zabiega o uwagę organów ścigania. W końcu to sprawdzony sposób na umacnianie swojej sławy, czy tam niesławy. Co za różnica? Z takiego założenia wyszłam, ale czy to aby nie ocenianie po pozorach? Czy tej dwójce naprawdę chodzi tylko o to, żeby o nich mówili, wszystko jedno jak? Czy naprawdę z premedytacją skręcają na zbrodniczą ścieżkę? Właściwie ich nieodlegli przodkowie (czyli my) mogliby uznać, że granice moralne już dawno zostały przekroczone. Nie tylko przez Tensera i Caprice, ale w tym ponurym świecie przedstawionym - szaro, brudno, chłodno: generalnie nieprzyjemnie - to oni najwyraźniej przodują w owej niepisanej konkurencji. W konkursie na wewnętrzne piękno wygraną praktycznie mają zapewnioną. O ile zgłoszą swoją kandydaturę. Tymczasem w ich orbitę wchodzi niejaki Lang Dotrice (Scott Speedman), mężczyzna, który w prologu „Zbrodni przyszłości” stracił swoje jedyne dziecko. Kilkuletni chłopiec, podstawą żywienia którego był plastik, zamordowany przez własną matkę. A jeszcze wcześniej Wielcy Artyści poznają parę biurokratów: Wippeta i jego podwładną Timlin, czyli Dona McKellara i Kristen Stewart, do ekspresji której, mimo usilnych starań, nigdy nie udało mi się przekonać – co ja robię tu, co ja tutaj robię? Nie wiem, jak wcześniej, ale na planie „Zbrodni przyszłości” w głowie Stewart faktycznie kołatało się pytanie: „co my, kur***, robimy”? Tymczasem przyglądający się jej pracy Cronenberg nie miał wątpliwości, że podświadomość Stewart wie wszystko, co wiedzieć musi, by całkowicie wczuć się w swoją postać.

Wideodrom” (1983) i „eXistenZ” (1999) – wpływu tych dwóch filmowych osiągnięć Davida Cronenberga na „Zbrodnie przyszłości” 2022 dopatrzyło się bodaj najwięcej widzów. „Nagi lunch” (1991), film na podstawie powieści Williama S. Burroughsa, niektórym też się przypomniał, a czy komuś nasuwały się skojarzenia z pierwszymi „Zbrodniami przyszłości”? „Zbrodniami przyszłości” zdeklarowanego ateisty i wielkiego romantyka, którego wkładu w gatunek horroru, uważam, nie sposób przecenić. W każdym razie mi błysnęło jeszcze tylko „Wściekłością” (1977). Dawny Cronenberg wolałby rzecz pokazać, niż zdawać się na wyobraźnię widza. Język prześlizgujący się po organach wewnętrznych, spijanie posoki, obopólna rozkosz kochanków, którzy lubią eksperymentować. Nie twierdzę, że w sekwencji, która mocno zapachniała mi „Wściekłością”– po rozpięciu „magicznego zamka” - nie udało się twórcom do czerwoności rozgrzać mojej wyobraźni. Nie twierdzę, że nie dopowiedziałam sobie odrażającego ciągu dalszego, ale gdyby to był prawdziwy, a nie tylko marketingowy, powrót Cronenberga do body horroru, to ta scenka trwałaby dłużej. Podobnie występ artystki z lubością okaleczającej swoją twarz. Deformacje pewnie byłyby głębsze (choć może nie aż tak jak w „Musze” z 1986 roku), ale nie sadzę, żeby wielu narzekało na zbyt krótką ekspozycję postrzępionego, zakrwawionego mięska – widok głównie z telewizora ustawionego na planie. Największą gwiazdą „Zbrodni przyszłości”, nomen omen, w bliskiej przyszłości może stać się człowiek, którego ciało obrosło uszami. Zabrzmi dziwnie, ale przyglądając się temu tańczącego dumnemu posiadaczowi mnóstwa niedziałających narządów słuchu, zastanawiałam się jak wygląda sytuacja na tym niewielkim obszarze, który pozostaje zakryty. Tak sobie myślałam... O nie, nie, zostawmy to. Przejdźmy do innych atrakcji. Maszyny: organiczne, mięsiste twory skonstruowane przez człowieka, które mnie przypominały głównie „eXistenZ” tego samego reżysera i scenarzysty. W tym futurystycznym świecie przedstawionym są tacy, którzy nawet gdyby chcieli, nie mogliby bez nich żyć. A na pewno bez jednej z nich – rozbrykanego, roztrzęsionego fotela wspomagającego układ trawiennych między innymi Saula Tensera. Najwyraźniej nie wszyscy są zmuszeni do spożywania posiłków na tym niewygodnym „tronie”, z całą pewnością jednak ma to związek z tak zwanym syndromem przyśpieszonej ewolucji. Chociaż akurat z Tenserem mogło być inaczej. Do takiego stanu mogła doprowadzić go inna mięsista meblomaszyna. Łóżko, które wspomaga go w wyścigu z (nie)naturalną ewolucją gatunku ludzkiego. Ciało w tej wizji przyszłości jest traktowane niczym hala produkcyjna. Tutaj powstają nienowe produkty, tj. zbędne narządy, których najprawdopodobniej nikt, poza Tenserem nie wycina. Wykształcają się na drodze ewolucji, ale czołowe postacie „Zbrodni przyszłości” na dobrą sprawę wzięły sprawy we własne ręce. Zabawa w bogów lub po prostu kolejny szczebel postępu. To wszystko może i brzmi obiecująco, ale gdy już przeniesiemy się do tych futurystycznych nie-realiów... Ujmę to tak: fabularna wydmuszka w zachwycającym opakowaniu. Pomysłów było aż nadto, ale sposób łączenia tych w większości niebanalnych puzzli, niesamowicie osłabiał ich siłę rażenia. Zupełnie jakby twórcy, a właściwie autor scenariusza - i zarazem reżyser - sabotował swoje własne dzieło. Jakby uparł się, by zabić wszelkie zalążki emocji bezproduktywną gadaniną. Chwilami czułam się trochę tak, jakbym równocześnie oglądała dwa różne „spektakle”. Rozmówcy się rozumieli, ale taka skromna, mało inteligentna słuchaczka jak ja, błądziła jak to dziecko we mgle. Jeśli w przemowach Saula Tensera tkwi jakaś filozoficzna głębia, to ja do niej dotarłam. Łatwiej było mi zrozumieć jego najczęstszą interlokutorkę, życiową i zawodową partnerkę Caprice oraz przedstawicieli zagrożonego gatunku zwolenników papieru. Przy czym jedno z nich z czasem zmieni obiekt swoich westchnień. Przekona się do idei krzewionej przez Wielkiego Saula, rzadko odsłaniającym dolną połowę twarzy poza mieszkaniem, które dzieli z Caprice. Na pewno ma to związek z jego stanem zdrowotnym (wiemy, że ostatnio coś wyrosło mu w gardle), ale do mnie jakoś ciągle powracała myśl, że biedakowi tęskno do rzeczywistości pod niepodzielnym panowaniem wszechmocnego i wszechwinnego covida. „Zbrodnie przyszłości” można odbierać jako całkiem realną, a zatem przerażającą przestrogę przed tym, co bodaj rozumny gatunek szykuje swoim potomnym. Kolejne przypomnienie o negatywnym wpływie człowieka na środowisko, w co jakaś część ziemskiej ludności i tak nigdy nie uwierzy (zmiany klimatu i zanieczyszczanie środowiska przez człowieka dla jednych są faktem, a dla innych kłamliwą propagandą, wielkim przekrętem etc., i tak już chyba pozostanie na wieki wieków) oraz nader interesująca propozycja „wyjścia z tego ambarasu”. UWAGA SPOILER David Cronenberg plan oczyszczenia Ziemi z całego plastiku uważa za niewykonalny. Nierealny. Zaczął więc szukać w myślach alternatywy. I znalazł. Ludzki układ trawienny narzędziem do pozbywania się nadmiaru plastiku. Idealne wyjście... może w przyszłości KONIEC SPOILERA.

List w butelce od przyszłych pokoleń do obecnych”. Mętnawa przestroga przed złymi przyzwyczajeniami, ale już niekoniecznie przed przesuwaniem wszelkich granic. Przed niekontrolowanym, nieprzemyślanym postępem technologicznym, uważam, jak najbardziej. A sztuka? „Zbrodnie przyszłości” wyreżyserowane przez Davida Cronenberga na podstawie jego własnego scenariusza, zachęcają do głębszego zastanowienia się nad rolą jaką pełnią kontrowersyjni artyści. Gdyby nie oni, może kręgosłupy moralne szybciej ulegałyby zwapnieniu? Szokujące pokazy artystyczne najmocniejszą tamą dla demoralizacji? A może jednak mają rację wszyscy ci, którzy uznają ich za poważne zagrożenie? Może to właśnie oni napędzają to samozjadające się stworzenie zwane technologią? Ponury klimat, intrygujące refleksje, solidne efekty specjalne, ale jakoś nie wsiąkłam w tę opowieść. Niecała, ledwo stopy zanurzyłam.

piątek, 22 lipca 2022

„Niebezpieczna gra” (1981)

 

Australia. Kierowca ciężarówki, Patrick 'Pat' Quid, podczas postoju pod motelem zwraca uwagę na nieznajomego kierowcę zielonej furgonetki, który wynajął pokój na jedną noc w tym przybytku. Mężczyzna uporczywie wpatruje się w dingo Quida, którego zainteresował wypchany worek na odpady leżący obok śmietnika. Quid nie sprawdza jego zawartości, przywołuje swojego pupila i rusza do Universal Meats, po ładunek mięsa, który ma przewieźć do Perth. W drodze dowiaduje się o seryjnym mordercy kobiet, podobno grasującym w tej okolicy, a wkrótce potem znowu przyłapuje kierowcę furgonetki w zastanawiającej sytuacji. Quid nabiera przekonania, że to ten człowiek odpowiada za bestialskie zbrodnie szeroko omawiane w mediach, a do swojej teorii bez trudu przekonuje młodą autostopowiczkę, Pamelę Rushworth, którą nazywa Hitch.

Podczas prac nad „Patrickiem”, horrorem science fiction z 1978 roku, reżyser tego filmowego przedsięwzięcia, Richard Franklin, który później stworzy również między innymi sequel ponadczasowej „Psychozy” Alfreda Hitchcocka i animal attack pt. „Link”, przekazał scenarzyście Everettowi De Roche'owi (m.in. „Długi weekend” Colina Egglestona i jego remake w reżyserii Jamiego Blanksa, „Razorback” Russella Mulcahy'ego, „Forteca” Archa Nicholsona i rzecz jasna wspomniane „Patrick” oraz „Link”) kopię „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka, dając przy tym do zrozumienia, że chciałby popracować nad podobną konstrukcją fabularną. De Roche podzielił jego zachwyt „Oknem na podwórze” i zaproponował thriller drogi. Pomysł rozwinęli wspólnie – historię na karty scenariusza Everett De Roche przelał jednak w pojedynkę – na Fidżi, gdzie Franklin przebywał w związku z pracami nad „Błękitną laguną” (1980), której był jednym z producentów. „Niebezpieczną grę” aka „Gry na drodze” (oryg. „Roadgames”/„Road Games”) kręcono głównie na The Nullarbor Plain i w Melbourne, przy budżecie opiewającym na blisko milion osiemset tysięcy dolarów, co w tamtym czasie czyniło ją najdroższą pozycją w historii australijskiego kina. Na odtwórcę roli głównej Richard Franklin upatrzył sobie Seana Connery'ego, ale stawki aktora przekraczały finansowe możliwości ekipy od „Niebezpiecznej gry”. Ostatecznie postać Quida powierzono Stacy'emu Keachowi. Jeśli zaś chodzi o Pamelę Rushworth, główny żeński pierwiastek „Niebezpiecznej gry”, najpierw obsadzono Lisę Peers, ale amerykańscy dystrybutorzy nalegali na wybór gwiazdy z ich stron. Franklin skontaktował się więc ze swoim przyjacielem Johnem Carpenterem – tak, TYM Johnem Carpenterem – i poprosił o namiar na Jamie Lee Curtis, którą spotkał na planie „Mgły” (1980). Wpadł z wizytą towarzyską:) Hitch, pseudonim nadany Pameli przez jej nowego znajomego Quida, jest oczywistym hołdem dla Alfreda Hitchcocka, z twórczości, którego, już bardziej subtelnie, czerpał duet Franklin-De Roche opracowując fabułę „Niebezpiecznej gry”. Jednego z najukochańszych filmów Quentina Tarantino i obrazu pod natchnieniem którego, między innymi, pozostawał Greg McLean tworząc swój głośny survival horror/torture porn „Wolf Creek”.

Obraz z kategorii ozploitation, któremu, zdaniem jego nieżyjącego już reżysera Richarda Franklina, bardzo zaszkodził nietrafiony, żeby nie powiedzieć kłamliwy, marketing na terenie Stanów Zjednoczonych – podobno próbowano sprzedać go jako slasher. A to tylko skromny dreszczowiec. Z drugiej strony chodzą słuchy, że właśnie „Niebezpiecznej grze” Franklin zawdzięcza „fuchę” przy „Psychozie II”. Tak czy inaczej, reżyser omawianej pozycji później wyrzucał sobie, że nie rozbudował roli Jamie Lee Curtis. Poza tym nigdy nie przekonał się do zakończenia „Niebezpiecznej gry”. „Zbyt niesmaczne”: tak to ujął. W zasadzie to jedyny mocniejszy akcent zawarty w tym klimatycznym widowisku. Chociaż za takowy można też uznać atak ujawniony na początku filmu. Na dobrą sprawę od tego zaczynają się kłopoty przebojowego kierowcy ciężarówki, Patricka 'Pata' Quida, dowcipnego gościa, który zwykł umilać sobie podróże różnymi grami. Wpływ „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka najjaskrawiej ujawnia się po wspomnianym ataku na młodą kobietę w jednym z australijskich moteli (w czym sumie można też dopatrywać się delikatnej inspiracji „Psychozą” mistrza suspensu, pierwszą ekranizacją powieści Roberta Blocha pod tym samym tytułem). Niedopowiedzianym, ale dobitnie zasugerowanym zabójstwie popełnionym przez dusiciela i pseudorzeźnika – ma w zwyczaju ćwiartować zwłoki. Ciekawostka: postać odegrana przez Jamie Lee Curtis później porówna go do Dusiciela z Bostonu, Alberta DeSalvo, co z pewnością było oczkiem puszczonym do widzów, którzy przynajmniej słyszeli o „Dusicielu z Bostonu” Richarda Fleischera, gdzie w roli tytułowej wystąpił ojciec aktorki, Anthony 'Tony' Curtis (wcześniej Bernard Schwartz). Ale do meritum: wczesnym rankiem, tuż po przebudzeniu w swoim ruchomym miejscu pracy, Quid wypuszcza swego wiernego towarzysza, dingo o imieniu Boswell, który kieruje się w stronę najbliższego pojemnika na odpady. I przypuszcza szturm na jeden z wypchanych worków spoczywających obok. Wtedy czekający w ciężarówce Quid w jednym z okiem motelu dostrzega jakąś postać, która bacznie przygląda się jego przyjacielowi. Nie „jakąś postać” tylko kierowcę zielonej furgonetki, który poprzedniego wieczora „sprzątnął mu sprzed nosa” ostatni wolny pokój w tym raczej podrzędnym przybytku. Pokój i dziewczynę, choć gdy już lepiej poznamy pierwszoplanowego bohatera „Niebezpiecznej gry” możemy dojść do wniosku, że z dziewczyną to tylko sobie żartował. Nie zamierzał zawiązywać znajomości z tą, jak szybko się okaże, nieszczęsną autostopowiczką. Regulamin firmy, dla której pracuje ta barwna postać, zabrania podwożenia innych i choć niektórym Quid wygląda na takiego, który nie przestrzega reguł, to jego niewidzialny compadre może mieć inne zdanie na ten temat. To nie tak, że Quid nie szanuje prawa i polityki firmy przewozowej, w której jakiś czas temu się zakotwiczył, ale w pogoni za domniemanym seryjnym mordercą, łatwo można się zapomnieć. Zdarza się nawet najlepszym śledczym, a cóż dopiero osobie niemającej żadnego doświadczenia w podobnych akcjach? Ani doświadczenia, ani zaplecza. Nie licząc kobiety, dla której Quid po raz pierwszy na naszych oczach, świadomie łamie jedną z zasad firmy, która ostatnio zleciła mu przewóz wieprzowiny do miasta Perth, gdzie trwa potężny strajk – główna przyczyna coraz dotkliwszych niedoborów mięsa w tamtym rejonie Australii. Ten duet moim zdaniem miał przeogromny potencjał. Gdyby tylko Richard Franklin zareagował w porę, miast potem żałować.

(źródło: https://www.amazon.com/)

Pamela 'Hitch' Rushworth, w którą wcieliła się „królowa krzyku” Jamie Lee Curtis, uważam, powinna dostać o wiele miejsca w tej trzymającej w napięciu, ale i zabawnej przeprawie przez australijskie pustkowia (w większości niezagospodarowany, niezaludniony obszar, aczkolwiek parę małych biznesów gdzieniegdzie już zdążyło się pootwierać). Dreszczowcu, który zdecydowanie najmocniej pachniał mi „Pojedynkiem na szosie” (oryg. „Duel”) Stevena Spielberga, kultowym filmem opartym na opowiadaniu Richarda Mathesona pod tym samym oryginalnym tytułem (polski „Pojedynek”: publikacja zbiorcza wydawnictwa Mag z 2019 roku). Głównym, rzecz jasna mile widzianym sprawcą, tego stanu rzeczy, był klimat, ale treść też dość zbliżona. Maniak na drodze, który wciąga innego uczestnika ruchu drogowego w niebezpieczną grę. Tym razem jednak mamy do czynienia z czymś w rodzaju obrony przez atak. Zakładając, że podejrzenia Pata Quida względem „Smitha lub Jonesa”, tj. kierowcy zielonej furgonetki, są słuszne, zakładając, że nasz bohater trafnie wytypował aktualnie (początek lat 80-tych XX wieku, ewentualnie schyłek poprzedniej dekady) prawdopodobnie najbardziej poszukiwanego człowieka po tej stronie zjawiskowej Australii, jego zainteresowanie Quidem wygląda jak odpowiedź na „wścibstwo” naszego bohatera. Potencjalny zabójca młodych autostopowiczek z całą pewnością zauważył przyglądającego mu się Quida. Może i umknął mu za pierwszym razem, gdy jak u Hitchcocka wyglądał przez okno, ale później, na pustyni, już niewątpliwie zwrócił na niego uwagę. Wtedy, poza Quidem i jego przeuroczym pupilem, w ciężarówce wypełnionej kilkudziesięcioma sztukami zamrożonego mięsa z nieszczęsnych świnek, siedziała kobieta, której wcale nie chciał zabierać. Wzięła się i wepchnęła. Kobieta, którą mąż wyrzucił z samochodu na kompletnym pustkowiu! Może dlatego, że buzia jej się nie zamykała? Tak, oczywiście, to żadne usprawiedliwienie. Choćby nie wiadomo, jak męczące było towarzystwo, wypadałoby przynajmniej wysadzić bidulę w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu. Bidulę czy raczej niewdzięcznicę? Cóż, powiedziałabym, że ta kobieta nie jest uważną słuchaczką, ma kłopoty z przyswajaniem informacji i czy to z czystej złośliwości, czy z jakichś mniej haniebnych powodów (znowu błędna interpretacja?), dołącza do chóru potępieńczych głosów. Ale to potem. Po długiej zabawie w kotka i myszkę w pustynnej dziczy. Brudnawe zdjęcia Vincenta Montona, wpadająca w ucho przewodnia melodia – która po jakimś czasie (opieram to wyłącznie na własnych odczuciach) może nieco drażnić – skomponowana przez Briana Maya i sprawny montaż Edwarda McQueena-Masona. Mało efektów, sporo gadania. I nie powiem, że mi to przeszkadzało. Trochę dłużyzn co prawda w moim odczuciu w tą „Niebezpieczną grę” Richarda Franklina się wkradło, ale żebym zdążyła się solidnie wynudzić, to nie, aż tak źle nie było. W takim przebojowym towarzystwie? Nie, nie twierdzę, ze każdemu takie „wariaty” podpasują, ale ja nie miałabym nic przeciwko przedłużeniu tej niecodziennej samochodowej podróży. Najchętniej nie tylko z Quidem i jego wiernym - może zanadto strachliwym, żeby nie powiedzieć tchórzliwym - nie-psem, ale też z jego nową znajomą, która bezsprzecznie nadaje na podobnych falach. Taki sam „postrzeleniec”, jak i on. Albo nawet większy, bo choć to ten kierowca ciężarówki (choć on pewnie sprzeciwiłby się takiemu określeniu jego skromnej osoby – ma facet dystans do siebie, co uważam za bardzo rzadką cechę) niejako zaraża ją swoją małą obsesją na punkcie „Smitha lub Jonesa”, to Pamela zdaje się wykazywać większą gotowość do powstrzymania tego „drogowego upiora”. Quid jakby nieustannie bił się z myślami. Mieszać się czy pilnować własnego nosa? Interweniować? To zadanie policji, która wprawdzie jest na niewłaściwym tropie, ale dla niego to tak naprawdę kolejny argument – najmocniejszy argument – za tym, by zostawić tę przerażającą sprawę w spokoju. Bo nawet jeśli kierowca zielonej furgonetki jest aktywnym seryjnym mordercą, czego Quid nie jest absolutnie pewien (skłania się ku temu, ale bierze też pod uwagę możliwość błędu, nie wyklucza, że mógł zapędzić się w swoich śmiałych teoriach), to przecież wywiązał się ze swojego obywatelskiego obowiązku. Przedstawił, a przynajmniej usiłował przedstawić, swoje obserwacje mundurowym. Reszta powinna należeć do nich. Nie można wymagać od zwykłego, szarego kierowcy ciężarówki wyręczenia organów ścigania w pościgu za groźnym przestępcą. Nie byle kieszonkowcem. Co zrobi Quid? Łatwo się domyślić. Jak skończy się ta opowieść? To już trochę trudniej. Choć niezupełnie. Otóż, od pewnego momentu - makabryczna myśl nie bez powodu, nawiedzająca głównego bohatera filmu w jego dalszej partii – przynajmniej część widzów będzie już tylko czekać na nieuniknione. Domyśli się, z której strony nadejdzie ostatni, najmocniejszy z zaplanowanych przez filmowców ciosów. Ta niesmaczna gadzina, nad którą ubolewał Richard Franklin. Cóż, ja tam nie ubolewam.

Solidne rzemiosło z australijskiej ziemi. Takich dreszczowców już się właściwie nie kręci. Bo taki nieefekciarski, taki nieplastikowy, taki brudny. Thriller drogi opracowany pod natchnieniem niektórych dzieł - a na pewno jednego - Alfreda Hitchcocka, który może też przywoływać wspomnienia „Pojedynku na szosie” Strevena Spielberga czy późniejszych „Autostopowicza” Roberta Harmona i „Kalifornii” Dominica Seny. Tak czy owak, uważam, że warto odkurzyć tę „Niebezpieczną grę” Richarda Franklina, mocno wspieranego przez Everetta De Roche'a. Klimatyczny dreszczowiec z humorystyczną polewą. Nie taki znowu ponurak:) Dość łagodnie obchodzący się z widzem, nietwardy owoc pracy zręcznych rąk, do którego zwolennicy mocniejszego, bezkompromisowego kina, według mnie, nie powinni się jednak zrażać. Chociaż zerknijcie, poświęćcie mu parę minut... I jak? Zostało się do napisów końcowych?

środa, 20 lipca 2022

Izabela Janiszewska „Apartament”

 

Prowadzący zajęcia z analizy filmu w Warszawskiej Szkole Filmowej, autor bestsellerowej książki o jego osobistej tragedii, Tomasz Engel i jego żona Nina, tancerka teatralna, zamierzają spędzić kilka dni w ekskluzywnym hotelu w Karkonoszach o nazwie Wichrowe Wzgórza. Chcą odpocząć od pracy i nacieszyć się swoim towarzystwem, ale to miejsce zdecydowanie nie spełnia ich oczekiwań. Pierwszy wieczór Tomasz spędza w hotelowym barze, gdzie poznaje aroganckiego młodego mężczyznę, który przedstawia się jako Wiktor Abart i najwyraźniej sporo wie o Engelu. Niedługo po tym nieprzyjemnym dla Tomasza spotkaniu, jego żona jakby zapada się pod ziemię. Coraz bardziej spanikowany mężczyzna przedstawia sprawę menadżerce hotelu Łucji Serafin, która z czasem zaczyna kwestionować przybycie Niny do Wichrowych Wzgórz.

Po głośnej trylogii z niezależną reporterką Larysą Luboń i policjantem Brunonem Wilkiem, „Wrzasku”, „Histerii” i „Amoku, oraz depresyjnym thrillerze psychologicznym „Niewybaczalne”, doświadczona w dziennikarstwie prasowym i telewizyjnym, fascynująca się neuropsychologią, neuropsychiatrią i epigenetyką, nowa gwiazda polskiej literatury kryminalnej, Izabela Janiszewska, postanowiła wykorzystać tematy, które od dłuższego czasu chodziły jej po głowie. W swoim „Apartamencie”, którego pierwsze wydanie ukazało się w roku 2022 pod szyldem wydawnictwa Czwarta Strona. Motyw tajemniczego zaginięcia żony połączony z tematem zainspirowanym reportażem Pawła Piotra Reszki – artykuł opublikowany w „Gazecie Wyborczej” oraz jego książka non-fiction pt. „Białe płatki, złoty środek. Historie rodzinne”. I motto przewodnika duchowego Anthony'ego de Mello: „wszelkie zło pochodzi ze strachu”. „Apartament” to też opowieść o okłamywaniu innych i samych siebie oraz przeszłości, która nie daje o sobie zapomnieć, która wraca w najmniej spodziewanych momentach. Thriller psychologiczny w dużej części rozgrywający się w fikcyjnym kurorcie w Karkonoszach, aczkolwiek wzorowanym na istniejącym hotelu.

Nowoczesny hotel w malowniczej górskiej scenerii, skrywający mroczne tajemnice. Tajemnice ludzkiego umysłu? Nic dziwnego, że „Apartament” Izabeli Janiszewskiej niektórym czytelnikom przywiódł na myśl „Lśnienie” Stephena Kinga i/lub jego filmową adaptację w reżyserii Stanleya Kubricka. Nie ukrywam, że ten tytuł też przemknął mi przez głowę podczas desperackich poszukiwań głównego bohatera i przewodniego narratora piątej wydanej powieści pani Janiszewskiej, mocniej jednak pachniało mi „Niechcianym gościem” Shari Lapeny i Zamknij wszystkie drzwi Rileya Sagera. A pozostawiła mnie Janiszewska ze wspomnieniem innej powieści Stephena Kinga, co, jak mniemam, nie było zaplanowane. Umownym sprawozdawcą wydarzeń rozgrywających się w „Apartamencie” autorki pamiętnego „Niewybaczalne”, jest twórca jednego literackiego przeboju i wykładowca w Warszawskiej Szkole Filmowej, Tomasz Engel, który czasami przekazuje pałeczkę swojej żonie – „kartki wyrwane” z dziennika Niny, fragmenty retrospektywne. Po raz pierwszy spotykamy ich w drodze do Wichrowych Wzgórz, drogiego hotelu w Karkonoszach. Wiecznie zaganiane, zapracowane małżeństwo z Warszawy szukające relaksu w górach. To nie wróży dobrze. Nie po tej stronie beletrystyki, którą upodobała sobie pani Janiszewska. Nina i Tomasz, pomimo albo właśnie dzięki dużej różnicy wieku (kobieta jest młodsza o piętnaście lat) wydają się tworzyć udany, szczęśliwy związek. Schorowana matka Niny wprawdzie nigdy specjalnie nie starała się ukryć swojej niechęci do Tomasza, spokojnie można powiedzieć, że nigdy nie zaakceptowała bodaj najważniejszego życiowego wyboru dokonanego przez jej jedyne dziecko. Tak naprawdę Nina nie bardzo miała wybór, bo jak człowieka trafi strzała Amora... Tomasza też trafiła, po szesnastu latach kawalerskiego życia. W zasadzie wdowiec, mężczyzna, który bezpowrotnie stracił swoją pierwszą żonę w okolicznościach, które wyjaśnią się później. Ciężko to przeżył. I napisał o tym książkę, która rozsławiła jego nazwisko. Szerzej nieznany, skromny nauczyciel akademicki nagle stał się prawdziwą gwiazdą sceny literackiej (była i przygoda z filmem). Mówi się, że w każdym człowieku tkwi materiał na przynajmniej jedną książkę i niewykluczone, że czołowa postać „Apartamentu” już wyczerpała swój limit. Tomasz od lat próbuje wycisnąć z siebie jakąś – jakąkolwiek – historię, ale nic z tego. Blokada twórcza, która po poznaniu Niny co prawda jakby się poluzowała, jednak nie trwało to długo. Ale nasz główny przewodnik po świecie przedstawionym w „Apartamencie” nie zamierza tak łatwo się poddać. Może pomoże mu zmiana otoczenia? Tak czy inaczej, Tomasz,w przeciwieństwie do Niny, nie zdecydował się na tę wycieczkę jedynie z myślą o odpoczynku, ale też, jeśli nie przede wszystkim, o pracy. Czy enigmatyczny Wiktor Abart, którego Engel poznaje w hotelowym barze u schyłku pierwszego dnia spędzonego w Wichrowych Wzgórzach, rzuci mu koło ratunkowe, czy raczej doszczętnie zrujnuje jego życie? Zarozumiały, wręcz narcystyczny najwyżej trzydziestoparoletni, elegancko się noszący mężczyzna, który najwyraźniej czerpie jakąś perwersyjną przyjemność z poniżania innych. Całkowite przeciwieństwo Tomasza: spokojnego, kulturalnego gościa Wichrowych Wzgórz, którego cierpliwość też zapewne ma swoje granice. Bo gdy ludzie z jakiegoś sobie tylko znanego powodu uparcie próbują, brzydko mówiąc, zrobić z ciebie wariata, to pozostaje tylko czekać, aż spełnisz oczekiwania takiego Abarta. Aż wyjdzie z ciebie diabeł. Tym bardziej, gdy najbliższa osoba przepadła jak kamień w wodę. Tomasz poważnie rozważa spisek zawiązany przynajmniej przez niektórych pracowników i niektóre pracownice luksusowego hotelu w górach, w którym właściwie od początku panuje atmosfera zaszczucia, równie dobrze mogąca płynąć z otchłani splątanego umysłu jednostki – nieubłaganie kurcząca się pułapka zastawiona na małżeństwo z Warszawy z niebezpiecznym przechyłem w stronę paranoi jednej z rzekomych ofiar. Spisek czy wyparcie? Trudno niezachwianie podzielać stanowisko nie do końca spełnionego pisarza, który prawdopodobnie nie spocznie, dopóki nie odnajdzie swojej żony. Żywej lub martwej. Trudno nieustannie dopatrywać się w działaniach menadżerki hotelu Łucji Serafin oraz niektórych jej podwładnych, celowego działania wymierzonego w jednego z gości tego imponującego przybytku. W jakim celu mieliby to robić? Żeby zatuszować zbrodnię lub śmiertelny w skutkach, przez nikogo niezawiniony wypadek? Czyżby wszystko rozbijało się o coś tak płytkiego, jak renoma hotelu? A w każdym razie nieporównywalnie mniej istotnego od prawdy o losie jednej z osób, która na swoje nieszczęście wkroczyła w te nieskromne progi. Albo nie. Albo małżonki Tomasza nigdy tu nie było.

Apartament” Izabeli Janiszewskiej to historia podana z punktu widzenia człowieka, któremu wszystko mogło się pomieszać (i doprawiona obrazkami z mniej i bardziej – ale nie za bardzo – odległej przeszłości, umownie utrwalonymi przez Ninę na kartach jej dziennika). Fałszywe wspomnienia. Reakcja obronna mózgu, który najzwyczajniej nie był w stanie przetrawić brutalnych faktów. Ostatnich chwil z ukochaną. Zajmująca zabawa w domniemania. Maksymalnie angażująca gra wytrawnej manipulantki (to komplement) przypuszczalnie z coraz bardziej zdezorientowanym czytelnikiem, którego jednak wspomóc może ewentualne doświadczenie z podobnymi historiami. Wcześniejsze kontakty z motywami, z których Janiszewska zbudowała swój mroczny „Apartament”. Moje dotychczasowe doświadczenia – powiedzmy, czysta statystyka – przemawiały za teorią ukutą przez wytrwałego, nieustępliwego poszukiwacza bezcennego skarbu przypuszczalnie ukrytego na terenie koszmarnego kurortu. Koszmarnego dla Tomasza Engela, ale tego samego na pewno nie można powiedzieć o prawie wszystkich pozostałych aktualnych gościach Wichrowych Wzgórz. Tamci są w niebie, Tomasz jest w piekle, a Wiktor Abart potwornie się nudzi. W każdym razie tak twierdzi. Tak tłumaczy swoje zaangażowanie w sprawę zaginięcia tancerki z Warszawy. Główny bohater lub antybohater omawianej powieści woli nie wchodzić w żadne układy z tym śliskim typem. Woli poszukać innych sojuszników, ale kiedy już wydaje się, że zyskał silne wsparcie w postaci menadżerki hotelu, na wierzch wypływają informacje zadające kłam jego opowieści. Dowody, które raczej nie przekonają odbiorców książki, ale trochę na pewno nadszarpną ich zaufanie do pamięci Tomasza. Nie ukrywam, że chwilami wpadałam w stan, który najpewniej dożywotnio w pierwszej kolejności będę kojarzyć z „Dzieckiem Rosemary”, powieścią Iry Levina i jej ekranizacją wyreżyserowaną przez Romana Polańskiego. Jakby udzielała mi się paranoja mojego przewodnika po karkonoskim kurorcie położonym nieopodal zalewu Modrzewiówka. Wielokrotnie łapałam się na tym, że o udział w spisku posądzam nie tylko wszystkich pracowników Wichrowych Wzgórz, ale też gości i miejscowych policjantów! Chłodna analiza materiału dowodowego, czy jak kto woli poszlakowego, zazwyczaj studziła ten wariacki nastrój, hamowała tego narowistego rumaka, który po krótkim odpoczynku, znowu i znowu ruszał do ataku. Przeciąganie liny – raz po stronie Tomasza, innym razem w obozie Łucji. Logika doradzała nieustającą czujność, skupienie nie tylko na tym, co dzieje się na pierwszym planie, ale i obejmowanie wzrokiem wszystkiego wokół. Czytanie między wierszami i... odrzucanie tego, co najzacieklej zabiega o uwagę? Nie co, tylko kto. Człowiek enigma. „Mefistofeles”, który znalazł nowego „doktora Fausta”. Mroczny człowiek przedstawia Tomaszowi ofertę, którą ten w pierwszym odruchu odrzuca, ale da się zauważyć, że nieznajomy wzbudził zainteresowanie w autorze jednego literackiego przeboju. Wbrew pozorom „Apartament” Izabeli Janiszewskiej kryje w sobie całkiem złożoną intrygę. Błądząc z Tomaszem Engelem po klaustrofobicznych korytarzach górskiego hotelu, zaglądając w mniej i bardziej mroczne zaułki tego przepastnego, naszpikowanego kamerami gmaszyska i oczywiście eksploatując niemożliwie splątaną psychikę udręczonego, niewątpliwie cierpiącego mężczyzny, który w każdej chwili może wybuchnąć, łatwo nabrać przekonania, że Izabela Janiszewska w gruncie rzeczy konfrontuje nas z prostą, i co też wypada zaznaczyć, nieoryginalną opowieścią. Wyrzućmy ozdobniki - sprytne odwracacze uwagi od rzeczy istotnych? - to zostanie jednowątkowa tragedia mężczyzny, który stracił kolejną żonę, ale tym razem niekoniecznie na zawsze. No dobrze, jeszcze jeden wątek dobudowałam sobie, przed wyznaczonym przez autorkę czasem, a naprowadził mnie pewien utwór Stephena Kinga, ale szczęśliwie dla mnie, to nie jedyne ciężkie działo wytoczone w tym przygnębiającym „Apartamencie”. Temat na dobrą sprawę z życia wzięty. Brutalna rzeczywistość, na którą Izabela Janiszewska – i za to najbardziej ją cenię – nie zwykła zamykać oczu.

Głęboko poruszająca rzecz! Dobra passa Izabeli Janiszewskiej trwa. W każdym razie moim oczekiwaniom „Apartament” sprostał. Jedna z tych pozycji, która według mnie dobitnie pokazuje, że na znanych fabularnych fundamentach można wznieść zupełnie nowe albo przynajmniej niepospolite budowle. Cegła po cegle złożyć coś, obok czego trudno przejść obojętnie. Paranoiczny, klaustrofobiczny, ponury dreszczowiec o mężczyźnie szukającym żony, której krew może być na jego rękach. Absolutnie wciągający thriller psychologiczny, który przeniesie Was do niekomfortowego górskiego kurortu. Ekskluzywnego hotelu, w którym doprawdy dziwne rzeczy się dzieją. Doprawdy?

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu