sobota, 15 stycznia 2022

„Wyspa przetrwania” (2019)

 

Na brzeg bezludnej wyspy fale wyrzucają młodą kobietę nazwiskiem Jennifer Remming. Dziewczyna szybko odkrywa, że w przeszłości przebywali tutaj inni ludzie, ale Jen jest zdana tylko na siebie. I radzi sobie całkiem dobrze. Bez większego trudu zdobywa pożywienie. Odpowiednie nawadnianie organizmu też nie jest problemem. Dni na wyspie zwykle są upalne, ale nocami to miejsce często nawiedzają ulewne deszcze. Na wyspie nie brakuje też kokosów, jednakże ogień już wkrótce może stać się problemem. Tymczasem Jen ma inne zmartwienie. Problem nieporównywalnie większej wagi. W postaci jakiejś agresywnej istoty, która nocami wynurza się z morskich głębin i rusza na żer.

Wyprodukowany przez Blumhouse Productions amerykański survival horror i monster movie w reżyserii J.D. Dillarda, który pracował też nad scenariuszem, razem z Alexem Hynerem i Alexem Theurerem. Pomysł na tę historię zrodził się w głowie Dillarda podczas pobytu w Virginia Beach w stanie Wirginia. Kiedy stał na plaży w towarzystwie paru przyjaciół i wpatrywał się w morze nagle przyszło mu do głowy, że najstraszniejsza rzecz, jaka mogłaby się teraz wydarzyć to wyjście z wody jakiegoś stwora. Najpierw podzielił się tą niepokojącą wizją z przyjaciółmi, którzy stali obok niego, a zaraz potem opisał to w SMS-ach do Hynera i Theurera, którzy też dostrzegli w tym potencjał na dobry film grozy. Ponadto twórcy czerpali z takich filmów jak „Cast Away - poza światem” Roberta Zemeckisa, serii „Obcy” (zapoczątkowanej przez Ridleya Scotta w 1979 roku filmem „Obcy - 8. pasażer Nostromo”) i „183 metry strachu” Jaume'a Colleta-Serry, a także z tak zwanej wyprawy Kon-Tiki. Oryginalny tytuł - „Sweetheart” (w Polsce dystrybuowany pod tytułem „Wyspa przetrwania”) - może wydawać się kompletnie bez związku z fabułą, ale to przemyślany ruch. Widzowie nie byli przygotowani (w każdym razie nie ci zgromadzeni na Sundance Film Festival, gdzie odbył się pierwszy pokaz filmu: w styczniu 2019 roku) na taki rozwój fabuły. I o to chodziło.

Wyspa przetrwania” to obraz oparty na sprawdzonym motywie, który pozwolę sobie nazwać syndromem Robinsona Crusoe. Czyli utknął człowiek na bezludnej wyspie. Tutaj jest to młoda kobieta, Jennifer Remming, którą na samym początku filmu fale wyrzucają na plażę, za którą rozciąga się gęsty las. Zapierający dech w piersi widok – soczyście zielona kraina niekoniecznie mlekiem i miodem płynąca. Główne zdjęcia powstawały na Fidżi – na ten czas (czyli niecały miesiąc) filmowcy właściwie „przejęli” (wynajęli) to miejsce. Niezbyt dużą, ale i nie najmniejszą prywatną wyspę w obrębie Wysp Mamanuca. Główną rolę powierzono Kiersey Clemons (m.in. „Linia życia” Nielsa Ardena Opleva oraz późniejsze „Antebellum” Gerarda Busha i Christophera Renza), której ekspresja mnie osobiście nie przekonuje, aczkolwiek ze wszystkich dotychczasowych kreacji tej pani, jakie dotychczas widziałam, niniejszy występ uważam za najbardziej udany. A zgaduję, że nie było to najłatwiejsze zadanie w jej karierze. Clemons, podobnie jak jej bohaterka, przez długi czas była bowiem zdana wyłącznie na siebie. Mało mówić, dużo robić. Namęczyła się dziewczyna, ale przypuszczalnie nie tak jak Andrew Crawford, Neomorph z „Obcego: Przymierza” Ridleya Scotta, który znowu mógł „poczuć się jak potwór”. Spocić się w ciężkim kostiumie (waga: 180 funtów), naturalnie mocno krępującym ruchy. Crawford musiał się bardzo pilnować, uważać, żeby nie porwały go fale, bo wtedy prawie na pewno by się utopił. Strój natychmiast pociągnąłby go na dno, a ekipa nie mogła mieć pewności, że w takim wypadku odsiecz przybyłaby na czas. Ich kolega mógł zginąć! Tak czy inaczej, stres był, ale na szczęście nikt nie otarł się o śmierć na tym rajskim planie. Niektórzy widzowie potraktowali „Wyspę przetrwania” jako polityczną alegorię – stwór z oceanicznych głębin to uosobienie ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, strach Jennifer Remming to swego rodzaju odbicie strachu, jaki ogarnął część obywateli tego kraju po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich przeprowadzonych w 2016 roku. Inni w tej opowieści o kobiecie zaszczutej przez agresywną bestię widzieli opowieść o kobiecie ubezwłasnowolnionej, dręczonej fizycznie i psychicznie przez mężczyznę (męża, narzeczonego, chłopaka), z którym mieszka. Pierwsza partia „Wyspy przetrwania” to opowieść z cyklu „samotne życie na wyspie”. Twórcom zależało na tym, by Jennifer była, że tak to ujmę „postacią myślącą”. Chcieli, żeby odbiorca obserwował ją z przekonaniem, że na jej miejscu robiłby dokładnie to samo. Chcieli też uniknąć skojarzeń z jakąś komandoską. Jen miała być po prostu zaradną dziewczyną, która nie przeszła żadnych szkoleń przydatnych w takich sytuacjach. Choćby kursu samoobrony. Tak, Jennifer jest kompletnie nieprzygotowana do życia na dzikiej wyspie z morderczą istotą w najbliższym sąsiedztwie (czyżby?). Ale szybko się uczy. Nie załamuje się, nie traci woli życia, ani myśli się poddać, siąść i płakać. I czekać na stwora, który skróci jej męki. Trochę jednak potrwa zanim bohaterka odkryje tę cuchnącą obecność. Zanim zorientuje się, że wyspa, na której utknęła jest miejscem żerowania, muszę przyznać, ciekawie się prezentującej istoty (cóż za „urocze” stworzenie – jaszczuropodobne coś, które może przywieść na myśl twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta; jakby urwało się z Innsmouth), twórcy powoli przeprowadzą nas przez etap, który pozwolę sobie nazwać urządzaniem się na nowych śmieciach. Mówią, że człowiek do wszystkiego się przyzwyczai. Gdziekolwiek los go rzuci, przy „odrobinie” wysiłku i samozaparcia prędzej czy później się zaadaptuje. To albo śmierć, więc... Tak, domyślam się, że dla iluś tam ludzi byłaby to jakaś alternatywa, że nie każdy tak uparcie trzymałby się życia, gdyby zamienił się miejscami z tą dzielną dziewczyną. Niektórzy - jedni prędzej, inni później – przypuszczalnie „złożyliby broń”. Zarzucili walkę o dalszy żywot na tym nędznym padole. Nie takim znowu nędznym, bo widoki cudowne. Tyle dobrego.

(źródło: https://www.moviebreak.de/)

Wyspa przetrwania” J.D. Dillarda jest kojarzona głównie z kultowym „Predatorem” Johna McTiernana. Mnie przypomniał się jeszcze (pomijam „Cast Away - poza światem” i inne o rozbitkach próbujących przetrwać na nieucywilizowanych, samotnych wyspach) „Prey” w reżyserii Francka Khalfouna, który swoją premierę miał w tym samym, 2019, roku (parę miesięcy po „Wyspie przetrwania”). Według mnie, nie tylko fabuła, ale i jakość bliższa temu drugiemu. Bliższa, ale nie powiedziałabym, że to dokładnie ten poziom budowania napięcia. Lepsza dramaturgia, oprawa wizualna, a już zwłaszcza potwór. W mojej ocenie lepsza „Wyspa przetrwania”. Ale tak sobie myślę, czy twórcy nie popełnili błędu powierzając tak dużą przestrzeń jednemu człowiekowi. Czy fabuła nie byłaby bardziej zajmująca, gdyby dokonać pewnego przesunięcia. Wtedy można by rozwinąć wątek, który w takim ustawieniu został zaledwie muśnięty. Niby standardowa opowieść o UWAGA SPOILER toksycznym, zatrutym związku kobiety i mężczyzny, o związku pseudomiłosnym KONIEC SPOILERA. Nic wyszukanego, ale i tak myślę, że to dodałoby trochę mocy tej opowieści. Rozumiem i w sumie pochwalam silne postanowienie Dillarda, by niczego nadmiernie nie komplikować. Właściwie w ogóle nie komplikować. Reżyser „Wyspy przetrwania” w swoich wypowiedziach na temat tego przedsięwzięcia dał do zrozumienia, że zmęczyły go już te wszystkie nowomodne produkcje, które zamiast najprostszą drogą zmierzać do napisów końcowych, wybierają te najbardziej pokrętne ścieżki. Na przykład zamiłowanie do retrospekcji – takich „udziwnień” w „Wyspie przetrwania” nie będzie i basta! Tak zadecydował Dillard i owszem ma to swoje plusy, ale też nie sądzę, żeby rozwinięcie tego jednego wątku, wypchnęło scenariusz z prostej drogi, którą Dillard sobie upatrzył. Pewnie pogłębiła by się nieco sfera psychologiczna, a przynajmniej zyskałaby warstwa obyczajowo-dramatyczna, ale myślę, że spokojnie dałoby się ująć ten temat w sposób akceptowalny dla filmowca stęsknionego za nie(prze)kombinowanymi opowieściami. Jak widać na „załączonym obrazku” tyczy się to także, jeśli nie przede wszystkim, opowieści z dreszczykiem. Survival horror i monster movie w jednym o kobiecie uwięzionej na samotnej wyspie. Dookoła bezkresny ocean, w środku gęsty las - nie można wykluczyć, że zamieszkały przez jakieś groźne dzikie zwierzęta - okolony węższym pasmem plaży, na której (ewenement) parawaning nie jest i prawdopodobnie nigdy nie był uprawiany. Jen ma cały ten piach do swojej wyłącznej dyspozycji. Chociaż pewnie z najwyższą radością przywitałaby turystów spragnionych wypoczynku na tej rajskiej plaży. Teraz to chciałoby się powalczyć o miejsce z miłośnikami opalania, czyż nie? Główną bohaterkę, tak czy inaczej, czeka walka, ale zaryzykuję twierdzenie, że dużo krwawsza od starć turystów na mniej dzikich plażach. To będzie walka na śmierć i życie, w to raczej nikt nie będzie wątpił. Chociaż... Był taki moment, który kazał mi wziąć pod uwagę też inny scenariusz. Wszystko zaczyna się od pierwszego udanego połowu Jennifer – potem zrobi się jeszcze, hmm, ciekawiej. W każdym razie przy drugim takim posunięciu dziewczyny, którą w duchu dopingowałam w tej niezwykłej próbie, na jaką wystawiła ją złośliwa, podstępna Opatrzność, zaczęłam się zastanawiać, czy aby ta nasza Jennifer nie wkupuje się w łaski potwora gniazdującego w oceanie i najwyraźniej tylko po zmroku wychodzącego na ląd. Nocne stworzenie polujące na wsypie, na której tak się nieszczęśliwie złożyło utknęła całkiem sympatyczna młoda kobieta. Kobieta, która już zdążyła się przekonać (a przy okazji i nas, biernych obserwatorów tego koszmaru, z jakim przyszło jej się mierzyć), że jest w stanie przetrwać w tak ekstremalnych warunkach – sama na wyspie – przynajmniej dopóki zdrowie jej dopisuje. Nie wiadomo też jak to będzie, gdy skończą się zapałki. Cóż, jest szansa, że wcześniej uda jej się zwrócić uwagę pilota, czy pasażera któregoś ze śmigłowców przelatujących nad tym niegościnnym kawałkiem ziemi. Tak czy owak, na razie Jen daje radę, choć mogłaby też pomyśleć o jakimś schronieniu. Zbudować sobie szałas, kryjówkę przed deszczem. W takich warunkach trzeba szczególnie uważać, coby się nie przeziębić. Powikłania mogą być zabójcze. Z drugiej strony taki szałas prawdopodobnie przyciągnąłby uwagę czegoś straszniejszego od zapalenia płuc. Upiora nad upiorami. Faceta w fantazyjnym kombinezonie. Cześć i chwała praktycznym efektom specjalnym! Wieść niesie, że scenariusz „Wyspy przetrwania” liczy sobie zaledwie sześćdziesiąt osiem stron, a to dlatego, że w tym świecie przedstawionym przez większość czasu nie ma do kogo się odezwać. Na początku mamy jeden króciutki dialog, potem Jennifer tylko sporadycznie będzie rzucać pojedynczymi słowami, czy krótkimi zdaniami. Rzecz jasna do nikogo ich nie kierując (…). Ot tak, na rozładowanie emocji. I tak to się będzie nieśpiesznie rozkręcać. Bez zdumiewających zwrotów akcji, bez większych wstrząsów, chyba że za takowy uznać wygląd stałego mieszkańca tego szalenie pięknego zakątka, w którym raczej nie chciałoby się zamieszkać. Miejscówka zdecydowanie niezdatna do życia.

Mało krwisty, niewymagający, na swój sposób odprężający survival horror i monster movie. O przymusowym pobycie na dzikiej wyspie regularnie odwiedzanej przez potworną istotę mieszkającą pod dnem oceanu. Przeżycia młodej kobiety w urokliwym miejscu, gdzie rzecz jasna nie sposób czuć się komfortowo. Nie tylko dlatego, że za sąsiada ma się prawdziwą bestię, która nie pogardzi ludzkim mięskiem. Przede wszystkim, ale nie tylko. „Wyspa przetrwania” w reżyserii J.D. Dillarda opowiada również o mierzeniu się z nieprzyjaznym środowiskiem, zupełnie nową rzeczywistością - sama na dzikim terytorium w silnych objęciach nieubłaganego Pacyfiku. Nauka samodzielności, wychodzenie z ciasnej klatki, nabieranie sił niezbędnych do samodzielnego życia także tam, gdzie cywilizacja już dotarła. Prosta, umiarkowanie emocjonująca historyjka, która pewnie szybko wywietrzeje mi z głowy. Ale jakiejś tam rozrywki dostarczyła. Nie było niemiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz