wtorek, 31 marca 2020

Zapowiedź: Stephen King „Jest krew...”


Czytelnicy kochają powieści Stephena Kinga, ale i jego opowiadania - zawsze mocne i zapadające w pamięć - są prawdziwą mroczną ucztą dla zmysłów. „Jest krew…" to cztery nowe, znakomite opowieści, które z pewnością staną się równie sławne jak „Skazani na Shawshank".

King po raz kolejny pokazuje pełnię swojego kunsztu. W tytułowej noweli Holly Gibney, ulubiona bohaterka czytelników (znana z trylogii o Billu Hodgesie i z „Outsidera"), musi stawić czoło swoim lękom i być może kolejnemu outsiderowi - tym razem w pojedynkę. „Telefon pana Harrigana" opisuje międzypokoleniową przyjaźń, która trwa po grób… a nawet dłużej. „Życie Chucka" ilustruje ideę, że każdy z nas posiada wiele osobowości. A w „Szczurze" niespełniony pisarz boryka się z ciemną stroną swojej ambicji.

Opowieści te nie tylko prezentują w całej okazałości maestrię autora, ale również pokazują, że pewne tematy są nieprzemijające. Jednym z motywów przewodnich utworów Kinga jest zło, które występuje także w „Jest krew…", przedstawione w tytułowej noweli jako „duży, uszargany, lodowatoszary ptak". Stale obecne jest jednak też przeciwieństwo zła, w twórczości Kinga przybierające często postać przyjaźni. King przypomina nam, że codzienne przyjemności, choć ulotne, właśnie dzięki tej ulotności są piękne - czy jest to niespotykanie piękny, pogodny dzień po długich tygodniach szarugi, czy frajda z tańca, w którym idealnie wychodzi każdy krok, czy też nieoczekiwane miłe spotkanie. W takich momentach przekonujemy się, że Stephen King potrafi nie tylko przyprawić o dreszcz przerażenia, ale i perfekcyjnie opisać radość w jej najczystszym wydaniu.

W styczniu 2021 roku mała wyściełana koperta zaadresowana do detektywa Ralpha Andersona doręczona zostaje jego sąsiadom, państwu Conradom. Rodzina Andersonów jest na długich wakacjach na Bahamach, skąd mają wrócić trzeciego lutego, i Conradowie zgodzili się do tego czasu odbierać ich pocztę. Kiedy Ralph otwiera przesyłkę, w środku znajduje pendrive’a nazwanego „Jest krew", co prawdopodobnie nawiązuje do starego dziennikarskiego powiedzenia „Jest krew, są czołówki". Pendrive zawiera dwie rzeczy. Jedna to katalog ze zdjęciami i spektrogramami dźwięku.
Drugą jest rodzaj raportu, czy może raczej pamiętnik mówiony sporządzony przez Holly Gibney, z którą detektyw prowadził śledztwo rozpoczęte w Oklahomie, a zakończone w teksaskiej jaskini.
Sprawa ta nieodwracalnie zmieniła sposób, w jaki Ralph Anderson postrzega rzeczywistość. Ostatnie słowa swojego raportu Holly nagrała 19 grudnia 2020. Mówi zdyszanym głosem:
Zrobiłam, co w mojej mocy, Ralph, ale nie wiem, czy to wystarczy.
Pomimo wszystkich moich przygotowań istnieje możliwość, że nie wyjdę z tego żywa. Gdybyśmy mieli nigdy więcej się nie zobaczyć, chcę, żebyś wiedział, jak wiele twoja przyjaźń dla mnie znaczyła. Jeśli mimo wszystko zginę, a ty postanowisz dokończyć to, co zaczęłam, proszę, bądź ostrożny. Pamiętaj, że masz żonę i syna.
Fragment książki
 
Źródło: https://www.proszynski.pl/

„Deerskin” (2019)


Georges kupuje kowbojską kurtkę ze skóry daniela i zatrzymuje się w hotelu we francuskiej wiosce alpejskiej. Mężczyzna znajduje się pod wielkim urokiem swojego drogiego nabytku i jest przekonany, że w oczach innych prezentuje się w nim bardzo stylowo. Georges lubi toczyć rozmowy ze swoją kurtką i przesiadywać w tutejszym barze. Obsługuje go młoda kobieta imieniem Denise, przed którą Georges udaje reżysera. Kobieta marzy o zostaniu montażystką filmową, nowo poznany mężczyzna proponuje jej więc współpracę nad projektem, którym aktualnie się zajmuje. Nad filmem, który staje się jednocześnie początkową fazą realizacji jego największego marzenia, mającego związek z jego ukochaną kurtką.

„Mordercza opona”. I wszystko jasne. Francuski twórca między innymi tego kuriozalnego horroru komediowego, Quentin Dupieux, tym razem skupił się na skórzanej kurtce z frędzlami i jej dumnym posiadaczu. Niespełna osiemdziesięciominutowy film pt. „Deerskin” (oryg. „Le daim”) powstał na podstawie jego własnego scenariusza, którego pierwsza, anglojęzyczna, wersja powstała z myślą o produkcji amerykańskiej. Ale Dupieux nie uznał go za dostatecznie dobry. To się zmieniło dopiero, gdy przełożył go na swój ojczysty język, co okazało się pomocne w nadaniu mu zadowalającego Dupieux kształtu. Kosztujący mniej więcej cztery miliony euro „Deerskin” w całości został więc zrealizowany we Francji, a rola pierwszoplanowa przypadła w udziale Jeanowi Dujardinowi. Reżyser i zarazem scenarzysta tego przedsięwzięcia powiedział, że dla niego jest to opowieść o delikatnym szaleństwie, ale przede wszystkim o wolności. O tym, jak ją wykorzystujemy.

Pierwsze i zarazem najtrudniejsze pytanie: do jakiego gatunku wpisuje się „Deerskin” Quentina Dupieux? Artysta ten nie ukrywa swojego zamiłowania do mieszania gatunków i z takim właśnie eksperymentem spotykamy się tutaj. W „Deerskin” można odnaleźć elementy surrealistycznego dramatu, czarnej komedii, a nawet horroru. Gdybym jednak miała wskazać gatunek, do którego moim zdaniem tej produkcji jest najbliżej, to byłby to thriller psychologiczny. Co nie znaczy, że „Deerskin” w zupełności nim jest. Zabawa polega na tym, że nie jest on rasowym członkiem żadnego ze znanych gatunków filmowych. Dlatego tak trudno odgadnąć jak potoczy się ta opowieść. Zwłaszcza że nigdy wcześniej, z takim pomysłem na fabułę się nie spotkało. Wprawdzie motyw obsesji jest częstym bywalcem kina, ale żeby obsesja na punkcie kurtki... Nie, czegoś takiego z pewnością jeszcze nie widzieliście. Jeśli oglądaliście „Morderczą oponę”, to wiecie, że Quentin Dupieux nie boi się stosować jeszcze niewypróbowanych rozwiązań. Rozwiązań, które jakimś cudem wykluwają się w jego wyobraźni. Dostrzec materiał na filmową postać w samochodowej oponie... Kto by na to wpadł? A teraz kurtka. Człowiek, który nietanio sprzedaje Georgesowi (bardzo dobra kreacja Jeana Dujardina) to skórzane wdzianko zapewnia, że powstało ze skóry daniela, co wydaje się mieć ogromne znaczenie dla nabywcy. Nie można z całą pewnością stwierdzić, czy człowiek, od którego Georges odkupił tę, według niego niezwykle szykowną, kurtkę, wmówił mu bądź był świadomy tego, że ma ona iście magiczne właściwości. Tak czy inaczej nasz (anty)bohater nabrał przekonania, że jego kurtka potrafi mówić. Czy rzeczywiście potrafi? Tę kwestię Dupieux pozostawia otwartą. Film otwiera podróż samochodowa Georgesa; jak dowiemy się trochę później, mężczyzny, któremu od rozstania z żoną doskwiera samotność. Teraz zmierza do człowieka, który ma mu odsprzedać wymarzoną kurtkę. Krótki przystanek na stacji benzynowej, podczas którego topi w sedesie swoją starą, zwyczajną kurtkę, po czym udaje się prosto po tę niezwyczajną. Wierzchnie okrycie z frędzlami w kowbojskim stylu, które w jego oczach nie tylko nadaje mu nigdzie indziej niespotykanego szyku, ale co jeszcze ważniejsze zapewnia mu towarzystwo. Kurtka staje się bratnią duszą Georgesa. A skoro doskonale widać, że to on użycza jej głosu, to nie pozostaje nam nic innego, jak uznać, że trochę w głowie mu się pomieszało. Niby tak, ale... Poprzestańmy na tym, że jest jakieś „ale”. W tym przypadku lepiej szczędzić słowa na temat rozwoju fabuły, bo łatwo zepsuć komuś radość z odkrywania absurdalnych, ale i niepozbawionych egzystencjalnej głębi kart tego oryginalnego scenariusza. O Georgesie bezpiecznie można jednak powiedzieć, że ma najprawdziwszą obsesją na punkcie swojej nowej kurtki, że jest człowiekiem samotnym i ma skłonności do konfabulacji. W alpejskiej wiosce, w której prawdopodobnie tylko tymczasowo się zatrzymuje, kreuje się na reżysera filmowego. Kamera cyfrowa, którą dostał w gratisie do swojego najcenniejszego zakupu w życiu, przynajmniej jego zdaniem bardzo pomaga mu w tworzeniu swojego nowego, fałszywego, wizerunku. Według Georgesa nie tak zupełnie kłamliwego, bo mężczyzna ten zauważa, że przecież w tych czasach każdy użytkownik kamery jest reżyserem. Czyżby kąśliwy komentarz społeczny? W każdym razie wydaje się, że nowa znajoma Georgesa, barmanka o imieniu Denise (przekonujący występ Adele Haenel), wierzy w jego łgarstwa, że w swojej naiwności zaczyna dostrzegać w nim swego rodzaju przepustkę do wielkiej kariery, o której od lat marzy. Do realizowania się w charakterze montażystki filmowej. Zawodowej, a nie jak dotychczas jedynie hobbystycznej. Georges tymczasem dostrzega tutaj okazję do pozyskania funduszy niezbędnych do nakręcenia jego, jak wiemy, amatorskiego filmu, ale i najzwyczajniej w świecie potrzebnych mu do życia. Typowy naciągacz? W pewnym sensie tak, ale... i Georges, i Denise naprawdę chcą nakręcić ten film. Oboje bardzo tego pragną. Mężczyzna ma jednak jeszcze jedno, większe, marzenie. Diablo ambitne, a przy tym.. nader dziwaczne.

Scenariusz i reżyseria to nie jedyne działki, które Quentin Dupieux wziął na siebie w pracy nad „Deerskin”. Zdjęcia i montaż to również jego robota. Dość oszczędną – niezbyt zróżnicowaną i nieczęsto dochodzącą do głosu - ścieżką dźwiękową zajął się Janko Nilovic. I muszę przyznać, że ten minimalistyczny wkład wspaniale skomponował się z naturalistycznymi obrazami poczynionymi przez Dupieux. Przygaszonymi, bladymi zdjęciami prowincjonalnej scenerii Francji. Górski krajobraz, zapadła wioska, w której nie ma żadnych perspektyw dla co ambitniejszych młodych ludzi, ale za to można liczyć na ciszę, spokój i oczywiście bliskość natury. W „Deerskin” iście ponurej, ale i posiadającej niezaprzeczalne piękno. Daniele, zaśnieżone szczyty, płaskie pola i ciężkie, brudnoszare chmurzyska kłębiące się nad tym zacisznym zakątkiem Ziemi. I nic w tym dziwnego, bo akcja filmu rozgrywa się na przełomie jesieni i zimy. Ale moim zdaniem nie tylko dlatego jest tak posępnie. Ten klimat można też traktować jako odbicie psychicznej kondycji Georgesa. Doszukiwać się w nim symboliki jego samotności, zagubienia w świecie, w którym jedynym promykiem nadziei zdaje się być skórzana kurtka i beznadziejnym, a nawet szaleńczym poszukiwaniem swojego nowego „ja”. Nic to, że fałszywego. Ważne, żeby służył spełnieniu marzenia, które jest tak dalece absurdalne, że naprawdę trudno się nie roześmiać. Ale raczej nie będzie to beztroski, wesoły śmiech, tylko coś bliższego histerycznemu chichotowi. Bo to groźne marzenie. Tak dla otoczenia Georgesa, jak dla niego samego. Czy na pewno? Czy realizacja najambitniejszego planu, z jakim dotychczas spotkałam się w kinematografii, naprawdę może bardziej zaszkodzić, niż pomóc temu udręczonemu mężczyźnie? A może Georges w ten sposób wreszcie pozbędzie się psychicznych kajdan i zacznie czerpać maksimum przyjemności z życia? Wreszcie odetchnie pełną piersią. Choćby nawet w swoim szaleństwie. Bo jeśli dzięki niemu jest szczęśliwy, to po co z nim walczyć? Może, lepiej dla niego, już zawsze trwać w tej obsesji na punkcie kowbojskiej kurtki i realizacji dalekosiężnego marzenia. Marzenia z gatunku „niemożliwych do spełniania”, ale to też może dobrze dla niego, bo już samo działanie w tym kierunku daje mu pewne spełnienie. Osiągnięcie celu niekoniecznie okazałoby się dla niego równie zbawienne, co samo dążenie do niego. Podkreślam jednak, że to tylko moja interpretacja perspektywy Georgesa. Można odczytać to inaczej, Quentin Dupieux, nawet zdaje się zachęcać do odczytywania tego w dowolny sposób. Naturalnie w granicach wykreślonej przez niego koncepcji. Potrzeby Georgesa wchodzą jednak w poważny konflikt z bezpieczeństwem ludzi w jego otoczeniu. Dla czołowej postaci „Deerskin” kurtka i marzenia, które przynajmniej w jego mniemaniu z nią dzieli może być swoistym wybawieniem od depresyjnej egzystencji, ale już na pewno nie dla jego otoczenia. Obiektywnie rzecz biorąc zajęcie, któremu z zapałem oddaje się Georges zasługuje na najwyższe potępienie. Absolutnie nie czyni z niego sympatycznego człowieka, na którego łatwo spojrzeć litościwym okiem. Można dokonać tej niełatwej sztuki. Nie mówię, że nie, ale... Tak, kolejne „ale”. Dla mnie najbardziej zdumiewające w Georgesie (poza jego niespotykanymi obsesjami, rzecz jasna) jest to, że choć został wykreślony w zaledwie kilku zdaniach, to zauważyłam, że w tych ramkach wiele można pomieścić. Dupieux wiele na jego temat nie zdradza. Sam nie zagłębia się zanadto w jego osobowość, ale zachęca do tego widza, poprzez nie zawsze jednoznaczne sugestie. Odbiorca może więc zbudować sobie w głowie nieomal dowolny wizerunek Georgesa. Prawie, bo należy dopasować go do szkieletu wzniesionego przez scenarzystę. Albo dwóch szkieletów. Bo wcale nie musimy mieć tutaj do czynienia z przypadkiem chorobowym. W każdym razie nie z takim, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Bo załóżmy, że jego nowa kurtka naprawdę posiada zdolność mowy. Tak, tak, wiem jak to brzmi, ale ten kto zna choćby „Morderczą oponę” tego samego twórcy, to nie powinien się zbytnio dziwić, że w takie odmęty absurdu sobie zawędrowałam. Nie sama, przewodnikiem jest przecież Quentin Dupieux. Człowiek, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, a więc kurtka może równie dobrze mówić, co opona samochodowa z własnej inicjatywy zabijać. Szkoda tylko, że ten arcypomysłowy artysta w pełni nie wykorzystał możliwości, które niosła mu ta koncepcja. Albo inaczej: to moje oczekiwania nie do końca spełnił, bo gdy już pojawił się zwiastun dalszej życiowej działalności Georgesa, gdy już nabrałam pewności jakiego rodzaju więź będzie odtąd łączyć głównych (anty)bohaterów (czyli Georgesa i jego skórzaną kurtkę), to oczekiwałam troszkę większego nacisku na ten przecież istotny wątek. Efekty specjalne z rzadka się uwidaczniają, a jak już, to są to zaledwie szybkie migawki UWAGA SPOILER – trochę jak w tanim slasherze, którego twórcy musieli oszczędzać na scenach okaleczeń i mordów - KONIEC SPOILERA ale to akurat niezbyt mi przeszkadzało. Bardziej irytował mnie pośpiech, jaki narzucono tej warstwie scenariusza. I w związku z tym niewystarczająca intensywność przekazu (niestety nie jest to styl chociażby „Koko-di Koko-da” Jahannesa Nyholma, czy „Domu, który zbudował Jack” Larsa von Triera). Podobnie z relacją Georgesa i Denise – nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnemu wrażeniu, że sklecono ją naprędce. Pomysł był, pobudzający ciekawość kierunek też został wytyczony (niezły finał!), ale podawano to w dość nieskoordynowany, zbyt poszarpany oraz szczątkowy sposób. A chciałoby się na dłużej tutaj zatrzymać, podumać i po prostu nacieszyć się towarzystwem tej egzotycznej parki. Filmowców. Co powinno ucieszyć przede wszystkim fanów found footage. Ostrzegam jednak: to nie jest tradycyjny przedstawiciel tej popularnej gałęzi kinematografii. I jeszcze jedno: Quentin Dupieux nie zamierzał też robić tradycyjnego filmu w filmie. Ale czy po twórcy „Morderczej opony” w ogóle można się spodziewać standardowego podejścia do procesu tworzenia? Już prędzej takiego wariactwa, jakiego nigdy wcześniej Wasze oczy nie widziały. I choć nie wszystko mnie w „Deerskin” usatysfakcjonowało, to tak: mój apetyt na świeżość pociągniętą do wybornego absurdu, bądź co bądź, w tym przypadku został zaspokojony. I mała uwaga: pomiędzy napisami jest jeszcze jedna scenka.

Podobnie jak w „Morderczej oponie”, Quentin Dupieux w „Deerskin” przemierza dziewicze tereny. Rozsnuwa przed nami opowieść, która nie tylko wymyka się ścisłej klasyfikacji gatunkowej, ale i... w sumie to wszelkim wyobrażeniom. Nie oglądaliście jeszcze czegoś takiego, to Wam mogę zagwarantować. Może nawet nie czuliście się jeszcze tak skołowani i zarazem tak zaintrygowani, jak macie szansę poczuć się podczas oglądania tego... tego czegoś. Przepraszam, tego oryginalnego dzieła o pewnej skórzanej kurtce i jej dumnym posiadaczu. Doprawdy absurdalna historia, która bynajmniej głębi pozbawiona nie jest. W ogólnym rozrachunku wyszłam z tego niezwykłego spotkania z tarczą. Choć nie wszystko mi tu harmonijnie wybrzmiało.

niedziela, 29 marca 2020

„A Night of Horror: Nightmare Radio” (2019)


„A Night of Horror: Nightmare Radio” to argentyńsko-nowozelandzko-brytyjska antologia filmowa, zebrana przez braci Nicolasa i Luciano Onetti. Osiem krótkich obrazów grozy wyreżyserowanych przez twórców z różnych stron świata, spięli stworzoną przez siebie klamrą, opartą na scenariuszu Urugwajczyków Mauro Croche i Guillermo Lockharta: historią spikera radiowego, Roda Wilsona, prowadzącego nocną audycję, podczas której wymienia się ze słuchaczami mrocznymi opowieściami. Pierwszy pokaz „A Night of Horror: Nightmare Radio” odbył się w maju 2019 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes w sekcji „Upcoming Fantastic Films” Blood Window.

Wchodzimy do stacji radiowej, w której podczas tej burzliwej nocy przebywa tylko Rod Wilson, prowadzący program „A Night of Horror”, w którym dzieli się ze słuchaczami (i nami, widzami) opowieściami z dreszczykiem. Słuchacze też mogą opowiadać straszne historyjki – za pośrednictwem telefonu – ale twórcy segmentu „Nightmare Radio” obmyślili to tak, by tylko opowieści Roda miały przełożenie na ekran. Ale nie wszystkie shorty składające się na tę antologię umownie pochodzą od Roda w czasie rzeczywistym. Są też filmiki, które w pewnym momencie wyświetlą się na ekranie telewizora stojącego w stacji radiowej. Bo Rod, tak jak bohaterowie jego historyjek, tej burzliwej nocy zderzy się z nieznanym.

Zanim jednak poznamy Roda Wilsona (mierna kreacja Jamesa Wrighta), głównego bohatera opowieści-spinacza zatytułowanej „Nightmare Radio”, zobaczymy short Jasona Bognackiego „In the Dark Dark Woods...”, który został wydany już w 2017 roku. Nicolas i Luciano Onetti wykorzystali go tutaj w charakterze swoistego prologu, choć oczywiście zasadniczo jest to odrębna historia. Kilkuminutowa historia o przepełnionym gniewem duchu kobiety straszącym w pewnym lesie, który nie jest tak mroczny, jak mówi tytuł rzeczonego dziełka Jasona Bognackiego. Fabuła też niczym szczególnym się nie wyróżnia – ot, standardowa rzecz o mściwej zjawie – ale forma jest na tyle zmyślna (wierszyk, z lekka baśniowa tonacja, efekty specjalne), żeby oglądało się to z jako takim zaciekawianiem.

A teraz prawdziwa bomba. „Post Mortem Mary” z 2017 roku to mniej więcej dziesięciominutowy obraz wyreżyserowany przez Joshuę Longa, który koncentruje się na dziewczynce imieniem Mary, starającej się zrobić zdjęcie pośmiertne innej małej Mary. Już sam wygląd biednej nieboszczki może zaniepokoić. Realistycznie się prezentująca charakteryzacja bladolicego trupa z wyłupiastymi, białymi oczami, brudnymi włosami i z lekka obrzmiałą twarzą, to jednak nie wszystko. Widok ten zapewne nie zrobiłby na mnie aż takiego wrażenia, gdyby nie genialna praca kamer. Ukierunkowana na generowanie nieznośnego wręcz napięcia, które osiąga apogeum... Powiem krótko: Joshua Long napędził mi nielichego strachu. Ta martwa dziewczynka i to jej... No, daje w kość.

A Little Off the Top” Adama O'Briena z 2012 roku to już zupełnie inna liga. Po wspaniałym „Post Mortem Mary”, przyszło mi wysłuchiwać nudnawej gadki szalonego stylisty, skierowanej do siedzącej w bezruchu kobiety, która z jakiegoś powodu mu nie odpowiada. Podczas tego niemiłosiernie dłużącego się monologu mężczyzny, pokazuje się nam jedynie niewiele mówiące fragmenty ciała adresatki jego słów. Ale łatwo założyć, że kobieta jest już martwa. Jedyne, co moim zdaniem się tutaj udało, to finał – drastyczny i dość pomysłowy przebłysk zaledwie.

The Disappearance of Willie Bingham” to short w reżyserii Matthew Richardsa, który światło dzienne ujrzał już w 2015 roku. Obraz, w którym odzywają się echa body horroru (aczkolwiek niezbyt donośnie), i który uważam broni się założeniem fabularnym. Dosyć świeżym i nader okrutnym pomysłem na karanie sprawców najcięższych przestępstw. Tytułowa postać to osoba skazana za gwałt i zabójstwo nastolatki. Skazana na... amputacje. Otóż, system, z którym się tutaj zapoznajemy pozwala rodzinie ofiar skazanych zbrodniarzy decydować, ile ciała im odjąć. Męki Binghama mogą ograniczyć się do amputacji jednej kończyny (w warunkach szpitalnych, pod narkozą), ale równie dobrze może stracić dużo więcej. Wszystko zależy od bliskich nastolatki, którą, wedle sądu, mężczyzna pozbawił życia, przedtem ją gwałcąc. Richards nie tylko wymusił na mnie trwanie w poczuciu nieuchronności kolejnego uszczuplenia ciała (i przyznaję, ciekawości: co odkroją Williemu następnym razem?), ale i kazał zastanowić się nad tym, czy taki wymiar kary byłby lepszym, powiedzmy, zadośćuczynieniem dla rodziny ofiary, czy raczej czymś dodatkowo ich krzywdzącym.

Sergio Morcillo i jego „Drops” aka „Gotas”. Kilkunastominutowy hiszpańskojęzyczny (pozostałe shorty zawarte w omawianej antologii są anglojęzyczne) horror psychologiczny, w pewnym sensie zmiksowany z monster movie z 2017 roku, skupiający się na tancerce, która miewa napady potwornego bólu podbrzusza. Bóle menstruacyjne? Być może. Tak czy inaczej towarzyszymy tej znękanej bohaterce w nierównym pojedynku z... czymś, co nawiedziło jej dom. Potworną istotą, która bez wątpienia chce ją skrzywdzić. Ale skąd to to się wzięło i czym, u licha, jest? – tego dowiemy się dopiero w zaskakującym finale. W miarę trzymająca w napięciu opowieść poruszająca zawsze aktualne i niezwykle ważne tematy, ubrane w ciuszki rasowego horroru.

Najprężniej rozwijający się jako twórca efektów specjalnych A.J. Briones, reżyser kolejnego segmentu, zatytułowanego „The Smiling Man”, troszkę mnie skonfundował. Bo to dość dziwna opowieść. Nieomal surrealistyczna, trochę groteskowa i schizofreniczna rzecz o małej dziewczynce, która podąża za balonami podrzucanymi przez kogoś lub przez coś w jej niepokojąco cichym, pustym domu. Dziewczynka ma zaledwie kilka lat, ale nigdzie nie widać jej rodziców. W ogóle nikogo, kto by się nią zajmował tego osobliwego wieczora. W tym działającym na wyobraźnię filmiku nie pada ani jedno słowo, ale i słowa są zbędne. W zupełności wystarczą sugestywne zdjęcia. I ten à la mim... Doprawdy interesujący koszmarek.

Filmik „Into the Mud” w reżyserii Pablo S. Pastora z 2016 roku, w mojej ocenie jest tylko odrobinę lepszy od uważam najsłabszego segmentu „A Night of Horror: Nightmare Radio”, czyli omówionej już propozycji Adama O'Briena. Utrzymana w survivalowym klimacie opowieść o pościgu wszczętym w lesie w biały dzień. Ściganą jest naga, ranna kobieta, a ścigającym myśliwy, który dostrzega w niej okazję do zarobku. Rozmowa telefoniczna, którą na początku prowadzi ten dość odpychający gość, zawiera wprawdzie pewną wskazówkę co do finału, ale choć sam kierunek się przez to krystalizuje, to w szczegółach trudno to rozgryźć. A te detale... Nic oryginalnego, ale na plus odnotowuję efekt gore. Niezbyt mocny, ani nawet kreatywny, ale przynajmniej solidnie wykonany.

I wreszcie „Vicious”! Druga rzecz, która autentycznie mnie tutaj straszyła. Krótka produkcja z 2015 roku w reżyserii Olivera Parka, zapowiadająca wrażenia rodem z home invasion. To znaczy początkowe przeżycia młodej bohaterki „Vicious” sugerują włamanie do jej domu pod jej nieobecność. Kiedy wraca nachodzi ją przeczucie, że ktoś jest w środku. Ktoś nieproszony i być może groźny. Gdzie tam „być może”? Na pewno! A potem... Potem Park z niesamowitym wyczuciem napięcia i godnym najwyższego szacunku poszanowaniem mrocznego klimatu, obficie doprawionego straszliwą nadnaturalnością, przeprowadził mnie przez najprawdziwszy koszmar. Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i widzicie czarną sylwetkę płynnie wyłaniającą się, praktycznie wykształcającą się z innych przedmiotów zgromadzonych w pomieszczeniu i z dręczącą powolnością wspinającą się na łóżko, na którym leżycie. I sunącą, sunącą i sunącą po wygodnym leżu i... To jeszcze nic. Będzie jeszcze upiorniej. I bynajmniej nie przyjdzie Wam jedynie patrzeć na cienistą postać snującą się po mieszkaniu głównej bohaterki. Zobaczycie twarz. Twarz, która, ostrzegam, może zakradać się w Wasze marzenia senna, zamieniając je w tego rodzaju koszmary, których mało kto lubi doznawać. Ja wprost uwielbiam, więc tym bardziej jestem wdzięczna Oliverowi Parkowi za wrażenia, których mi dostarczył także po zaśnięciu.

(źródło: https://www.imdb.com)
Jako że formuła antologii filmowych wymaga od takich opowieści, jak „Nightmare Radio” Nicolasa i Luciano Onetti, którzy odpowiadają również za między innymi wybór shortów i ogólny kształt omawianego projektu, rozproszenia, to zazwyczaj trudno mi się w nie zaangażować. Takie dzielenie filmowej opowieści obniża emocje, a czasami wręcz zupełnie je blokuje. Ale w tym przypadku było inaczej. Owszem, część z tego, co było pomiędzy poszczególnymi segmentami (i po, nie zapominajmy bowiem o bądź co bądź niewiele wnoszącym swoistym prologu), większych atrakcji mi nie dostarczało. No, poza genialnym w swojej prostocie samym pomyśle na słuchowisko radiowe wykorzystane w formie spinacza. Długo na tym jechać się jednak nie dało (nie, jeśli o mnie chodzi), więc do czasu takich zastanawiających urozmaiceń, jak samoistnie włączający się telewizor i najdramatyczniejsze rozmowy telefoniczne - z jedną osobą - jakie tej feralnej nocy przeprowadzi Rod Wilson, dość niechętnie wracałam do tego miłośnika horrorów, któremu pozazdrościłam figurki Beetlejuice'a:) Ale jak już się rozkręciło to prawie na całego. Prawie, bo na całość, to twórcy „Nightmare Radio” poszli dopiero w ostatnim rozdziale swojego segmentu i zarazem całej tej antologii. Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Swoją drogą, co jeszcze warto zaznaczyć, Luciano Onetti wespół z Jesusem Calderónem skomponował nastrojową, poniekąd wspólną oprawę muzyczną „A Night of Horror: Nightmare Radio”: „poniekąd”, bo w istocie podkreśla ona głównie przeżycia didżeja Roda Wilsona, a pozostałe segmenty co najwyżej poprzedza. Ponadto Luciano jest jedną z osób, której zawdzięczam naprawdę profesjonalny montaż tego zdumiewająco udanego horroru. Bo czego jak czego, ale czystego strachu, to nie oczekiwałam. Myślałam, że etap bania się na horrorach (poza „Egzorcystą” Williama Friedkina), niestety, mam już dawno za sobą. A tu taka niespodzianka! Aż dwa filmiki, które zdjęły mnie najprawdziwszym lękiem!

Dobra rzecz. Świetna inicjatywa braci pochodzących z Argentyny Nicolasa i Luciano Onetti, polegająca nie tylko na zebraniu garści shortów, które zostały wydane już wcześniej, ale i nakręceniu własnego, całkiem pomysłowego, dość mrocznego i mocno zaskakującego shorta spinającego wszystkie te odpowiednio porozkładane, zgrabnie wmiksowane w całość, z dbałością o zachowanie satysfakcjonującej spójności, historie z dreszczykiem. „A Night of Horror: Nightmare Radio” w mojej ocenie nie jest antologią pozbawioną słabych stron. Nie jest to przedsięwzięcie doskonałe w każdym calu. Ale i tak jedno z lepszych, jakie w ostatnim czasie miałam okazję obejrzeć. Chapeau bas!

piątek, 27 marca 2020

Herbert George Wells „Niewidzialny człowiek”


Do gospody „Pod Dyliżansem” w angielskiej wsi Iping przybywa tajemniczy mężczyzna z obandażowaną twarzą. Wynajmuje pokój, nie wdając się z nikim w dłuższe rozmowy. Większość czasu spędza w zamknięciu, unikając wszelkiego towarzystwa, potęgując tym i tak już niemałe zaciekawienie gospodarzy i ich znajomych, którzy nie ustają w próbach wywiedzenia się czegoś. Ich wścibstwo coraz bardziej wyprowadza nieznajomego z równowagi, a jego złość powoli przeradza się w agresję względem zakłócających jego spokój nieproszonych gości. Ludzi pragnących dowiedzieć się dlaczego tak wygląda i jakiej to dokładnie pracy oddaje się w czterech ścianach wynajmowanej izby. Prawda przechodzi ich najśmielsze wyobrażenia. Wkrótce okazuje się bowiem, że tajemniczy przybysz jest niewidzialny.

Pierwotnie wydana w 1897 roku minipowieść „The Invisible Man” (pol. „Niewidzialny człowiek”) to jedno z najpopularniejszych (obok „Wojny światów”, „Wehikułu czasu” i „Wyspy doktora Moreau”) dzieł autorstwa angielskiego pisarza Herberta George'a Wellsa, nazywanego jednym z ojców science fiction i swego rodzaju prorokiem. Jego wizje często wybiegały w przyszłość – w bogatej twórczości H.G. Wellsa bez trudu można znaleźć technologiczne i naukowe echa następnych epok. Naszej teraźniejszości. Samoloty, telewizja, podróże kosmiczne, broń jądrowa, a nawet Internet – wielu jest przekonanych, że Wells wszystko to przewidział. „Niewidzialny człowiek” powstał z inspiracji balladą sir Williama Schwencka Gilberta pt. „The Perils of Invisibility” oraz filozoficzno-politycznym dziełem Platona zatytułowanym „Politeia” (pol. „Państwo”). Najpierw było opowiadanie, któremu Wells nadał nazwę „The Man at the Coach and Horses”, ale jako że nie był z niego zadowolony, zdecydował się rzecz rozbudować – zamienić w powieść, którą ostatecznie nazwał „The Invisible Man”.

Pierwsza filmowa wersja „Niewidzialnego człowieka” ukazała się w 1933 roku – amerykański obraz pod tym samym tytułem w reżyserii Jamesa Whale'a – a obecnie mamy już całe mnóstwo mniej (np. głośne „Człowiek widmo” Paula Verhoevena i „Niewidzialny człowiek” Leigh Whannella) i bardziej wiernych oryginałowi filmów zainspirowanych tym ponadczasowych dziełem nieśmiertelnego H.G. Wellsa, które swoją drogą doczekało się również swoich komiksowych odpowiedników. Dziś ten XIX-wieczny utwór może wydawać się już nieco przebrzmiały. Z punktu widzenia współczesnego czytelnika konstrukcja fabularna „Niewidzialnego człowieka” może okazać się zanadto uproszczona i dość naiwna, dialogi pompatyczne, a sposób snucia opowieści z lekka toporny. I jeszcze to archaiczne słownictwo... Staranne wydanie Zysk i S-ka z 2020 roku, w twardej oprawie i w tłumaczeniu Eugenii Żmijewskiej, z mroczną grafiką Anny M. Damasiewicz na froncie, zostało wypuszczone z okazji wejścia na ekrany kin psychologicznego thrillera science fiction Leigh Whannella, bardzo luźno opartego na rzeczonej minipowieści Wellsa. Jestem przekonana, że już sama jakość owej edycji skusi niejednego czytelnika spragnionego mocniejszych wrażeń. To dobrze, bo literaturę legendarnego Herberta George'a Wellsa warto znać, ale z drugiej strony, jeśli nie ma się zamiłowania do archaicznych form, to obawiam się, że „Niewidzialny człowiek” może okazać się przeprawą nader męczącą. Nie jestem pewna, czy utwór ten jest najlepszym wyborem „na pierwszy raz z Wellsem”, ale podejrzewam też, że część dzisiejszych czytelników dzięki niemu poczuje przymus zapoznania się z innymi wiekopomnymi dziełami tego angielskiego mistrza literatury science fiction, który notabene nie gardził też innymi gatunkami. Ale kojarzony jest głównie z fantastyką naukową, którą to wzniósł na inny poziom, nadal chętnie eksplorowany przez wszelkiej maści artystów. W „Niewidzialny człowieku” potężna groźba unaocznia się już na pierwszych stronicach, pod postacią nieznajomego jegomościa z obandażowaną twarzą. Jego głowę zdobi pilśniowy kapelusz, na dłoniach ma ciepłe rękawiczki, a w ręku dzierży kuferek. Człowiek ten wstępuje w skromne progi przybytku prowadzonego przez państwo Hall, w angielskiej wsi Iping. Do gospody „Pod Dyliżansem”, gdzie niezwłocznie wynajmuje pokój. Pojawianie się tak nietypowo prezentującego się, a przy tym małomównego, gościa, rodzi ciekawość przedstawicieli tej prostej społeczności. Co mu się przydarzyło? Cóż takiego porabia za zamkniętymi drzwiami wynajętego pokoju? Skąd przybywa i w jakim celu? I wreszcie, kim jest ten gburowaty egzotyk? Bandaże sugerują jakiegoś rodzaju okaleczenie twarzy, a przedmioty, które gromadzi w swojej tymczasowej izbie wskazują na to, że prowadzi jakieś badania naukowe. Albo jest poszukiwanym przez policję przestępcą, który w zaciszu pokoju w gospodzie „Pod Dyliżansem” poświęca się czemuś sprzecznemu z prawem. Wells, swoim zwyczajem, w „Niewidzialnym człowieku” wystawia krytyczną diagnozę, tym razem niewielkiemu społeczeństwu. Ci mieszkańcy wsi Iping, których wręcz rozpala zaciekawienie przybyszem z zasłoniętym obliczem, to ten typ osób, który chyba nigdy nie wyginie. To znaczy pani Hall i jej znajomi posiadają cechy, które nadal nad wyraz uwidaczniają się we wszelkich skupiskach ludzkich. Silniej w mniejszych, ale i w wielkich aglomeracjach wścibstwa i zamiłowania do rozsiewania przeróżnych plotek nie brakuje. Ludzie są z natury ciekawi. A jak wiadomo, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, co dobitnie udowadnia H.G. Wells w swojej krótkiej powieści, która weszła do kanonu żelaznych klasyków literatury science fiction. Autor „Niewidzialnego człowieka” czyni to w dość prześmiewczy sposób. Wydaje się, ze celowo przerysowuje niektóre postaci, wyolbrzymia ich wady, aby wydźwięk z całą mocą dotarł do odbiorcy; bawiąc go i jednocześnie ucząc. Nie wpychaj nosa w nie swoje sprawy, bo może się to dla ciebie źle skończyć. Obandażowany przybysz, tak w słowach, jak w czynach, stara się przekazać tę cenną naukę nagabywającym go mieszkańcom Iping. Ale ciekawość jest oczywiście silniejsza od obowiązku poszanowania prywatności bliźnich. Co prawda mam przekonanie, że Wells nie miał tutaj na myśli aktualnie panującej mody, rozprzestrzeniającej się głównie na portalach społecznościowych, ale obserwując natarczywe próby podejrzenia pustelniczego życia nieznajomego gościa „Pod Dyliżansem” podejmowane przez paru mieszkańców Iping, wprost nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z wchodzeniem z butami w życie innych poprzez Internet. Różnica jest tylko taka, że „internetowi celebryci” takiej uwagi łakną. Sami w ten sposób chętnie obnażają się w Sieci, podczas gdy tajemniczy jegomość na początku omawianej książki lokujący się w gospodzie „Pod Dyliżansem”, zazdrośnie strzeże swojej prywatności. To klasyczny burzyciel, a i owszem, ale moim zdaniem odznacza się też o niebo przytomniejszą ostrożnością od nas, „dobrowolnych ofiar technologicznego rozkwitu”.

Utwór science fiction, satyra społeczno-obyczajowa, ale i minipowieść grozy. „Niewidzialny człowiek” Herberta George'a Wellsa jest tym wszystkim, choć powiedziałabym, że proporcje są raczej nierówne. Elementów horroru i thrillera w burzliwych dziejach tytułowego czarnego charakteru nie odnalazłam wiele, ale chwilami Wells niewątpliwie wprowadzał aury charakterystyczną dla tych gatunków. Trochę przynajmniej pozornej nadnaturalności i więcej śmiertelnego, zdefiniowanego, niebezpieczeństwa, które zdaje się wisieć nad każdy, kto z premedytacją bądź tylko przypadkowo wkroczył w osobistą przestrzeń Niewidzialnego Człowieka. Genialnego, ale i demonicznego naukowca, który troszczy się jedynie o własne dobro. I marzy o władzy absolutnej. Jak na rasowego megalomana przystało, człowiek ów nie ma wątpliwości, że niepodzielna władza nad państwem, a może nawet światem, należy mu się zdecydowanie bardziej niż innym. Bo jest wyjątkowy – jedyny taki egzemplarz na całym globie. I tu ma rację, bo nigdzie indziej nie znajdziemy drugiego Niewidzialnego Człowieka. Ale dlaczego ma to dawać komuś prawo do objęcia niepodzielnych rządów? Rządów terroru, na dodatek, bo ten oto Wellsowski pretendent do tronu, wcale nie ukrywa, że właśnie zamordyzm ma zamiar wprowadzić. Bo szczerze nienawidzi ludzkości, bo to prawdopodobnie będzie łechtać jego rozbuchane ego, bo tkwi w nim silny apetyt na przemoc i... bo po prostu może. Może swobodnie terroryzować ten przebrzydły gatunek, którym według niego jest ludzkość. Przekonana o swojej wysokiej inteligencji, a w istocie nader prymitywna. Z wyjątkiem tytułowego antybohatera omawianej klasycznej historii „ze stajni” jednego z najwybitniejszych twórców literatury science fiction. Takie zdanie o sobie ma Niewidzialny Człowiek, choć trzeba dodać, że ma świadomość, że istnieją na świecie osoby, którym niezbyt daleko do jego intelektu. Ludzie uczeni, tak jak on, ale już niemogący pochwalić się tak zdumiewającymi wynikami swoich badań, jak efekt jego długoletniej pracy. Tak naprawdę zatruty owoc jego uciążliwych starań. Wynalazek tytułowego jegomościa w pewnym sensie jest katalizatorem jego mrocznej natury. Znacznie wzmaga jego wady – egoizm, narcyzm, brak empatii i marzenia o wielkości, zawsze w nim były, ale gdy stał się niewidzialny dla oka każdego żyjącego stworzenia, z sobą włącznie, to zaczął stanowić realne zagrożenie dla ogółu społeczeństwa. Nie tylko jednostek, jak to miało miejsce przedtem. Bo jak to często z uczonymi pionierami w science fiction bywa, ów geniusz, postanowił wykorzystać unikalny owoc swojej pracy do niecnych celów. W sposób, który niósłby korzyść tylko jemu. Nie trzeba chyba dodawać, że Wells stworzył antybohatera praktycznie nieśmiertelnego – tak nośny czarny charakter, że nawet teraz, przeszło sto lat później, jest mile widzianym gościem w różnej maści artystycznym wizjach. Niewidzialny Człowiek to marka sama w sobie – gość, który prawdopodobnie nigdy nie umrze, bo sztuka od zarania dziejów dopomina się takich, bądź co bądź, złożonych postaci, które łatwo ulegają modyfikacjom. Tak, Niewidzialny Człowiek jest niczym glina, która we wprawnych artystycznych rękach może zyskiwać formę atrakcyjną dla każdego kolejnego pokolenia. Ale czy prototyp może intrygować, a przy tym rodzić obawę porównywalną do tej, co jego nowsze wydania? To zależy. Głównie od tego, jaki poziom tolerancji, jeśli już nie sympatii, mamy dla przestarzałej już stylowości od dawna nieżyjących już pisarzy. Bo jak by na to nie patrzeć, pierwsza opowieść o Niewidzialnym Człowieku, warsztatowo trochę na aktualności straciła. Teraz już raczej się tak nie pisze, a na pewno nie zazwyczaj. I wielka szkoda, bo przecież wciąż nie brakuje czytelników, którzy nie tylko z łatwością wchodzą do literackich światów przedstawionych przed wiekami, ale i wręcz rozpływają się w tych pod wieloma względami magicznych klimatach. I na dodatek odnajdują w niejednym takim sędziwym dziele echa współczesności. A „Niewidzialny człowiek” bez wątpienia jest jednym z nich – jednym z utworów niby przestarzałych, a przecież tak zdumiewająco, dręcząco wręcz aktualnych. Nostradamus przy Herbercie George'u Wellsie może się schować.

Ciekawe, ile ostało się długoletnich miłośników literatury science fiction, ale i epickich utworów grozy, którzy „Niewidzialnego człowieka” Herberta George'a Wellsa mają dopiero przed sobą. Podejrzewam, że niewielu, że jestem jedną z nielicznych osób, która dopiero teraz tę minipowieść „połknęła”. Fundamentalne zaniedbanie? Może. Sami to rozsądźcie, Wy wszyscy, którzy już dawno temu zapałaliście trwałą miłością do tego ogromnie zasłużonego dzieła. Tak, „Niewidzialny człowiek” to pozycja absolutnie obowiązkowa nie tylko dla koneserów klasycznej prozy, ale i w sumie każdego szanującego się wielbiciela fantastyki naukowej, horroru, thrillera, ale i satyry społeczno-obyczajowej. I poszukiwaczy proroczy wizji, które już można z łatwością dodatnio (przynajmniej po części) zweryfikować. Nie wszyscy oni oryginałem „Niewidzialnego człowieka” się zachłysną, a część z nich prawdopodobnie będzie miała pewne problemy z dobrnięciem do końca. A bo archaiczny warsztat... Ale tak czy inaczej znać trzeba, więc proszę postarajcie się, też Wy wszyscy, którzy za dawnymi formami literackimi generalnie nie przepadacie. Bo mimo wszystko zakładam, że są wśród Was też takie osoby, które pomimo niesłabnącej sławy tego tytułu (w wydaniu książkowym), jeszcze szansy mu nie dali.
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 25 marca 2020

Maria Adolfsson „Doggerland. Podstęp”


Wyspy Doggerlandzkie. Komisarz Karen Eiken Hornby po hucznie obchodzonym w tych rejonach święcie, budzi się w hotelu u boku swojego niesympatycznego szefa, naczelnika wydziału kryminalnego Jounasa Smeeda. Zawstydzona wymyka się z budynku, a kilka godzin później dostaje sprawę zabójstwa. Ofiarą jest była żona Jounasa, Susanne Smeed. Kobieta zginęła we własnym domu położonym we wsi Langevik, w której mieszka też Karen. Do czasu oczyszczenia byłego męża Susanne z zarzutów, komisarz Hornby ma tymczasowo pełnić obowiązki Jounasa. O ile jest niewinny. Karen, tak jak jej koledzy śledczy, nie wierzy, że szef jest zabójcą, ale musi to jeszcze udowodnić. A niektóre dowody wskazują, że może być w to zamieszany. Rozwiązanie zagadki może też tkwić w przeszłości. Na początku lat siedemdziesiątych w Doggerlandzie funkcjonowała niewielka hippisowska komuna, założona przez rodziców Susanne Smeed, która nadal jest jednym z ulubionych tematów stałych bywalców obleganego pubu w Langevik.

Urodzona i mieszkająca w Szwecji Maria Adolfsson, zanim została pisarką, pełniła funkcję rzeczniczki prasowej organizacji Storstockholms Lokaltrafik (SL). Jej pierwsza powieść, „...alla för en”, ukazała się w 2008 roku, ale mały zwrot w jej karierze nastąpił dopiero w 2018 roku, po premierze jej drugiej książki, pierwszej części kryminalnego cyklu osadzonego na fikcyjnych Wyspach Doggerlandzkich pt. „Felsteg” (pol. „Podstęp”). Rok później pojawił się drugi tom, „Stormvarning”, a w 2020 roku swoją premierę miała część trzecia zatytułowana „Mellan djävulen och havet”. Trylogią najprawdopodobniej „Doggerland” nie pozostanie, Adolfsson bowiem już zdradziła, że ma pomysł na czwartą odsłonę tej serii. Więcej nawet: dała do zrozumienia swoim czytelnikom, że i na tym poprzestać nie zamierza. Prawdopodobnie będzie dalej rozbudowywać swój wymyślony światek, w którego centrum postawiła komisarz doggerlandzkiego wydziału kryminalnego, Karen Eiken Hornby. Starszą kobietę z iście traumatyczną przeszłością.

Wyspy Doggerlandzkie – miejsce istniejące jedynie na kartach powieści Marii Adolfsson, nader nieśmiało wschodzącej gwiazdy skandynawskiego kryminału. Autorka „Podstępu” nie dorobiła się jeszcze ogromnej rzeszy wiernych czytelników, choć zdecydowana większość z tych osób, które dały szansę jej twórczości, bynajmniej tego nie pożałowała. Polskie wydanie pierwszej części cyklu „Doggerland” ukazało się w 2020 roku, dwa lata po światowej premierze rzeczonej pozycji, nakładem wydawnictwa W.A.B., w szybkim tempie dorabiając się grupki czytelników aspirujących do stania się częstymi bywalcami fikcyjnych wysp usytuowanych pomiędzy Skandynawią i Wielką Brytanią. Tym, co moim zdaniem, przede wszystkim wyróżnia tę powieść, to nie tak znowu częste w tym gatunku, zamiłowanie jej autorki do detali. Wyspy Doggerlandzkie zostały opisane tak szczegółowo, że aż nie chce się wierzyć, że to zupełnie fikcyjne miejsce. Zimne, niezbyt zróżnicowane krajobrazy ziem obmywanych morskimi falami, które stanowią pewną barierę przed resztą świata. Oddzielają doggerlandzką społeczność od gwaru bardziej rozwiniętych państw leżących nieopodal. I do których najczęściej uciekają młodzi, bo Wyspy Doggerlandzkie, naturalnie, nie oferują takich perspektyw jak na przykład Londyn, czy Sztokholm. Główna bohaterka omawianej powieści, komisarz Karen Eiken Hornby, też była jedną z nich – osób, które opuściły Doggerland w poszukiwaniu lepszego życia. Ale po kilku latach wróciła. Mocno poturbowana, można wręcz powiedzieć, że w kawałkach, bo to, co przeżyła w Wielkiej Brytanii na trwałe odcisnęło się na jej psychice. Co absolutnie zrozumiałe, Karen po dziś dzień z bólem wspomina swoje dawne życie. Wspomina je na Wyspach Doggerlandzkich, gdzie się urodziła i wychowała, i gdzie powróciła po tragicznym zakończeniu szczęśliwego bytu w Anglii. I rozpoczęła pracę w policji. Po jakimś czasie dostała się do wydziału kryminalnego. Na pewnym etapie swojej kariery zawalczyła o stanowisko naczelnika, ale przegrała z Jounasem Smeedem. Członkiem majętnej rodziny, który, jak wielu jego kolegów po fachu, znajduje przyjemność w deprecjonowaniu żeńskiej części wydziału kryminalnego. Jounas jest po trosze mizoginem, a na pewno zwolennikiem patriarchatu. Za jego rządów i jego przełożonego, w doggerlandzkim wydziale kryminalnym, Karen Eiken Hornby i jej koleżanki praktycznie codziennie są obrzucane szowinistycznymi odzywkami, które ich koledzy uważają za zabawne i jak najbardziej uzasadnione. Nie wszyscy mężczyźni podlegający Smeedowi są zadowoleni z takiego sposobu rządzenia, nie wszyscy policjanci z Doggerlandu dowartościowują się poprzez wyzłośliwianie się na swoich koleżankach po fachu. Ale większość chętnie wykorzystuje uprzywilejowaną pozycję nadaną im przez naczelnika, ale i jego bezpośredniego przełożonego. Zaskakuje więc to, że jedna z ofiar owych prześladowań usankcjonowanych przez Jounasa Smeeda, komisarz Karen Eiken Hornby, spędziła ostatnią noc z tym znienawidzonym mężczyzną. Noc, po której doszło do brutalnego morderstwa jego byłej żony, Susanne. Przygodny kochanek i zarazem szef Karen, stał się więc pierwszym podejrzanym. Siłą rzeczy, ale śledczy, włącznie z główną bohaterką książki, wątpią w jego winę. Karen nie tylko prowadzi to śledztwo, ale także tymczasowo pełni obowiązki Jounasa, starając się przy tym utrzymać w tajemnicy fakt, że była jedną z ostatnich osób, które widziały Smeeda zanim doszło do zabójstwa Susanne. Kobieta została zamordowana niedługo po tym, jak zawstydzona Karen opuściła hotel, w którym wciąż spał jej ostatni kochanek. Wprawdzie nietrzeźwość (alkohol, jaki Karen wlała w siebie ostatniego wieczora) jest jakimś usprawiedliwieniem, ale nawet ona nie może nadziwić się temu, że aż tak się zapomniała. Bo jak by na to nie patrzeć, Jounas jest ostatnią osobą, z którą chciałaby przeżyć miłosną przygodę. Maria Adolfsson zdradziła, że zależało jej na tym, by czołowa bohaterka cyklu „Doggerland” była postacią wielowymiarową – kobietą pełną zalet i jak każdy popełniającą błędy. Poza tym Karen wiele już przeszła. Ta blisko pięćdziesięcioletnia kobieta ma spore doświadczenie w pracy policyjnej i doskonale wie, czym jest prawdziwe cierpienie. Na własnej skórze przekonała się, jak mocno życie może dawać człowiekowi w kość. Jak ciężki bywa żywot na tym padole. I jakiej siły wymaga od okrutnie poranionego przez los człowieka dalsze trzymanie się tego smutnego żywota. Karen ma jednak duszę wojowniczki. Nie poddaje się, choć nie jest typem bohaterki zdającej się być osobą wręcz niezniszczalną. Zawsze twardą, charakteryzującą się nadzwyczajną błyskotliwością i nigdy niepozwalającą by emocje wzięły nad nią górę. Nie, Karen nie jest nikim nadzwyczajnym. I właśnie to sprawia, że tak bardzo chce się jej towarzyszyć. To człowiek z krwi i kości, a nie jakaś wyidealizowana, niezwykle mocarna pannica, z prawdziwym talentem do rozpracowywania wszelkich zagadek kryminalnych. Choć przyznaję, że i takie bohaterki mają swoje miejsce w moim sercu.

Sprawa kryminalna roztoczona przez Marię Adolfsson w „Podstępie” jest stosownie tajemnicza, a przy tym obfitująca w szczegóły pracy doggerlandzkich śledczych, z komisarz Karen Eiken Hornby na czele. Szwedzka autorka przeprowadza nas przez śledztwo w sprawie zabójstwa Susanne Smeed z imponującą konsekwencją. Nie skacząc bez większego pomyślunku pomiędzy powierzchownie przedstawionymi wątkami, tylko powoli zmierzając od punktu A do punktu B. Każdy etap tej dosyć długiej drogi ku nieprzewidywalnej prawdzie rozwija się nieśpiesznie. W „Postępie” nie ma od zatrzęsienia obiecujących tropów, za to denerwujących Karen i jej prawdopodobnie tylko tymczasowych podwładnych, przestojów, nie brakuje. Prawdopodobnie, bo jeśli okaże się, że to pełnoprawny naczelnik wydziału kryminalnego Doggerlandu zabił swoją byłą żonę, to kobieta zyska szansę na objęcie jego stanowiska. O ile będzie je chciała. Bo główna bohaterka „Podstępu” już jakiś czas temu przestała marzyć o objęciu tej funkcji. Tak na dobrą sprawę wystarcza jej ta pozycja, której już się dorobiła w hierarchii służbowej. Czyżby wypalenie zawodowe? Niekoniecznie. Może po prostu lepiej się czuje, jako szeregowy komisarz doggerlandzkiego wydziału kryminalnego. Może po prostu zrozumiała, że bardziej nadaje się do tej policyjnej pracy, którą już wykonuje. Choć wolałaby dostawać więcej spraw większego kalibru. Możliwe jednak, że już niedługo i to pragnienie w niej przygaśnie. Bo zagadka, którą teraz rozpracowuje właśnie do takich poważniejszych spraw się zalicza, a nietrudno zauważyć, że coraz bardziej ją to zadanie przytłacza. Samą Karen dręczy przypuszczenie, że to przerasta jej możliwości, że nie jest, jak wcześniej myślała, najodpowiedniejszą osobą do prowadzenia spraw tak wysokiej rangi. Susanne Smeed została zamordowana we własnym domu we wsi Langevik w biały dzień (jej zgon, według koronera, nastąpił pomiędzy siódmą a dziesiątą rano), a jedynym punktem zaczepienia jest wersja, w którą żaden ze śledczych nie wierzy. Jounas Smeed co prawda wydaje się być osobą zdolną do odebrania życia kobiecie, której nie ukrywa, że szczerze nienawidził. Oczywiście, jak już przeszło mu chwilowe zauroczenie, które zaprowadziło go na ślubny kobierzec z, jak utrzymuje, egoistyczną, złośliwą, nadmiernie kłótliwą materialistką Susanne – jakby sam był wzorem cnót wszelakich... Tak, ale to wydaje się zbyt proste i co ważniejsze trudno znaleźć związek pomiędzy Jounasem i funkcjonującą w Langevik na początku lat 70-tych XX wieku niezbyt liczną hippisowską komuną, założoną przez rodziców ofiary. Domyślamy się, że te dawne dzieje mają fundamentalne znaczenie dla śledztwa prowadzonego przez komisarz Karen Eiken Hornby, bo gdyby było inaczej, to autorka pewnie nie przenosiłaby nas również do tego okresu. Rozdziałów osadzonych w 1970 roku niestety jest niewiele, a i te które dostajemy grzeszą objętościowym skąpstwem. Szkoda, bo Adolfsson rozpala pragnienie głębszego wniknięcia w egzystencję i osobowości garstki członków tej nadal niemiłosiernie obgadywanej na Wyspach Doggerlandzkich maleńkiej komuny. O tym miejscu i o tych ludziach nadal chętnie się rozmawia (zwłaszcza w pubach, po kilku głębszych), choć komuna nie przetrwała nawet dwóch lat. Część jej członków, w tym rodzice Susanne Smeed już nie żyją, a inni już od blisko pół wieku mieszkają z dala od Doggerlandu. Niemniej takie zamknięte społeczności, żyjące po swojemu, a nie pod dyktando większości - antykapitaliści, nonkonformiści, wyznawcy wolnej miłości z pociągiem do trawki – i najwyraźniej obarczone jakimiś brudnymi sekrecikami, często na wieki wieków rozpalają wyobraźnię plotkarzy żyjących wówczas niejako obok nich, którzy zarażają tą swoją fascynacją kolejne pokolenia. Karen nigdy nie interesowała się tym tematem, ale teraz zostaje zmuszona do zgłębienia tajemnic owej komuny. Bo narasta w niej przekonanie, że doszło tam do czegoś, co bezpośrednio bądź pośrednio wpłynęło na okrutną śmierć jej powszechnie nielubianej sąsiadki, która dokonała się blisko pięćdziesiąt lat później. Choć zasadniczo kompleksowa dbałość Marii Adolfsson o szczegóły i to we wszystkich kwestiach (postacie, miejsca, wydarzenia, żmudna praca policyjnych śledczych) wstrzeliła się w moje czytelnicze preferencje, to jednak chwilami odnosiłam wrażenie, że autorka w pewnym sensie utknęła. Tak jakby długo zastanawiała się, jak pchnąć swoje śledztwo dalej – krążyła więc wokół tematu, mnożyła i mnożyła detale tak długo, że nawet ja, osoba wprost uwielbiająca długie opisy, zaczynałam się niecierpliwić. Ale taki stan nie dopadał mnie znowu aż tak często. I co może zaskakiwać częściej w zawodowej niż prywatnej sferze życia Karen. Warstwa obyczajowa jest dość szeroka (co we współczesnych kryminałach jest stosunkowo częste) i naturalnie nie tak dramatyczna, jak praca, której aktualnie oddaje się czołowa bohaterka „Podstępu”, ale trochę frapującej tajemniczości posiada (przeszłość Karen, a ściślej przeżyta przez nią trauma) i no... interesującej codzienności. Niby nic szczególnego, a chce się jej towarzyszyć też w domu, podczas spotkań z jej starymi i zaskakującymi nowymi przyjaciółmi. Czasami nawet bardziej niż podczas mozolnej pracy, której się oddaje w nadziei, że uda jej odkryć prawdę o śmierci Susanne Smeed. Czasami, bo co by nie mówić, płaszczyzna kryminalna miała mi sporo do zaoferowania. I nie piszę jedynie o zaskakującym i co ważne nieoderwanym od całości (logicznym) rozwiązaniu tej zagadki, tylko ogólnie o jego rozwoju (minus parę momentów), generującym napięcie, pobudzającym wyobraźnię i zaspokajającym mój wilczy apetyt na wyczerpujące opisy. W tym przypadku ponurych, surowych, melancholijnych krajobrazów, dość złożonych osobowości oraz dramatycznych wydarzeń wkradających się w zwyczajną codzienność, dodatkowo zaburzających nie tak znowu beztroskie żywota na chwytliwych fikcyjnych Wyspach Doggerlandzich.

Ufam, że to nie ostatnia moja wizyta na Wyspach Doggerlandzkich, stworzonych przez Marię Adolfsson specjalnie na użytek jej kryminalnej serii z między innymi komisarz Karen Eiken Hornby. Ufam, że kolejne tomy „Doggerlandu” doczekają się polskich wydań, bo jak już raz weszło się do tego klimatycznego świata przedstawionego, to naprawdę pragnie się uczynić to ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze... Dotychczasowi odbiorcy pierwszego tomu tego literackiego przedsięwzięcia utalentowanej Szwedki, jaką niewątpliwe jest Maria Adolfsson, już znają to uczucie (a przynajmniej duża ich część). A pozostali fani powieściowych kryminałów moim zdaniem najlepiej zrobią, jak już teraz tego zasmakują. Ostrzegam tylko: podróż na Wyspy Doggerlandzkie wiąże się z ryzykiem rozpalenia w sobie dręczącego pragnienia na wydłużenie swojego pobytu w tym fikcyjnym miejscu. Pragnienia, którego osoby czytające wyłącznie polskie wydania książek nie będą mogli zaspokoić, dopóki nasi rodzimi wydawcy się nad nimi (nad nami) zlitują i wypuszczą następny „Doggerland”.

Za książkę bardzo dziękuję grupie wydawniczej

poniedziałek, 23 marca 2020

„Niewidzialny człowiek” (2020)


Cecilia Kass ucieka od swojego męża, genialnego inżyniera optyki, Adriana Griffina i zatrzymuje się u swojego przyjaciela Jamesa Laniera, policjanta samotnie wychowującego nastoletnią córkę Sydney. Życie pod kontrolą agresywnego mężczyzny i przekonanie, że wcześniej czy później ją odnajdzie owocują u Cecilii lękiem przed wychodzeniem z domu. Pewnego dnia dociera jednak do niej informacja o śmierci Adriana, prawdopodobnie samobójczej. Kobieta dziedziczy część jego majątku, w tym dużą posiadłość na obrzeżach miasta, ale gdy już wydaje jej się, że koszmar dobiegł końca, w jej życiu zaczynają zachodzić nadzwyczajne zjawiska. Cecilia szybko nabiera przekonania, że Adrian żyje, ale znalazł sposób na stanie się niewidzialnym. Nikt jednak nie daje wiary jej słowom.

Prace nad nowym „Niewidzialnym człowiekiem” (oryg. „The Invisible Man”), filmem opartym na kultowej powieści Herberta George'a Wellsa z 1897 roku pod tym samym tytułem, rozpoczęły się już w 2006 roku, z chwilą zlecenia Davidowi S. Goyerowi napisania scenariusza. Projekt jednak nie wszedł w kolejną fazę, a zamiast tego w 2016 roku ogłoszono, że wytwórnia Universal Pictures zamierza reaktywować swoją Universal Monsters pod nazwą Dark Universe (klasyczne filmy z różnymi potworami wychodzące z ich stajni głównie w pierwszej połowie XX wieku), poczynając od nowej „Mumii”. Film w reżyserii Alexa Kurtzmana wyszedł w 2017 roku, wyniki jednak nie zadowoliły wytwórni. Zmieniono więc koncepcję – zamiast tworzyć wspólne uniwersum, postanowiono skupić się na indywidualnych historiach z klasycznymi postaciami. Poczynając od „Niewidzialnego człowieka”. Powieść tę po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni, przełożono na ekran w 1933 roku, w reżyserii Jamesa Whale'a, i był to obraz właśnie wytwórni Universal Pictures. Autor scenariusza „Niewidzialnego człowieka” z 2020 roku i zarazem reżyser owego projektu, Leigh Whannell (twórca trzeciego rozdziału „Naznaczonego” i „Ulepszenia” z 2018 roku) zaproponował nową opowieść wyrosłą na motywie Wellsa. Nie chciał mocno trzymać się ani książki, ani jej pierwszej ekranizacji, ponieważ uznał, że to co w tamtych dziełach działało, w dzisiejszych czasach się nie sprawdzi. I jego wizja zdała egzamin. Kosztujący w przybliżeniu siedem milionów dolarów australijsko-amerykańsko-kanadyjsko-brytyjski „Niewidzialny człowiek” odniósł spory komercyjny sukces i co ważniejsze został pozytywnie przyjęty przez większość swoich dotychczasowych odbiorców. W tym krytyków.

„Nigdy więcej” Michaela Apteda – Jennifer Lopez jako Slim Hiller ucieka od agresywnego męża, zabierając ze sobą ich córkę, ale jeszcze nie może czuć się bezpieczna, bo mężczyzna ani myśli zostawić ich w spokoju. „Niewidzialny człowiek” Leigh Whannella – Elisabeth Moss jako Cecilia Kass ucieka od obsesyjnie kontrolującego ją męża, ale nie odzyskuje dawnego komfortu emocjonalnego, bo boi się, że mężczyzna ją odnajdzie. Podobne? Jeśli tak przedstawić fabułę psychologicznego thrillera science fiction Leigh Whannella to owszem, brzmi jak „Nigdy więcej”, ale to tylko wstęp do koszmarnych przeżyć Cecilii Kass, które to znacznie odbiegają od scenariusza wspomnianego obrazu Michaela Apteda. Co byście sobie pomyśleli, gdybyście usłyszeli od kogoś, że prześladuje go niewidzialny człowiek? Uwierzylibyście? W rzeczywistości pewnie nie, ale Cecilii uwierzycie. Tym samym stając się jej jedynymi sojusznikami w nierównej walce z Adrianem Griffinem, jej mężem i zarazem genialnym naukowcem, który najwyraźniej obrał sobie za punkt honoru całkowite zniszczenie jej życia. Działa w ukryciu – i to jakim! - a jedyną osobą (oprócz nas, widzów), która jest tego świadoma jest właśnie kobieta, którą obrał sobie za cel. Chociaż... Leigh Whannell wprawdzie nie stara się nakłonić odbiorcy do przyjmowania również punktu widzenia między innymi bliskich głównej bohaterki – ludzi, którzy ją wspierają, którym zależy na jej dobru, czyli jej przyjacielowi Jamesowi Lanierowi, jego nastoletniej córce Sydney i twardej siostrze Cecilii, prawniczce Emily Kass – ale śledząc ów niby niepozostawiający miejsca na wątpliwości rozwój sytuacji, mimo wszystko dopuszczałam do sobie możliwość, że cały ten koszmar jest powodowany przez Cecilię Kass. A konkretniej, że twórcy narzucają mi perspektywę kobiety chorej psychicznie. Osoby, która na skutek traumatycznych przeżyć spowodowanych przez jej własnego męża, stała się niebezpieczna dla siebie i otoczenia. Może za bardzo kombinowałam, a może nie, to sami musicie sprawdzić. Tak, musicie, bo „Niewidzialny człowiek” Leigh Whannella, to według mnie pozycja godna uwagi właściwie wszystkich fanów kina grozy. Gdyby skupić się tylko na płaszczyźnie tekstowej, to prawdopodobnie doszłoby się do wniosku, że niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zwłaszcza jeśli w jakiś sposób zetknęło się już z Niewidzialnym Człowiekiem, tj. czytało powieść H.G. Wellsa, albo obejrzało przynajmniej jeden z wielu filmów zainspirowanych tym dziełem, choćby bardzo luźno, jak to miało miejsce w przypadku m.in. głośnego „Człowieka widmo” Paula Verhoevena. Muszę jednak oddać Leigh Whannellowi dość zaskakujące podejście do, bądź co bądź, nieświeżego tematu. Jego scenariusz bazuje na znanym, niestety także z życia, motywie ucieczki kobiety od znęcającego się nad nią, głównie psychicznie, męża. Która oczywiście nie kończy jej potwornych zmagań z tym rzekomo kochającym ją człowiekiem. Tak naprawdę, to dopiero teraz Cecilia Kass przeżyje najgorsze chwile w całym swoim dotychczasowym życiu. Dopiero teraz dowie się, jak strasznie niebezpieczny jest jej małżonek, i jak ogromną obsesję ma na jej punkcie. Albo na punkcie rujnowania jej życia. Adam Griffin chce jak najdotkliwiej ją skrzywdzić, zemścić się na kobiecie, która śmiała od niego odejść. Ale może chodzić mu też o coś więcej. Tak czy inaczej Cecilia Kass, doskonale odegrana przez Elisabeth Moss (wyróżnić muszę też występ Harriet Dyer, w roli walecznej siostry głównej bohaterki filmu), znajdzie się w niebezpieczeństwie, tym większym, że jej prześladowcy gołym okiem nie widać. Zazwyczaj. I w ten oto sposób zawiązuje się nader trzymająca w napięciu historia z generalnie znanym czarnym charakterem i nie mniej wyszukanym modelem kobiecej postaci, która staje do walki o swoje życie. I być może zdrowe zmysły. Dreszczowiec utrzymany w dosyć chłodnym klimacie i charakteryzujący się całkiem zmyślną pracą kamer, idealnym wręcz rozłożeniem środków ciężkości, starannym wykreśleniem postaci, a przy tym bardzo empatycznym podejściem do ofiary, czy to faktycznych, czy tylko wyimaginowanych prześladowań niewidzialnego mężczyzny oraz w miarę śmiałym i przez to niespodziewanym rozwojem sytuacji. Po co oryginalność, gdy ma się to wszystko?

Chociaż gatunkowo „Niewidzialnemu człowiekowi” Leigh Whannella najbliżej do dreszczowca (science fiction zmiksowanego z filmem psychologicznym), to można w nim odnaleźć też echa horroru. A w każdym razie elementy bardziej kojarzące się z tym ostatnim niż z rasowym thrillerem. Odrobinka, naprawdę niewiele, jump scenek – bez nachalności tak częstej we współczesnym mainstreamie, a w jednym przypadku i ze skutecznością (jeśli o mnie chodzi): hałas, jaki niechcący robi Cecilia podczas swojej ucieczki z posiadłości Adriana Griffina, w której na swoje nieszczęście spędziła kawałek swojego życia. I jeszcze niektóre sekwencje z udziałem tytułowej postaci. Głównie przez swoistą atmosferę nadnaturalności podszytej groźbą, ale niektórzy mogą też uznać, że momenty śmierci i okaleczeń są na tyle makabryczne, by uznać je za kolejne skłony w stronę horroru. A dokładniej kina gore. Ja tak nie uważam – twórcy nie epatują obrzydliwościami tego rodzaju, nie miałam wrażenia, że starają się wzbudzić w oglądającym wstręt, niesmak na widok obrażeń, także śmiertelnych, prawdopodobnie zadawanych przez niewidzialnego człowieka. Nawet podczas tych najśmielszych, acz nieodznaczających się kreatywnością (podrzynanie gardeł). Za to lekki szok przeżyłam w trakcie jednego takiego brutalnego wydarzenia. Nie wywołały go jednak odrażające efekty specjalne, tylko sam charakter tego zrywu akcji. Jego gwałtowność i fakt, że absolutnie nie byłam na coś takiego przygotowana. Nie spodziewałam się takiej bezwzględności po tym filmie – zakładałam, że spustoszenie w życiu Cecilii Kass będzie mniejsze, że scenariusz „Niewidzialnego człowieka” na takie ostateczności, jak ta poprzedzająca kolejny straszny etap w życiu głównej bohaterki (zmiana scenerii na coś często wykorzystywanego tak w thrillerach, jak w horrorach), nie będzie się porywał. Po współczesnych thrillerach głównego nurtu po prostu nie spodziewam się takich w sumie odważnych zagrań. Jak zwykle w przypadku mainstreamu przygotowałam się na coś nieporównanie grzeczniejszego, bardziej przyjaznego widzom, z rodzaju „wprawdzie jest niebezpiecznie, ale niewątpliwie zmierzamy do szczęśliwego końca”, ale po tym ciosie prosto w szczękę, zmieniłam swoje nastawienie do „Niewidzialnego człowieka”. Dopiero teraz zaczęłam naprawdę bać się o Cecilię Kass. Dopiero teraz zaczęło dręczyć mnie przeczucie, że główna bohaterka już niedługo straci wszystko, co ma dla niej jakąś wartość. Może nawet życie. I wcale nie jest powiedziane, że odbierze jej go niewidzialny mężczyzna. Może sama się na nie targnie, bo w końcu, jak długo można wytrzymać w tak koszmarnej rzeczywistości, jak długo można trwać w tak beznadziejnym położeniu, w jakim znalazła się ta godna najwyższego współczucia kobieta? Interesująca sytuacja: nie wykluczałam możliwości, że to Cecilia Kass jest sprawczynią wszystkich nieszczęść dotykających i ją, i innych ludzi, a mimo tego nie mogłam się z nią nie solidaryzować. Może dlatego, że bardziej skłaniałam się ku jej wersji wydarzeń; że choć nie bezkrytycznie, nie bez lekkich wątpliwości, ale wierzyłam w jej zapewnienia, że prześladuje ją mąż oficjalnie uznany za zmarłego, który znalazł sposób na stanie się niewidzialnym. Narcystyczna i socjopatyczna osobowość, okrutny manipulant i zarazem zasłużony naukowiec specjalizujący się w dziedzinie optyki. I mieszkający w robiącej wrażenie nieruchomości, która celowo została przedstawiona tak przejrzyście: mnóstwo szyb, za którymi rozciągają się ponure pustkowia i mocne światło wewnątrz, to wszystko miało kontrastować z potencjalną niewidzialnością właściciela owego nowoczesnego, a przy tym skromnie urządzonego i przeraźliwie zimnego przybytku. W tym miejscu wszystko miało być doskonale widoczne – klarowne i szerokie, bo wychodzące także na zewnątrz, gdy stoi się wewnątrz, widoki... pustki. Leigh Whannell zdradził, że Stefan Duscio, operator, z którym pracował, nad „Niewidzialnym człowiekiem” nie był entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu, bo jak stwierdził reżyser, operatorzy w filmach grozy generalnie wolą operować mrokiem, ale Whannell w tej kwestii był nieprzejednany. I dobrze, bo uważam, że to najsmaczniejsze i najbardziej charakterystyczne zdjęcia (aczkolwiek... czyżby jakaś inspiracja „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera?) w całym tym w ogóle solidnie zrealizowanym przedsięwzięciu. Poza tym nie najgorzej domkniętym – finał może i nie jest szczególnie zaskakujący, ale też na pewno nie przesłodzony i jeśli się nad tym zastanowić, to też niejednoznaczny. UWAGA SPOILER Ale i tak wolałbym, żeby Leigh Whannell poszedł w tym drugim z najbardziej dopuszczalnych kierunków: w stronę choroby psychicznej Cecilii. Przypuszczam, że wówczas większa liczba widzów wyszłaby z tego mocno wstrząśnięta i zmieszana KONIEC SPOILERA.

Leigh Whannell się rozkręca. Jego „Niewidzialnego człowiek” dla mnie jest niezaprzeczalnym dowodem na to, że ten oto artysta z wydawałoby się do szczętu wyeksploatowanych motywów potrafi stworzyć coś niesamowicie nośnego. Tak niesamowicie wciągającego i tak emocjonującego, że aż trudno uwierzyć, że już to gdzieś widziałam. I to nie raz. Ale nie wszystko, bo Whannell miał też swoje pomysły na opowieść o zniewolonej przez męża kobiecie, która po wyrwaniu się z tej klatki wpada w jeszcze większe kłopoty, prawdopodobnie wywoływane przez jej nie tak znowu dawnego oprawcę, który znalazł sposób na stanie się niewidzialnym. Mimo wszystko jest w tym psychologicznym thrillerze science fiction jakaś świeżość, ale myślę, że tym, co najbardziej elektryzuje w „Niewidzialnym człowieku” jest mniej sama historia, a bardziej sposób jest snucia. A w każdym razie ja nie mogłam oprzeć się sile tej nieustannie trzymającej w napięciu narracji. Niby nic wielkiego, a takie wrażenia!

sobota, 21 marca 2020

„Brahms: The Boy II” (2020)


Na skutek traumatycznego przeżycia mały Jude przestaje mówić. Jego rodzice, Liza i Sean, uznają, że dobrze im wszystkim zrobi zmiana scenerii. Wynajmują więc domek w leśnej okolicy, leżący na terenie dawnej posiadłości rodu Heelshire'ów. Tuż po przyjeździe Jude wygrzebuje spod ziemi porcelanową lalkę, którą postanawia zatrzymać. Chłopiec mocno się do niej przywiązuje, a jego zachowanie stopniowo zmienia się na gorsze. Jude upiera się, żeby w domu obowiązywały zasady jakoby wyznaczone przez lalkę, która jak twierdzi przedstawiła mu się imieniem Brahms. Jego rodzice początkowo stosują się do niewygórowanych życzeń chłopca, ale z czasem Liza zaczyna tracić cierpliwość. I z lękiem patrzeć na nowego przyjaciela swojego syna.

W 2016 roku William Brent Bell, twórca takich filmów grozy, jak „Zostań żywy” (2006), „Demony” (2012) i „Zwierz” (2013), nakręcił dość głośny horror nastrojowy pt. „The Boy”. Dwa lata później poinformowano opinię publiczną o rozpoczęciu prac nad jego sequelem w reżyserii tego samego artysty i na podstawie scenariusza Staceya Meneara, tego samego, który odpowiadał za scenariusz części pierwszej. Zrealizowany za (szacunkowo) dziesięć milionów dolarów amerykański horror nastrojowy „Brahms: The Boy II” na ekrany kin wszedł w 2020 roku, zbierając głównie negatywne recenzje.

William Brent Bell przypuszczał, że wiele osób mógł zdziwić pomysł stworzenia kontynuacji jego „The Boy”. To w końcu jedna z tych historii, która zdaje się nie wymagać ciągu dalszego. Jednakże twórcy „Brahmsa: The Boy II” wybrnęli z tego impasu w banalnie prosty sposób - modyfikując, jak ją nazywa Bell, mitologię Brahmsa i Heelshire Mansion tak, by można było spiąć ze sobą oba te obrazy. W sumie dosyć autonomiczne. Jako że „Brahms: The Boy II” koncentruje się na innych postaciach i generalnie bazuje na innej konwencji, można po tę produkcję sięgnąć bez znajomości części pierwszej. Tylko po co? Może dla obsady? Tak, moim zdaniem odtwórcy ważniejszych ról - Katie Holmes (Liza), Owain Yeoman (Sean), Ralph Ineson (Joseph) i przede wszystkim Christopher Convery (Jude) - dobrze się spisali, ale trzeba zaznaczyć, że nie były to zbyt wymagające role. No może poza małym Jude'em. Dla Bella równie ważny (albo nawet ważniejszy) co aktorski warsztat Christophera Convery'ego był jego wygląd zewnętrzny. Porcelanowa uroda chłopca, doskonale wpasowująca się w tematykę „Brahmsa: The Boy II”. Schematyczny scenariusz Steceya Meneara. Sztampową opowiastkę o rodzinie, która na swojego nieszczęście postanawia na jakiś czas opuścić gwarne miasto i osiąść w głuszy. Ich decyzja jest podyktowana przede wszystkim dobrem najmłodszego członka rodziny, który od czasu włamania do ich domu cierpi na mutyzm wybiórczy. Chłopiec przestał mówić po tym, jak na jego oczach pobito jego matkę, na psychice której też się to odbiło. Lizę od tego czasu dręczą koszmary senny, podczas których na nowo przeżywa te straszne chwile. Jej mąż, Sean, jest przekonany, że szczera rozmowa na ten temat bardzo by jej pomogła, ale kobieta nie chce z nikim, nawet z nim, dzielić się swoimi bolesnymi przeżyciami. Woli skupić się na Judzie. Starać się zniwelować skutki tamtego traumatycznego dla nich obojga wydarzenia u swojego syna. Własne dobro odsuwając na bok. Albo w troskliwej opiece nad synem znajdując swoiste koło ratunkowe dla siebie. Nieświadomie go wykorzystując? Chciałabym móc napisać, że „Brahms: The Boy II” wprowadza jakieś wątpliwości odnośnie charakteru zjawisk zachodzących w niegdysiejszym domku dla gości leżącym na terenie nieżyjącej już rodziny Heelshire'ów. Główna posiadłość, gotyckie domiszcze, od lat stoi puste, ale ów niewielki domek jest wynajmowany chętnym przez jego nowego właściciela. Obecnie Lizie, Seanowi i Jude'owi, którzy będą musieli zmierzyć się z niszczącą mocą Brahmsa. Porcelanowej lalki, wygrzebanej przez chłopca dosłownie spod ziemi, w lesie leżącym w sąsiedztwie ich tymczasowego lokum. Na początku Bell wprawdzie wysyła subtelne sygnały, dające nadzieję na nieoczywisty rozwój akcji. Sygnały, które dobrze by było potraktować jako zaczątek potencjalnego szaleństwa głównej bohaterki. Wprowadzić możliwość rozwijania się w kobiecie choroby psychicznej, która egzystowałaby obok ewentualnego motywu przeklętej laleczki. Ale nie. Twórcy sequela „The Boy” z 2016 roku najwyraźniej uznali, że lepiej nie zachęcać publiczności do tworzenia więcej niż jednej teorii odnośnie natury niecodziennych zjawisk zachodzących na ekranie. Niezwyczajnych, jeśli idzie o rzeczywistość, ale w kinie... Trudno się oprzeć skojarzeniom choćby z najbardziej zasłużonym dla gatunku horrorem o przeklętej lalce: „Laleczką Chucky” Toma Hollanda. Jude, tak jak Andy Barclay, utrzymuje, że jego nowa zabawka jest żywą istotą (kontaktuje się z rodzicami poprzez wiadomości tekstowe). A właściwie to przyjaciel, bo tak Jude traktuje Brahmsa, swoje drogocenne znalezisko, z którym... nawiązuje werbalną komunikację. Jego rodzice oczywiście zakładają, że syn tylko wyobraża sobie, że lalka do niego mówi. I naturalnie cieszy ich, że wreszcie się odezwał, nawet jeśli tylko do nieożywionego przedmiotu. Odbiorcy „Brahmsa: The Boy II” prawdopodobnie inaczej będę się na to zapatrywać. A już na pewno wieloletni wielbiciele gatunku, bo oni musieli się już spotkać (możliwe, że więcej niż raz) z tą konwencją. A że większych niespodzianek nie przewidziano... Wiadomo, jak to się potoczy.

W horrorze najczęściej to kobieta jest tą osobą, która jako pierwsza właściwie ocenia sytuację. Nie inaczej jest w przypadku „Brahmsa: The Boy II” Williama Brenta Bella. Oczywiście, to mały Jude z całej tej trójki pierwszoplanowych bohaterów (on i jego rodzice) od początku jest najlepiej poinformowany. Ale to Liza jako pierwsza dostrzega w Brahmsie zagrożenie. Najpierw dopadają ją lekkie przeczucia, których jednak nie traktuje zbyt poważnie, stara się je tłumić, bo żeby dorosła kobieta wierzyła w nawiedzone lalki...? Niemniej i tak narasta w niej pewność, że Brahms ma zły wpływ na jej dziecko, że ten, ku czemu początkowo się skłania, nieożywiony przedmiot w jakiś sposób wyzwala w Judzie niepokojące cechy, w pewnym, niedosłownym, sensie zachęca go do złych zachowań. I znowu – dlaczego nie próbowano przekonać widza do teorii powoli wykluwającej się w głowie Lizy? Dlaczego nie starano się skierować podejrzeń odbiorcy także na chłopca? Nie dążono do tego, by widz przynajmniej dopuszczał do siebie możliwość, że źródłem wszelakich nieszczęść zachodzących na ekranie jest chory psychicznie chłopiec, a nie jego lalka? Może po to, żeby zaskoczyć nas w finale? Ale nawet jeśli w końcowej partii czeka nas zwrot w tym kierunku, to co to za niespodzianka, skoro już wcześniej można utyskiwać na brak tej możliwości? A przynajmniej niedostatecznie silne potęgowanie przeczucia, że za wszystko może odpowiadać osoba z krwi i kości. Czy to Jude, czy jego matka. William Brent Bell powiedział, że podczas gdy pierwsza część „The Boy” to horror gotycki przypominający sen o młodej kobiecie uwięzionej w zamku, „Brahms: The Boy II” bardziej zwraca się ku rzeczywistości. Określił to jako opowieść o prawdziwej rodzinie, zmagającej się z bardziej przyziemną traumą – umownie, bo oczywiście nie jest to film oparty na faktach. Przypuszczam, że tą wypowiedzią chciał zasugerować, że bohaterowie omawianej produkcji są poniekąd bliżsi współczesnemu odbiorcy, że takich ludzi po prostu łatwiej będzie mu zrozumieć, lepiej będzie mu się przyswajało ich problemy. Może i tak by w moim przypadku było, gdyby nie porażająca wręcz przewidywalność i potworna nijakość tego przedsięwzięcia. Efektów komputerowych, na moje szczęście, jest tutaj zaskakująco mało, wziąwszy pod uwagę niemały budżet i szeroką dystrybucję „Brahmsa: The Boy II” (no, zważywszy na to, że to członek współczesnego mainstreamu i to w dodatku hollywoodzki...), ale już prymitywnych efektów buuu! jest dość sporo. Żadna zamierzonej reakcji na mnie nie wymusiła i co więcej myślę, że nikomu w pamięci choćby tylko jedna z nich się nie ostanie. Bo niczego charakterystycznego, o upiorności już nie wspominając, w jump scenkach twórcy nie pokazują. Co nie znaczy, że „Brahms: The Boy II” jest całkowicie pozbawiony elementów wyróżniających. Maska (sekwencja z wyłanianiem się zamaskowanego chłopca zza rogu z tego wszystkiego najsilniej przykuła moją uwagę) oraz nie najgorzej wygenerowana komputerowo krwista twarzyczka unaoczniona w finalnej konfrontacji. I to byłoby na tyle. Klimatu do udanych elementów horrorowych nie zaliczam. Bo mieniące się żywymi barwami obrazki, przeplatane z płaską ponurością (bez wyczuwalnego zagrożenia) i metalicznymi, nie tak znowu czarnymi, mrokami od czasu do czasu zalegającymi w domku wynajmowanym przez głównych bohaterów, w niszczejącym zamku stojącym w pobliżu i na zalesionym podwórzu – jakoś takie wydelikacone, bezpieczne, grzeczniutkie zdjątka w horrorze do mnie nie przemawiają. Żeby jednak być całkowicie uczciwą muszę dodać, że plastikowego posmaczku mi to nie niosło. Tego moim zdaniem przekleństwa współczesnych horrorów głównego nurtu (nie całego, rzecz jasna). Aha, i ważna informacja, może nawet przestroga, dla fanów kina grozy. W „Brahms: The Boy II” występuje jedno zwierzę, a konkretnie pies. Resztę sobie dopowiedzcie, pamiętając o tym, że owo przedsięwzięcie Wiliama Brenta Bella bazuje na najbanalniejszych, najbardziej ogranych, najoczywistszych zagraniach wykorzystywanych w horrorze. Że ma parcie na twardą konwencję i nie zawaha się pokazać Wam wszystkiego, czego... się spodziewacie. Czego już zdążyliście się domyślić, może nawet już po lekturze samego skrótowego opisu fabuły. Historii chłopca zaprzyjaźnionego z porcelanową lalką, która, jak wiemy z pierwszej części, ma mroczną historię. Tutaj rozbudowaną, ale według mnie równie nieciekawą, jak prawie cała pozostała zawartość tej nieszczęsnej kontynuacji „The Boy” z 2016 roku.

Już poprzedni „The Boy” Brenta Williama Bella nie przedstawiał dla mnie większej wartości. Ot, typowy średniaczek na szczególnie nudny wieczorek. Do zaliczenia i zapomnienia. Ale jego dość luźna kontynuacja, modyfikująca mitologię lalki imieniem Brahms i historię rodu Heelshire'ów, przeformułowująca ją na coś nieporównanie mniej wyszukanego, a właściwie to na wskroś banalnego, to już zupełnie inna sytuacja. Tutaj już z większym trudem brnęłam ku upragnionym napisom końcowym. Nie wiadomo po co. Bo przecież wiedziałam, jak to się potoczy i nie miałam powodów, by zakładać, że coś ciekawego na tej konwencjonalnej dróżce przede mną wyrośnie. Co nieco się tam wprawdzie w oczy rzuciło, ale czy było warto tyle czasu siłować się z opadającymi powiekami dla tych paru trochę lepszych momentów? Teraz wiem, że nie, ale jak to mówią mądry Polak po szkodzie. Mleko już się rozlało. Obejrzałam, pożałowałam i jedyne co mi pozostaje, to przestrzec wszystkich tych miłośników horrorów, którzy nie mieli jeszcze wątpliwej przyjemności zobaczenia „Brahmsa: The Boy II” przed tą „przyjemnością”. Zrobicie, jak chcecie, ale jakby co, pamiętajcie, że ja tego filmu nikomu nie polecałam. Żeby była jasność.