sobota, 29 czerwca 2019

„Cut Shoot Kill” (2017)

Aktorka Serena Brooks dostaje główną rolę w „Kolekcjonerze”, pierwszym pełnometrażowym horrorze Alabamy Chapmana, reżysera kilkunastu krótkich filmików grozy, który od lat pracuje z tą samą ekipą techniczną. Przed wyjazdem na plan zdjęciowy Serena prosi swojego chłopaka Briana, żeby jej nie odwiedzał, co doprowadza do kłótni pomiędzy nimi. Po dotarciu na miejsce kobieta nie może skontaktować się ze swoim chłopakiem, ponieważ nie ma zasięgu. Alabama nie chcąc, by aktorzy się rozpraszali praktycznie odcina ich od reszty świata, z czego najbardziej niezadowolona jest Serena, pragnąca pogodzić się ze swoim partnerem. Wkrótce po rozpoczęciu zdjęć aktorzy zaczynają znikać. Twórcy tłumaczą to tym, że odsyłają do domu każdego członka obsady, którzy zakończyli już swoją pracę nad tą produkcją. Serenę jednak zastanawia, dlaczego dokonuje się to w tak ukradkowy sposób.

Amerykański niskobudżetowy slasher w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Walkera, twórcy między innymi „Czekając na sen” (2000) i „The Maid's Room” (2013). Projekt początkowo nosił tytuł „Call Sheet”, ale z czasem zmieniono go na „Cut Shoot Kill”. W Stanach Zjednoczonych film jest dystrybuowany głównie przez Internet (VOD), w Niemczech na DVD i Blu-ray, a w październiku 2017 roku został pokazany na Nocturna, Madrid International Fantastic Film Festival – kilka miesięcy po amerykańskiej premierze.

Po co zmagać się z niedostatkami finansowymi, skoro można wykorzystać to na korzyść filmu? Dla wieloletnich miłośników horrorów to nie powinno wydawać się niewykonalne, bo znają już tę sztuczkę. Wiedząc, że wielu fanów gatunku uznaje wyższość XX-wiecznych horrorów nad XXI-wiecznymi, dostrzegając w takich klimatach większy potencjał bądź po prostu chcąc złożyć im hołd, niektórzy współcześni twórcy starają się przywoływać ducha niegdysiejszego kina grozy w swoich produkcjach. Moim zdaniem większą szansę na powodzenie tego planu mają filmowcy dysponujący niewielkim budżetem (co nie znaczy, że pozostałym to nigdy się nie udaje), tacy jak choćby Michael Walker. Nie wiem, czy podczas prac nad „Cut Shoot Kill” kierowało nim pragnienie złożenia należnego hołdu XX-wiecznym slasherom, czy raczej potrzeba przysłonięcia niedostatków finansowych, ale liczy się efekt. A efekt był taki, że czułam się, jakbym oglądała rąbankę z lat 70-tych lub 80-tych. No prawie, bo jednak stylizacja na obraz z dawnych lat (myślę, że zamierzona) nie jest kompletna, a i nowinki technologiczne zakłócały to wrażenie. Bo takich modeli smartfonów i laptopów raczej w ubiegłowiecznych slasherach nie zobaczymy... Ale kolorystykę zdjęć, pracę kamer i montaż jakby żywcem wyjęto z dawnych, według mnie zdecydowanie lepszych dla filmowego horroru czasów. Niektórzy odbiorcy „Cut Shoot Kill” wyrzucają zdjęciom autorstwa Raya Flynna monochromatyczność albo inaczej: bazowanie na kilku mdłych barwach. Faktycznie, obraz ten jest niemal wyprany z kolorów – wszystko jest tak wyblakłe, jakby pochodziło ze starych fotografii po latach wygrzebanych na zakurzonym strychu. Tak, zakurzonym, bo zdjęciom Flynna daleko do czyściutkich, błyszczących obrazków tak często serwowanych nam przez współczesny mainstream made in USA. I chyba nie muszę dodawać, że ja absolutnie z tego zarzutu nie czynię. Wręcz przeciwnie: patrząc na to dokonanie Michaela Walkera czułam się trochę tak, jakbym dokopała się do skarbu. Znalazła coś, czego tak bardzo w nowszych horrorach mi brakuje. Coś, co coraz rzadziej we współczesnym kinie grozy znajduję, w związku z czym nie posiadam się z radości za każdym z tych nielicznych razów, gdy mi się to udaje. Chodzi o klimat. O atmosferę rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, moim zdaniem najlepszego okresu (z dotychczasowych) dla tego gatunku. Z dekad, które złotymi literami zapisały się w historii kina grozy. Ale uściślijmy to jeszcze bardziej: „Cut Shoot Kill” w moich oczach upodabniał się do niskobudżetowych filmów slash ze wspomnianych już dwóch dziesięcioleci, czyli do obrazów, które zajmują szczególne miejsce w moim sercu. Zaznaczyć jednak muszę, że nie stawiam tego dziełka Michaela Walkera na równi z najlepszymi powstałymi w tamtych czasach slasherami, bo choć moim zdaniem było blisko, to jeszcze niezupełnie to. Czegoś „Cut Shoot Kill” zabrakło, tak w scenariuszu, jak w warstwie technicznej. Zdjęcia mogłyby być bardziej „podniszczone” (chociaż to i tak więcej niż zazwyczaj dostaję od współczesnych rąbanek), a i wypadałoby przysłonić twarz aktora wcielającego się w rolę mordercy w pierwszym pełnometrażowym filmie Alabamy Chapmana jakąś, jakąkolwiek maską. Owszem, nie każdy slasherowy morderca ją miał, ale taki znak rozpoznawczy na ogół się przydaje. Antybohater dzięki temu wyróżnia się, nie wtapia się w tło, nie gubi w tłumie slasherowych maniaków, gdzie konkurencja jest ogromna. Nie oczekuję zaraz przebicia takich legend, jak Freddy Krueger, Jason Voorhees, Michael Myers i Leatherface, nie wymagam też pochłaniającej mnóstwo czasu (i pieniędzy) charakteryzacji szpecącej zabójcę (deformacja twarzy), ale czemu nie zrobić mu, jak to się mówi, coś z niczego, choćby prostej, niefantazyjnej maski? Doprawdy, wielką zagadką jest dla mnie to, dlaczego filmowcy świadomi reguł, jakimi rządzą się filmowe slashery (co wyraźnie widziałam w omawianym obrazie) nie zdecydowali się na taki dodatek. Ale to nie znaczy, że w „Cut Shoot Kill” nie znajdziemy ani jednej wyróżniającej się postaci. Jest ich nawet kilka, ale moją uwagę najsilniej przyciągała... proszę o fanfary... Serena Brooks.
 
Mało znana aktorka, Alexandra Socha, tak naprawdę pokazuje w „Cut Shoot Kill” dwa style aktorskie i w mojej ocenie z każdego z tych zadań wychodząc obronną ręką. U pozostałych członków obsady filmu też widać ową dwoistość, ale nie w takim stopniu, jak u głównej bohaterki omawianego dziełka Michaela Walkera. Serena Brooks chwilami wpada w egzaltację, upodobniając się tym do postaci zaludniających tanie slashery z dawnych lat. Warsztatowo jednak częściej bliżej jej do bohaterki współczesnych horrorów. Charakter Sereny też nie pasuje do klasycznego obrazu final girl – tutaj do głosu również dochodzi nowoczesność tj. główna bohaterka filmu Walkera posiada cechy „nowej final girl”. Mimo bezgranicznej miłości, jaką darzę slashery z dawnych lat, cieszy mnie metamorfoza, jaką przeszedł ten typ kobiecej postaci. Oczywiście, nadal kręci się wszelkiej maści rąbanki, w których final girl jest taka jak kiedyś: cnotliwa, uczynna, ostrożna, racjonalnie myśląca, ale niemająca dużego posłuchu wśród znajomych, cicha i do pewnego momentu stwarzająca bardzo kruche wrażenie, wydająca się być słaba fizycznie, ale nie psychicznie. Tak, współczesne kino nie odeszło zupełnie od tego wzorca, ale obecnie krzewi się też ten drugi model final girl, nie mam pojęcia czy przezeń wprowadzony, ale na pewno spopularyzowany przez remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela. Serena Brooks bardziej wpasowuje się właśnie w ten wzorzec, w ten nowy, silniej przemawiający do mnie model final girl. Zamiast grzecznego dziewczątka niepotrafiącego walczyć o swoje, mamy kobietę, która nigdy się nie poddaje, która bez większego trudu przekonuje innych do swoich racji (nawet reżysera filmu, w którym gra), mówi co myśli i ma głęboko w nosie, jak to zostanie odebrane przez innych. A gdy sytuacja tego wymaga nie waha się rzucić na uzbrojonego mężczyznę, błyskawicznie go obezwładniając. Kobieta z ogromnymi cojones, mówiąc krótko. Ale czy możemy być o nią spokojni? Czy możemy być pewni, że nie spotka jej taki los, jaki na naszych oczach spotyka odtwórców drugoplanowych ról w „Kolekcjonerze”? Absolutnie nie. Z kilku powodów. Po pierwsze Serena nieśpiesznie łączy kropki (co nie znaczy, że jest mało inteligentna) - zniknięcia kolegów z planu nie działają na nią tak alarmująco, by szybko sprawę zbadać albo jeszcze lepiej, wiać gdzie pieprz rośnie. Po drugie rzecz dzieje się na ekstremalnie zacisznym, znacznie oddalonym od tak zwanej cywilizacji, leśnym terenie, gdzie sieć telefoniczna nie dociera, a Internet z rozkazu Alabamy nie został założony. Mamy więc oto backwood slasher – kolejną rąbankę osadzoną na pustkowiu, w naturalnej scenerii, nade wszystko rodzącej poczucie wyalienowania. Dodajmy do tego posępność, brud (niezbyt duży, ale jednak) i zdefiniowane zagrożenie. I w ten sposób dochodzimy do kolejnego pierwiastka, który zmniejsza szansę na przeżycie tej silnej i charyzmatycznej kobiety, jaką jest Serena Brooks. Bo zagrożenie jest naprawdę ogromne – większe niż w większości znanych mi slasherów. Twórcy szybko odkrywają tę kartę, pokazują, na czym owo niebezpieczeństwo polega, i nie można powiedzieć, że wykazują się tutaj dużą kreatywnością. Motyw ów oryginalny nie jest, ale według mnie filmowcy sięgają po niego zbyt rzadko. Zważywszy na potencjał, jaki w nim tkwi. UWAGA SPOILER Snuffy to jedna sprawa, ale KONIEC SPOILERA dla mnie ważniejsza jest furtka, która otwiera się dla twórców filmów opowiadających między innymi o kręceniu filmu. Mój ulubiony horror, który poszedł tą ścieżką to „Nowy koszmar Wesa Cravena”. Reżyser ten w „Krzyku 3” spróbował czegoś podobnego, ale już nie tak zdecydowanie jak w siódmej odsłonie przygód ponadczasowego Freddy'ego Kruegera. Michael Walker w swoim „Cut Shoot Kill” też wszedł na te tereny i muszę przyznać, że całkiem smacznie mu to wyszło. Bez trudu wyprowadzał mnie w pole – nie wiedzieć czemu zapominałam o tym, że rzecz skupia się na kręceniu horroru o seryjnym mordercy i jak ta ostatnia kretynka wchodziłam w, no powiedzmy, pułapki zastawione przez twórców. Granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością (umowną) często się zaciera. Twórcy robią to tak sprawnie, z taką płynnością i zaangażowaniem, że widz w pewnym sensie może na własnej skórze przekonać się, jak łatwo zatracić rozeznanie pomiędzy światem fikcyjnym a realnym. W ograniczonym zakresie, bo jednak rzeczywistość Sereny Brooks i pozostałych postaci zaludniających „Cut Shoot Kill” nie jest prawdziwa. Z naszej perspektywy sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Oprócz Sereny muszę wyróżnić jeszcze dwie postacie – wielkiego miłośnika horrorów, od początku budzącego nieufność reżysera Alabamę Chapmana, w którego w przekonujący sposób wcielił się Alex Hurt i opóźnionego umysłowo iBalla, jeszcze lepiej pokazanego przez Jaya Devore'a. Sceny mordów natomiast... No cóż, dobrze, że postawiono na praktyczne efekty specjalne, źle jednak, że poza jakże oklepanym podcięciem gardełka nic z tego mojej uwagi nie zwróciło. Głównie dlatego, że zbyt mało pokazano, sporo z tego „rozegrano” poza kadrem. Zakończenie też nie do końca mnie usatysfakcjonowało, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest mało realne, trochę naciągane – zwyczajnie nie potrafiłam w taki obrót spraw uwierzyć. To znaczy nie całkowicie, bo w końcu nie takie cuda w życiu się zdarzają. A z drugiej strony dla takiej historii lepszego zakończenia wymyślić nie potrafię, mam więc świadomość, że mogło być gorzej.

Możliwe, że teraz przesadzę, że przynajmniej co poniektórzy będę mieli o to do mnie pretensje, ale pozwolę sobie zaryzykować twierdzenie, że „Cut Shoot Kill” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Walkera, ten oto mało znany, niskobudżetowy horror, jest pozycją obowiązkową dla każdego długoletniego fana slasherów. Również, jeśli nie przede wszystkim, filmów slash z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, wszystkich tych nieśmiertelnych rąbanek zazwyczaj kręconych za przysłowiowe grosze. „Cut Shoot Kill” przywołuje ducha kina grozy z dawnych lat (i to jak!), nie rezygnując przy tym ze współczesnym cegiełek, w efekcie dając slasher może nie doskonały, ale na pewno zasługujący na szansę od miłośników tego podgatunku. Moim zdaniem to bardzo dobry film jest. I nie widzę potrzeby by dodawać coś więcej w tym temacie. No może tylko to, że chciałabym, by więcej takich rąbanek powstawało, by takie klimaty we współczesnym kinie grozy były na porządku dziennym, a nie rzadkimi odstępstwami od (plastikowej) normy. Marzenie ściętej głowy.

czwartek, 27 czerwca 2019

S.K. Tremayne „Zanim umarłam”

Kath Redway mieszka, wraz z mężem Adamem i ich dziewięcioletnią córką Lylą, na terenie Parku Narodowego Dartmoor. Kobieta niedawno przeżyła wypadek samochodowy, w którym odniosła obrażenia mózgu. Na skutek tego doznała amnezji wstecznej. Nie pamięta tylko mniej więcej tygodnia sprzed wypadku, ale te wspomnienia mogą okazać się kluczowe. Bo wszystko wskazuje na to, że jej rodzina coś przed nią ukrywa. Po wypadku pomiędzy nią i Adamem narodził się dystans, którego dotychczas w ich związku nie było. Mąż chowa do niej jakąś urazę. W przeciwieństwie do Kath wydaje się nie cieszyć z tego, że żona wyszła cało z wypadku. Ich córka natomiast zachowuje się jeszcze bardziej nietypowo niż zwykle. Dziewczynka nigdy nie została zdiagnozowana, ale wiele wskazuje na to, że ma zespół Aspergera, i że wypadek Kath znacznie pogorszył jej stan. Lyla oddaje się dosyć niepokojącym zabawom i utrzymuje, że widuje na wrzosowiskach znajomo wyglądającego mężczyznę, który uporczywie się jej przygląda. Kath nabiera przekonania, że jej rodzinie grozi jakieś niebezpieczeństwo i to niekoniecznie z zewnątrz. Kobieta czuje, że kluczem do rozwiązania tej zagadki są wydarzenia sprzed jej wypadku, te których nie pamięta, ale wspomnienia najprawdopodobniej wcześniej czy później do niej wrócą. I możliwe, że zamiast ukojenia przyniosą jej ból większy od tego, który przeżywa obecnie.

S.K. Tremayne to pseudonim literacki brytyjskiego pisarza i dziennikarza Seana Thomasa, który tworzy również pod własnym nazwiskiem i jako Tom Knox. Jego pierwsza powieść wydana pod pseudonimem S.K. Tremayne ukazała się w 2015 roku – thriller psychologiczny „Bliźnięta z lodu” stał się bestsellerem w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. W 2019 roku książka dostała Nielsen Silver Award za sprzedaż 250 000 egzemplarzy. „Dziecko ognia”, druga powieść napisana pod pseudonimem S.K. Tremayne pierwotnie ukazała się w 2016 roku, utwierdzając czytelników Seana Thomasa w przekonaniu, że pod tym wymyślonym nazwiskiem będzie tworzył wyłącznie thrillery psychologiczne (jako Tom Knox pisze thrillery archeologiczne i religijne). „Zanim umarłam”, trzecia powieść S.K. Tremayne'a, która światową premierę miała w 2018 roku, bynajmniej nie jest wyjątkiem od tej reguły.

S.K. Tremayne już wcześniej dał mi odczuć, że ciągnie go do literatury gotyckiej. Ale o ile jego „Dziecko ognia” pachniało mi „Rebeką” Daphne du Maurier, o tyle czytając „Zanim umarłam” myślałam głównie o „Kobiecie w czerni” Susan Hill. Główna bohaterka i zarazem narratorka większej części omawianej książki, Kath Redway, mieszka z mężem i córką na wrzosowiskach, rozciągających się na terenie Parku Narodowego Dartmoor. Skromny dom, który wynajmują od najbliższych sąsiadów dzieli półtora kilometra, ale trudno nazwać ich pustelnikami. Adam, w przeciwieństwie do jego małżonki Kath, wychował się w tym miejscu. Mężczyzna od jakiegoś czasu pracuje jako strażnik tego parku i ma bardzo dobrą opinię wśród tutejszej niewielkiej społeczności. Kath z kolei pracuje w biurze turystycznym Dartmoor i choć nie ma tylu przyjaciół, co mąż, to nie czuje się wykluczona z tego społeczeństwa. A przynajmniej nie czuła się tak przed wypadkiem samochodowym, z którego cudem wyszła cało. Jeśli któregoś członka trzyosobowej rodziny Redwayów można nazwać pustelnikiem to tylko Lylę. Dziewięcioletnią córeczkę Kath i Adama, która co prawda nie jest kompletnie odizolowana od innych dzieci, bo chodzi do szkoły, ale tak naprawdę tylko tam dokucza jej samotność. Najlepiej czuje się w domu i jego okolicach – dziewczynka uwielbia eksplorować Dartmoor, te przepastne naturalne tereny, ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi: należącymi do niej dwoma dużymi psami. Zamiast moczarów w „Zanim umarłam” mamy wrzosowiska, ale ta podmokła, odizolowana sceneria w istocie bardzo przypomina tę, w której Susan Hill usytuowała swoje nawiedzone domostwo. S.K. Tremayne nie sugeruje, że Dartmoor może być miejscem żerowania jakichś nadnaturalnych istot, ale co dla niego typowe, wprowadza elementy horroru. Sataniści, czarna magia praktykowana na terenie Dartmoor przez osoby mogące być najprawdziwszymi wiedźmami i czarownikami, pradawne rytuały najprawdopodobniej odprawienie ku czci Lucyfera albo w celu sprowadzenia na kogoś jakiegoś nieszczęścia – wszystkie te cegiełki nie są co prawda zarezerwowane li tylko dla horroru, ale Tremayne „ubiera je w takie łaszki”, nadaje im taki ton, że nie ma się wątpliwości, z którego gatunku czerpał. Nie mogę powiedzieć, że celował głównie w horror, bo opowieść ta przede wszystkim egzystuje w ramach thrillera psychologicznego, ale coś z horroru z pewnością w sobie ma. Park Narodowy Dartmoor, na ternie którego mieszka pierwszoplanowa rodzina, został przez Tremayne'a odmalowany w sposób bardzo barwny; malowniczy, ale i złowrogi. Miejsce to przyciąga i zarazem odpycha swoją zacisznością, zachwyca naturalnym pięknem, ale i uczula na to, że owa dzikość mogła rozprzestrzenić się poza faunę i florę, wziąć we władanie ludzkie serca, „odcywilizować” tutejsze społeczeństwo albo tylko niektórych jego członków. Zmienny klimat Dartmoor również ma swój wpływ na atmosferę zagrożenia - ilekroć pogoda się psuje, owo niezdefiniowane niebezpieczeństwo odczuwalnie się przybliża. Pytanie tylko, czy faktycznie czai się ono za placami głównej bohaterki, czyha gdzieś tam na rozległych wrzosowiskach otaczających jej dom, czy raczej mieszka z nią pod jednym dachem. A może zagrożenie stanowi ona sama, może to wewnątrz niej tkwi coś, z istnienia czego nawet nie zdaje sobie sprawy, a co już wkrótce może przynieść zgubę jej i bliskim jej ludziom. Bo „Zanim umarłam” to powieść kultywująca narrację kojarzącą się głównie z „Dzieckiem Rosemary” Iry Levina (i Romana Polańskiego) – podejrzewa się tutaj praktycznie wszystkich. Wietrzy się jakiś spisek zawiązany w hermetycznym dartmoorowskim społeczeństwie przeciwko Kath Redway, ale i nie ma się także zaufania do tej kobiety. Powątpiewa się w jej zdrowie psychiczne, ale i w czystość motywów, jakie kierowały nią przez wypadkiem. Teraz Kath może być bowiem całkowicie inną osobą niż w tygodniu poprzedzającym wypadek. Lepszą żoną i matką. A jeśli tak jest, to co się stanie, gdy wspomnienia wreszcie do niej wrócą? I dlaczego wcześniej kochająca swoją rodzinę kobieta parę dni przed wydarzeniem, które niemal doprowadziło do jej śmierci, zachowywała się w tak nietypowy dla siebie sposób? Bo Tremayne sukcesywnie odkrywa przed nami fragmenty tej niedalekiej przeszłości, w formie informacji przekazywanych Kath przez innych oraz poprzez stopniowe odzyskiwanie przez nią na chwilę zapomnianych wspomnień. I bynajmniej nie rozjaśnia tym sytuacji – przez większość czasu tylko ją komplikuje, kolejnymi złowieszczo zagadkowymi cegiełkami, które należałoby do siebie dopasować. Tylko jak się do tego zabrać?

„Zanim umarłam”, poza wszystkim innym, to przygnębiająca opowieść o kobiecie, która rozpaczliwie stara się uratować swoją rodzinę, nie wiedząc tak naprawdę, co przyczynia się do jej rozpadu. A przynajmniej nie wiedząc wszystkiego. Nie znając całej prawdy o być może sobie samej, swoim mężu i córeczce, której los chwycił mnie za serce najsilniej. I mojego współczucia dla niej nie umniejszały liczne sugestie autora powieści, że dziewczyna może być zamieszana w coś nader okropnego. U Lyli od dłuższego czasu widać objawy zespołu Aspergera, ale jej rodzice uznali, że lepiej jej nie diagnozować, nie chcąc po prostu przyklejać żadnej etykietki swojemu dziecku. Po wypadku Kath zmieniła zdanie na ten temat, ale Adam nadal sprzeciwia się zdiagnozowaniu choroby córki. Chociaż to mogłoby jej pomóc. Choćby w znalezieniu przyjaciół wśród swoich rówieśników, których to dziewczynce tak boleśnie brakuje. Lyla ma dobry kontakt z dorosłymi, ale za swoich najlepszych przyjaciół uważa dwa należące do niej psy – to z nimi najchętniej spędza czas, z nimi przemierza pozornie bezkresne tereny Parku Narodowego Dartmoor, który jest dla niej domem, w którym czuje się prawdziwie wolna, nieskrępowana zasadami współżycia społecznego, których nie rozumie. Lyla bardzo się stara, ale nie potrafi przeniknąć tajników dziecięcych zabaw – w szkole często próbuje bawić się z innymi dziećmi, bo wie, że to pomoże jej w pozyskaniu tak upragnionych przyjaciół wśród swoich rówieśników, ale jako że nie rozumie owych zabaw, jej starania ciągle przynoszą skutek odwrotny do zamierzonego. Coraz bardziej okopują ją na pozycji outsidera, spychają poza margines życia szkolnego, co bardzo zasmuca jej rodziców, a i pewnie niejeden odbiorca tej książki na własnej skórze odczuje ogromną i niesprawiedliwą krzywdę tej dziewięcioletniej dziewczynki. Co więcej Lyli nie dokucza jedynie samotność, ale też coś, co może mieć związek z jej rodzicami. Ta samotna dziewięciolatka coś wie, a to coś tak strasznego, że nie ma odwagi z kimkolwiek się tą prawdą podzielić. W poprzednich książkach S.K. Tremayne'a również mieliśmy dzieci, które zdawały się wiedzieć więcej, niż mówią. Ukrywać jakieś mroczne sekrety albo przynajmniej „dzierżyć w rączkach uniwersalne klucze” do rozwiązania fabularnych zagadek. Lyla z czasem dzieli się z matką informacją o tajemniczym człowieku, którego często widzi podczas swoich wędrówek po wrzosowiskach i lasach w towarzystwie psów, i który najprawdopodobniej szpieguje ją i Kath. Co więcej Lyla z czasem mówi matce o swoich podejrzeniach, co do tożsamości tego mężczyzny. Skądinąd wstrząsających podejrzeniach, które tak naprawdę dają więcej pytań niż odpowiedzi. Tremayne'owi nie udało się maksymalnie zaciemnić prawdy, do której w końcu, po wielu trudach dojdzie gówna bohaterka, czy antybohaterka „Zanim umarłam”, ale doszłam do niej na tyle późno, by nie zepsuło mi to lektury. Oczywiście dobrze byłoby jeszcze trochę potrwać w tej potężnej niepewność, która towarzyszyła mi właściwie od początku książki, ale i tak długo „dawałam się” autorowi zwodzić i... zaskakiwać. Bo nie brakuje tutaj zwrotów akcji, z których największy jest z pewnością ten, który udało mi się przewidzieć. I co z tego? Po prostu przeżyłam lekki szok wcześniej niż chciał tego Tremayne. Autor kreślący tutaj doprawdy tragiczną, i to na wielu płaszczyznach, opowieść o tajemnicach, które wcześniej czy później muszą zostać odkryte, które właściwie się tego dopominają i to w dosyć drastyczny, ale i magiczny sposób. Trzymającą w napięciu opowieść, od której doprawdy trudno było mi się oderwać. I jestem przekona, że wielu miłośników thrillerów psychologicznych i powieści gotyckich będzie miało ten sam... hmm... problem? Nie, raczej tę samą przyjemność. Bo mało jest w życiu lepszych rzeczy od niemożność oderwania się od lektury, prawda? Od przeżywania z bohaterami powieści ich wzlotów i upadków, zupełnie jakby spotykały nas one osobiście, i to w dodatku na tak odizolowanym, przepięknym, ale i groźnym terenie, jakim jest park narodowy. Pełen mrocznych zakamarków, w których może, ale wcale nie musi kryć się jakiś śmiertelnie niebezpieczny wróg. Albo wrogowie.

„Zanim umarłam” to trzecia moim zdaniem udana książka S.K. Tremayne'a. A że więcej powieści opublikowanych pod tym fikcyjnych nazwiskiem jak na razie nie ma, to można chyba powiedzieć, że robi się to nudne. Człowieku, napiszże jakiegoś gniota, żeby można było, powiedzmy, dodać trochę smaczku recenzji. A nie w kółko piać z zachwytu... Żartuję oczywiście. Niechaj S.K. Tremayne już na zawsze taki pozostanie, z całego serca (również z egoistycznym pobudek) życzę mu pozostania w takiej formie, w jakiej jest od czasu swojej pierwszej książki (pierwszej wydanej pod tym pseudonimem), czyli „Bliźniąt z lodu”. Życzę tego i jemu, i sobie, bo dopóki będzie tak pisał, we mnie na pewno będzie miał wierną czytelniczkę. A i myślę, że gdyby jego pisarska kondycja nieco się obniżyła, to i tak bym się do jego twórczości nie zraziła. Bo ten artysta ma z czego schodzić - tak wysoki poziom w moich oczach osiągnęły trzy powieści S.K. Tremayne'a. Mam nadzieję, że na czwarty thriller psychologiczny jego pióra długo czekać nie będę. Poproszę coś jeszcze w tym, 2019 roku:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 25 czerwca 2019

„Mais ne nous delivrez pas du mal” (1971)

Nastoletnie przyjaciółki, Anne i Lore, uczęszczające do katolickiej szkoły z internatem, jakiś czas temu postanowiły kroczyć ścieżką grzechu. Za swojego pana uznały Lucyfera, z czego ludzie z ich otoczenia nie zdają sobie sprawy. W oczach świata Anne i Lore są dobrze wychowanymi, pobożnymi dziewczętami, żyjącymi w zgodzie z naukami Kościoła. Tymczasem nastolatki za nic mają Kościół. Drwią sobie z jego nauk i robią wszystko, by przypodobać się Szatanowi. W najbliższe wakacje Anne i Lore planują odprawienie satanistycznej ceremonii, która w ich mniemaniu na zawsze połączy je z ich panem i sobą nawzajem. Rodzice Anne wyjeżdżają, zostawiając ją ze służbą w należącej do nich wiekowej rezydencji, co bardzo dziewczynie pasuje. Lato dla niej i jej przyjaciółki rozpoczyna się wprost wspaniale. Dziewczęta sporo czasu spędzają razem, ze śmiechem krocząc droga występku. Są przekonane, że najważniejszym wydarzeniem tych wakacji będzie czarna msza, którą zorganizują, ale w tym sensie te wakacje zupełnie je zaskoczą.

„Mais ne nous delivrez pas du mal” (ang. „Don't Deliver Us from Evil”) to francuski horror exploitation w reżyserii i na podstawie scenariusza Joela Serii. Debiutancki film Francuza, który poza reżyserią i pisaniem scenariuszy zajmuje się również aktorstwem i powieściopisarstwem. „Mais ne nous delivrez pas du mal” przez stosunkowo krótki czas był zakazany w swojej rodzimej Francji. W czym swoją rolę miał Kościół, który uznał go za obraz bluźnierczy i amoralny. Joel Seria zainspirował się tutaj sprawą morderstwa popełnionego w 1954 roku w Nowej Zelandii przez zaprzyjaźnione nastolatki, Pauline Parker i Juliet Hulme (obecnie lepiej znaną jako Anne Perry - pisarka specjalizująca się w kryminałach). Lata później sprawa ta natchnęła również twórców „Niebiańskich istot” (film w reżyserii Petera Jacksona z 1994 roku). „Mais ne nous delivrez pas du mal” bardzo luźno nawiązuje do nastoletniego okresu Pauline Parker i Juliet Hulme - scenarzysta i zarazem reżyser rzeczonego obrazu pozwolił sobie w tej kwestii na ogromną dowolność.

„Mais ne nous delivrez pas du mal” Joela Serii to opowieść o zaprzyjaźnionych nastolatkach o twarzach anielic i, pozostając przy nomenklaturze religijnej, gnijących duszach. Anne i Lore, po mistrzowsku wręcz wykreowane przez Jeanne Goupil i Catherine Wagener (bardzo młodo wyglądające, ale spokojnie, gdy kręcono ten film aktorki były już pełnoletnie) w iście burzliwy sposób przechodzą przez okres dorastania. Ktoś powie: cóż, los wielu nastolatków... No nie, u Anne i Lore przebiega to drastyczniej niż w przypadku ich rówieśniczek. Dlaczego tak się dzieje? Seria wprost na to nie odpowiada, ale coś zdaje się sugerować. „Zdaje się”, bo interpretacja, która mnie się nasunęła, wcale nie musi trafna. Scenariusz nie pozostawia wątpliwości, że antybohaterki „Mais ne nous delivrez pas du mal” wywodzą się z bogobojnych rodów, że od najmłodszych lat starano się wpoić im chrześcijańskie nauki. Rodzice wysłali je nawet do katolickiej szkoły z internatem prowadzonej przez siostry zakonne, w której to ścieżki Anne i Lore się przecięły. Być może błędnie, ale odczytałam to tak, że religijne wychowanie jakie odebrały w pewnym sensie wepchnęło ich na drogę występku. Przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Młodzi ludzie często są przekorni – zakazane owoce wielu z nich smakują najbardziej, i tak też jest z antybohaterkami filmu Joela Serii. Francuski Kościół katolicki na początku lat 70-tych XX wieku też mógł to tak interpretować. Mógł nawet pójść jeszcze dalej: uznać, że Seria pochwala wybory, jakich dokonują czołowe postacie jego debiutanckiego obrazu i podziela ich spojrzenie na religię chrześcijańską. Może nawet, że z premedytacją atakuje ich wiarę, że czerpie przyjemność z profanowania świętości. W każdym razie ja nie dopatrzyłam się w „Mais ne nous delivrez pas du mal” sympatyzowania jego twórców z Anne i Lore – przestrogi przed naciskaniem młodych ludzi w kwestii religii, zarzucania organizacji kościelnej hipokryzji również, ale nie pochwały niemoralnych czynów młodziutkich satanistek. To drugie najlepiej pokazuje potajemne spotkanie dwóch zakonnic, podczas którego oddają się czemuś, przed czym (w domyśle) kategorycznie przestrzegają swoje uczennice. Ale odbiorcy filmu za hipokrytę mogą uznać również księdza podczas sceny spowiedzi Anne. „Mais ne nous delivrez pas du mal” jest zarazem horrorem satanistycznym i psychologicznym. To również kino exploitation w ogóle i nunsploitation w niektórych szczegółach. W pewnym sensie, bo film ów nie jest podręcznikowym reprezentantem tego podgatunku exploitation, tylko filmem z elementami nunsploitation. Ale może być też odbierany jako thriller albo mocny dramat. Jak kto woli. Wbrew pozorom film nie zawiera jakoś szczególnie drastycznych graficznych scen przemocy – gore praktycznie się tutaj nie uwidacznia, ale nieokiełznana seksualność emanuje niemalże z każdego ujęcia. Twórcy nieczęsto pozwalają sobie na dosłowność w tej materii, ale gdy już to robią praktycznie niczego nie pozostawiają wyobraźni widzów. Tutaj na pewno większą śmiałością wykazała się Catherine Wagener. Ktoś może wręcz powiedzieć, że bezwstydnością, bo to z jej udziałem rozegrano dwie, moim zdaniem, najmocniejsze sceny filmu. Gwałtów/prób gwałtów – pozwolę sobie tego nie precyzować, bo myślę, że lepiej samemu to odkrywać, przekonać się o tym z seansu „Mais ne nous delivrez pas du mal”, do którego zresztą zachęcam. Kontrowersje może budzić nie tylko dosłowność owych sekwencji, bardzo dokładne ukazanie tych bestialstw, ale również wyraźna sugestia, że Lore sama sobie jest winna. Joel Seria porusza tutaj wszak temat, który do dziś nie stracił na aktualności – tak zwane prowokowanie mężczyzn do gwałtów (posługuję się tutaj nomenklaturą osób, których zdania nie podzielam, żeby była jasność). Otóż, Lore i Anne jawnie i w pełni świadomie rozbudzają popęd seksualny u wybranych przez siebie mężczyzn, aż nazbyt jasno dają im do zrozumienia, że są chętne na stosunek, ale gdy już przychodzi co do czego, mocno się przed tym wzbraniają. Wtedy mężczyźni powinni się wycofać, ale ani myślą tego robić, co oczywiście stawia ich w złym świetle, ale nie da się nie zauważyć, że te „schadzki” nie najlepiej świadczą również o dwóch młodych kobietach. Zresztą nie tylko one. Tak naprawdę cała ta historia nastawia widza antypatycznie do Anne i Lore, domorosłych satanistek, które przekraczają kolejne granice dobrego smaku, które właśnie przechodzą coś na kształt przebudzenia seksualnego, tyle że dla nich seks jest swego rodzaju bronią. Bronią wymierzoną w wybranych mężczyzn, wśród których znajduje się również ksiądz.

Klimat „Mais ne nous delivrez pas du mal” jak tak brudny, jak żaden XXI-wieczny horror nigdy nie będzie. A przynajmniej ja mam takie przekonanie. Zdjęcia są tak nieczyste, jak wnętrza Anne i Lore. A muzyka jest jeszcze lepsza. Skomponowana przez Claude'a Germaina i Dominique Ney ścieżka dźwiękowa działała na mnie niemal hipnotycznie, praktycznie mnie obezwładniała, zniewalała, olśniewała, doprowadzała do czystej ekstazy, silniejszej od tej, do której doprowadziły mnie, bądź do bądź, doskonałe zdjęcia Marcela Combesa. Jedyne co mogę zarzucić „Mais de nous delivrez pas du mal” to niezbyt umiejętne rozłożenie środków ciężkości scenariusza. Wakacyjne przeżycia Anne i Lore momentami odrobinę nużą, w film wkradają się denerwujące przestoje, które może i pogłębiają analizę psychologiczną nastoletnich antybohaterek filmu, ale nastrój tychże jest tak senny, że oczy co poniektórych odbiorców rzeczonej produkcji mogą mimowolnie zamykać się na dłuższe chwile. Ja w każdym razie przyjmowałam te sekwencje bez większego zainteresowania, raczej beznamiętnie, ale w oczekiwaniu na gwałtowne zrywy akcji. Bo właściwie od początku towarzyszyło mi przekonanie, że wkrótce zdarzy się coś okropnego, że dwie zdemoralizowane dziewczęta w końcu doprowadzą do czegoś potwornego, że droga, którą z taką radość kroczą doprowadzi ich do punktu, z którego nie będzie już odwrotu. W scenariuszu jest mnóstwo sekwencji, które w pierwszej chwili mogą być odebrane jako właśnie ten moment, chwila przypieczętowująca moralne zatracenie dopiero dorastających dziewcząt. Dręczenie i zabijanie zwierząt (naprawdę ciężko się to ogląda), profanacja świętości (rzeczy i wydarzeń, które Kościół uważa za święte), pastwienie się nad wybranymi mężczyznami, w tym osobą chorą psychicznie, niszczenie mienia, kradzieże i stwarzanie śmiertelnego zagrożenia dla innych ludzi (podpalanie stogów siana, także tych leżących w bezpośredniej bliskości domu sąsiadów). A i stawianie samych siebie w niemałym niebezpieczeństwie (wspomniane już podpuszczanie mężczyzn). Wszystko to, zwłaszcza zebrane razem, może doprowadzić do wniosku, że Anne i Lore osiągnęły fazę, z której nie ma już powrotu, że teraz czeka je już tylko potępienie: straceńcze życie doczesne; a jeśli takowe istnieją, to bez wątpienia też tak bardzo upragnione przez nie ognie piekielne po śmierci. Taka konkluzja przynajmniej raz może się nasunąć, ale sekundy potem (każdorazowo przy innych wariantach) rodzi się podejrzenie graniczące z pewnością, że to jeszcze nie to, że Anne i Lore jeszcze nie przekroczyły ostatecznej granicy, że jeszcze jest dla nich ratunek, ale tylko pod warunkiem, że same będą tego chciały. Pod warunkiem, że zmienią swój sposób patrzenia na różne rzeczy, przewartościują swój system moralny, że w końcu zrozumieją, że hedonistyczny tryb życia nie da im wiecznego szczęścia, że egoizm i jawne okrucieństwo względem innych stworzeń nie jest czymś jak najbardziej właściwym. Bo w końcu poznajemy te dziewczęta, i przynajmniej przez dłuższy czas (nie mogę pozwolić sobie tutaj na dokładność, ażeby nie zepsuć komuś seansu) śledzimy ich dzieje w słusznym skądinąd przekonaniu, że dla tych dziewcząt grzech jest cnotą. Jak na wyznawczynie Szatana przystało, prawda? Bo Anne i Lore uważają się za jego wierne służki, za osoby, które w całości oddały się tzw. Mrocznemu Panu, którego wolę oczywiście uważają, że dobrze znają i potrafią należycie wypełnić. Zakończenie tej ich wakacyjnej niemoralnej przygody, tylko po części przewidziałam. Niemniej zarówno to, czego się domyślałam i tego, czego nie obstawiałam przyjęłam z satysfakcją. Dobrze wkomponowało się to we wszystko co powiedziano i pokazano wcześniej, w całą tę frapującą i dosyć niepokoją (chwilami niestety również trochę nużącą) analizę psychologiczną dwóch dziewcząt, które z dumą i radością kroczyły drogą występku.

„Mais ne nous delivrez pas du mal”, francuski obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego Joela Serii, to według mnie pozycja obowiązkowa dla fanów kina exploitation, ale też śmiałych thrillerów psychologicznych. Mocnych bardziej w przekazie niż formie, kontrowersyjnych (tzn. w niektórych kręgach), brudnych i w pewnym sensie okrutnych obrazów, które co jak co, ale na pewno nie są o niczym. Mogą dawać do myślenia, ale mogą też bulwersować, a wręcz doprowadzać do szewskiej pasji różnego rodzaju nieakceptowalnymi myślami. Mogą, ale nie muszą. Film ten z pewnością nie przez wszystkich będzie odbierany tak emocjonalnie, nie przez każdego będzie brany tak bardzo do siebie, ale myślę, że niewielu miłośników kina grozy pożałuje tego wyboru. Bo pomijając wszystko inne „Mais ne nous delivrez pas du mal” to kawał doskonale zrealizowanego kina, serwującego tego rodzaju opowieść, która ma szansę zaciekawić fanów tak horrorów, jak thrillerów, ze szczególnym wskazaniem na sympatyków „niegrzecznych opowieści o niegrzecznych ludziach”. A jeśli nawet tak się nie stanie, to myślę, że i tak warto ten film znać (jeśli jest się fanem jednego z wymienionych bądź obu tych gatunków), bo zajmuje stosunkowo ważne miejsce w historii kina grozy, bez większego echa debiut Joela Serii nie przeszedł. I nadal się o nim mówi, choć nie tak dużo, jak (myślę) mówić się powinno.

niedziela, 23 czerwca 2019

„Trupi loch” (1989)

Pracujący w ośrodku psychiatrycznym doktor Colin Ramzi przeprowadza okrutne eksperymenty na pacjentach. Proceder ten w końcu zostaje przerwany przez jego kolegę po fachu, który zabija Colina i zamurowuje w piwnicy wraz z ciałami jego ofiar. Dwadzieścia lat później do tego samego szpitala psychiatrycznego trafia młoda kobieta prawdopodobnie cierpiąca na amnezję. Jako że nie pamięta kim jest posługuje się nazwiskiem Jane Doe. Kobieta upiera się, że pamięć została jej przez kogoś lub przez coś odebrana i nie uważa, żeby pobyt w tym miejscu mógł się jej przysłużyć. Tuż po przyjęciu Jane Doe dochodzi do trzęsienia ziemi, na skutek którego zamurowana dwie dekady wcześniej piwnica zostaje otwarta i na wolność wychodzi ożywiony trup doktora Colina Ramziego. Personel o tym nie wie, ale niektórzy pacjenci, w tym Jane, przeczuwają, że szpital opanowało niewyobrażalne zło.

„Trupi loch” (oryg. „The Dead Pit”) to reżyserski debiut amerykańskiego twórcy Bretta Leonarda, który to potem stworzył między innymi takie obrazy, jak „Kosiarz umysłów” (1992), „Kryjówka diabła” (1995), będąca adaptacją „Przełęczy śmierci”, powieści autorstwa Deana Koontza, „Zabójcza perfekcja” (1995), „Man-Thing” (2005) i „Feed” (2005). Scenariusz „Trupiego lochu” Brett Leonard napisał wespół z nieżyjącym już Gimelem Everettem, z którym to później stworzył również scenariusz „Kosiarza umysłów”. I który był producentem (jednym z) kilku produkcji Leonarda – tylko jego – w tym „Trupiego lochu”. Horroru, którego premierowy pokaz odbył się w maju 1989 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, a w styczniu 1990 roku został wydany w Stanach Zjednoczonych na kasetach wideo.

Początek „Trupiego lochu” natchnął mnie przeczuciem, że będzie to jeden z tych filmów, którego nie zdołam obejrzeć w całości. To podejrzenie obudził we mnie pierwszy dialog zawarty w filmie – rozmowa doktorów: Colina Ramziego kreowanego przez Danny'ego Gochnauera i Geralda Swana, w którego wcielił się Jeremy Slate. Potwornie patetyczny moment. Za sprawą gry aktorów. Pompatyczny styl wypowiedzi obu panów sprawił, że poczułam się jak widz trzeciorzędnego przedstawienia teatralnego. A potem... No cóż, Gochnauer i Slate pozytywnie mnie zaskoczyli, bo nawet jeśli chwilami nadawali swoim głosom podniosłe brzmienie, to nie było już w tym aż takiej przesady, jak na początku filmu. Ale żeby nie było tak różowo na pierwszy plan wkroczyła oto Cheryl Lawson, dając pokaz takiej egzaltacji, jakiej już dawno na ekranie nie widziałam. I wolałabym już nigdy nie zobaczyć. Ilekroć Lawson jako Jane Doe starała się coś komuś wyjaśnić/opowiedzieć, to natychmiast, z miejsca wpadała w coś zbliżonego do histerii. Podnosiła głos, który jednocześnie stawał się płaczliwy, tak zatracając się w potężnych emocjach, które aż nazbyt mocno odbijały się na jej twarzy, że zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy aby to nie miała być jakaś parodia. Pewnie nie, ale gdy już spojrzałam na nią od tej strony, to doszłam do wniosku, że tak będzie mi łatwiej znieść tę kreację. No wiecie – na wesoło. Bo lepiej się pośmiać niż irytować, czyż nie? Ale to jeszcze nic. O nie, nie. Nowa pacjentka szpitala psychiatrycznego, w którym to przed dwudziestoma laty działał szalony doktorek Colin Ramzi, często paraduje w majtkach i króciutkim podkoszulku. Oczywiście bez stanika. I jeśli wierzyć informacjom krążącym w Internecie nie miał być to ukłon w stronę osób szukających w horrorach między innymi roznegliżowanych aktorek, które mają tylko ładnie wyglądać i wrzeszczeć w odpowiednich momentach. Lawson ponoć uznała, że szpitalna koszula ją pogrubia, więc odcięła jej dolną część. I tak przywiązała się do tego stroju, że nie zmieniła go nawet wtedy, gdy skurczył się w praniu... A teraz, gdy już sobie trochę pokpiłam muszę przyznać, że podczas seansu „Trupiego lochu” kilkukrotnie ogarnął mnie autentyczny niepokój. Jest środek nocy. Leżę sobie sama w ciemnym pokoju (nie licząc poświaty bijącej z ekranu) i patrzę na burzyciela, którego w rzeczywistości na pewno spotkać bym nie chciała. Wiem, że to niemożliwe, ale mimo to co jakiś czas odklejam wzrok od ekranu i przebiegam nim po pomieszczeniu, w którym się znajduję. Tak na wszelki wypadek. Początkowo nie mogłam zrozumieć, dlaczego ten gość tak na mnie działa. Owszem, charakteryzacja owego żywego trupa, poza kiczowatym czerwonym światłem czasami bijącym z jego oczu, wypada bardzo realistycznie. Blada twarz, dziura w czole, usta przysłonięte maską chirurgiczną, zakrwawiony fartuch lekarski i te potworne szpony... Upiorny minimalizm – tak bym to podsumowała. Minimalizm zachowany do końca, nawet wtedy gdy, bądź co bądź, szalony doktorek zyskuje na szkaradności. Wszystko ładnie, ale faktem jest, że w horrorach nie takie maszkary widziałam i zdecydowana większość z nich porównywalnego wrażenia na mnie nie zrobiła. Zadałam więc sobie pytanie: cóż więc jest w tym doktorku takiego, że napawa mnie on lękiem? Nie takim znowu dużym, toż to nie Regan MacNeil, ale przyznaję bez bicia, że lekkiego pietra miałam. Więc w czym rzecz? Rozwiązanie tej zagadki okazało się dziecinnie proste – nie musiałam długo nad tym dumać, by dojść do wniosku, że rzecz nie tyle w wyglądzie, skądinąd upiornym, przodującego zombiaka, ile w realizacyjnej otoczce. To przede wszystkim ona nadawała powstałemu z martwych Colinowi takiej straszliwości. Obym tylko nie zaczęła bać się lekarzy...

„Trupi loch” to zombie movie, ale niewpisujący się w najpopularniejszą konwencję tego nurtu, za ojca której uważa się nieodżałowanego George'a A. Romero. W debiutanckim filmie Bretta Leonarda przez większość czasu mamy tylko jednego ożywionego trupa, który bardziej przypominał mi upiora z horrorów o nawiedzonych budynkach niźli zombiaka. Tym bardziej, że rzecz dzieje się na terenie ośrodka psychiatrycznego, czyli w miejscu, które długoletnim miłośnikom gatunku zapewne kojarzy się głównie z ghost stories. Ale nie to sprawiało, że przez większość czasu czułam się, jakbym oglądała horror nastrojowy, film o nawiedzonym szpitalu psychiatrycznym. Nawiedzonym przez potwora mającego co prawda cielesną postać, ale w niektórych momentach prezentującego się tak, jak w filmach grozy często ukazuje się duchy. Mowa o tych ujęciach, w których Jane Doe dostrzega go pod wieżą zegarową stojącą na terenie ośrodka, w którym wbrew jej woli ją umieszczono. Z tej wieży szybko zaczyna emanować zła energia – w naszych oczach (tak samo jak w oczach Jane Doe) jawi się ona niczym siedlisko najczystszego zła. Wiemy jaki potwór tam zamieszkał i podejrzewamy jakie okropieństwa tam ukrywa. I... bardzo chcemy tam wejść, przekroczyć próg tego przeklętego budynku, żeby potem powoli obejść wszystkie pomieszczenia z szalonym doktorkiem depczącym nam po piętach. A przynajmniej ja pragnęłam jak najszybciej tam wejść, a gdy już to się stało, gdy ten nader mroczny wypad dobiegł końca, z niecierpliwością zaczęłam wyglądać kolejnego. Przebieg tegoż kazał mi bowiem sądzić, że to miejsce ma największy potencjał, że najsilniejszych dreszczy mogę spodziewać się właśnie tutaj. I faktycznie najwięcej emocji dostarczyła mi jedna ze scen rozgrywających się w tej feralnej wierzy zegarowej. Pal licho kompletnie niezrozumiałe dla mnie zachowanie jednej z postaci, która to najpierw wzbrania się (niezbyt zaciekle) przed wejściem do tego budynku, bo dobrze wie, co tam zastanie, a potem ni z tego, ni z owego w pojedynkę biegnie na spotkanie spodziewanego przecież koszmaru... Czyżby bardziej obawiała się izolatki od morderczego jegomościa? Niegdyś genialnego doktora, który popadł w szaleństwo, potem został zabity, a teraz powrócił z martwych, by kontynuować swoje haniebne dzieło. W sumie to byłam wdzięczna za to jakże ryzykowne, a przy tym nielogiczne posunięcie jednej z pozytywnych postaci, bo gdyby nie jej głupota, to nie dostałabym tej diablo klimatycznej scenki, którą z całego tego filmu ukochałam sobie najbardziej. W „Trupim lochu” znalazło się też kilka onirycznych sekwencji, skąpanych w całkiem duszącym klimacie koszmarów sennych Jane Doe, którym myślę, że przyklasnąłby sam Wes Craven, twórca najsłynniejszego koszmaru w historii kina grozy. I dosyć sporo krwawych efektów specjalnych. Nie, cofam to. Umiarkowanie krwawe bardziej tutaj pasuje. U osób zaprawionych w kinie gore dużego wstrętu pewnie te dodatki nie wzbudzą, ale jestem przekonana, że mało kto (jeśli w ogóle ktoś) wytknie im nieprofesjonalne wykonanie. Chociaż w drugim „akcie” widać jednak drobne niechlujstwo w rzeczonej materii. UWAGA SPOILER Mechaniczne, szarpane, nazwijmy to drgawkowe ruchy drugoligowych (tzn. mniej ważnych od Colina Ramziego) żywych trupów i ogólny ich wygląd moim zdaniem twórcom się udał, ale jeśli bliżej przyjrzeć się ich twarzom, to niestety widać takie smugi, jakby wytarzano aktorów w zwykłej mące. Co pewnie byłoby zabawne, gdyby nie bolesna świadomość, że wystarczyło dać trochę mniej tego białego czegoś (i zrezygnować z tych okropnych czerwonych oczu Colina), żeby dopełnić realizm, żeby przynajmniej w moich oczach efekty specjalne wypadały całkowicie wiarygodnie KONIEC SPOILERA. Chociaż nie unikano tutaj zbliżeń na poszarpane rany zwłaszcza głów, to jedna scenka gore mocno wyróżnia się na tle całości. Mowa o sekwencji z mózgiem, a że rekwizytów robiących za te organy przewija się tutaj całkiem sporo to dodam, że chodzi o wbijanie długich szpil w obnażony mózg jednej z postaci, która podczas tej okrutnej operacji jest przytomna. Scena ta została ocenzurowana w Stanach Zjednoczonych i przywrócona dopiero w wydaniu DVD, które ukazało się tam w 2008 roku. Wydanie VHS z 1990 roku jednak nieźle się sprzedawało, ludzi bowiem najprawdopodobniej najbardziej przyciągało pudełko. Był w nim bowiem przycisk, po wciśnięciu którego oczy żywego trupa widniejącego na okładce świeciły na zielono. Ale wracając jeszcze na chwilę do filmu. Do konstrukcji fabularnej „Trupiego lochu”, której muszę niestety wytknąć znaczący feler. Pierwszy „akt” (trochę ponad godzina) odebrałam jako kawał naprawdę dobrego klimatycznego kina, praktycznie pozbawionego nudnawych przestojów, ale druga partia ten entuzjazm osłabiła. Żeby nie powiedzieć, iż przyniosła mi rozczarowanie. Bo choć doceniam zawarte w niej (w tej wcześniejszej zresztą też) efekty specjalne, albo raczej zdecydowaną większość z nich, to dynamizm, jaki nadano drugiemu „aktowi” sprawił, że prawie całe napięcie, jakie dotychczas we mnie narosło, zwyczajnie wyparowało. Ostał się ciąg szybko następujących po sobie wydarzeń. I lepiej, i gorzej pomyślanych, ale niestety niepoprzedzanych takim budowaniem nastroju, jak odbywało się to wcześniej. Twórcy chyba nie mieli już czasu na takie „certolenie się”, jak powolne, konsekwentne intensyfikowanie napięcia i grozy...

Mimo że na „Trupi loch” w reżyserii Bretta Leonarda spłynęło sporo ciepłych słów od fanów horrorów (nie wszystkich, rzecz jasna), choć nie można powiedzieć, że osunął się on w całkowite zapomnienie, to niestety dużym zainteresowaniem współczesnych widzów się nie cieszy. Niestety, bo według mnie to jeden z tych horrorów, które powinny „suchą stopą” wyjść z próby czasu. Oczywiście, nie wszystko w debiucie Leonarda do gustu mi przypadło, nie wszystko według mnie się tutaj udało, ale ogólne wrażenie jest pozytywne. Inaczej być mogło, skoro wreszcie, po tylu bezowocnych próbach, czułam coś mocno zbliżonego do strachu. Nie jakieś wielkie przerażenie, ale niepokój a i owszem! A to tylko jedna z atrakcji, jakich „Trupi loch” mi dostarczył – najważniejsza, ale nie jedyna. Obejrzyjcie, a sami się przekonacie, jak smaczny to horror. Albo nie. W każdym razie sympatykom i nastrojowego, i umiarkowanie krwawego kina grozy radziłabym to sprawdzić.

piątek, 21 czerwca 2019

„Sick for Toys” (2018)

Nie mogąc skontaktować się ze swoim chłopakiem Jasonem, Kate zwraca się do jego przyjaciela Roya. Mężczyzny to nie martwi, ale by uspokoić kobietę decyduje się zbadać sprawę. Udaje się do domu Jasona, ale go nie zastaje. Znajduje za to numer telefonu, który niezwłocznie sprawdza. Okazuje się, że należy on do młodej kobiety imieniem Emilia. Roy dowiaduje się od niej, że jego przyjaciel obiecał, że do niej zadzwoni, by się z nią umówić, ale nie skontaktował się z nią. Niedługo potem Roy ponownie dzwoni do Emilii z propozycją spotkania. Nie ma to nic wspólnego ze zniknięciem Jasona. Jego przyjaciel myśli o randce, na którą kobieta przystaje. Nie trwa ona długo, ale wystarczająco, żeby zainteresowanie Roya jej osobą wzrosło. Emilia zaprasza go na kolację do domu, w którym mieszka wraz ze swoim starszym bratem Edwardem. Wkrótce po dotarciu pod wskazany przez nią adres Roy uświadamia sobie, że z tą dwójką jest coś mocno nie tak.

Amerykański thriller psychologiczny „Sick for Toys” to pełnometrażowy reżyserski debiut Davida Del Rio, który w branży filmowej realizuje się głównie jako aktor. Scenariusz, w oparciu o historię wymyśloną przez Jamesa Andrew Ostera, napisał Justin Xavier, dla którego też było to pierwsze mierzenie się z długim metrażem. Efekt ich pracy, niskobudżetowy obraz dystrybuowany pod tytułem „Sick for Toys”, swój pierwszy publiczny pokaz miał w maju 2018 roku na Dallas International Film Festival, a we wrześniu tego samego roku ukazał się na amerykańskiej platformie VOD.

Akcja „Sick for Toys” toczy się w okresie świąt bożonarodzeniowych – ulubionego czasu młodej kobiety imieniem Emilia, która mieszka ze swoim starszym bratem Edwardem w stojącym na uboczu domu odziedziczonym po rodzicach. Już początek filmu zdradza, że ta dwójka stanowi zagrożenie dla innych. A na pewno dla mężczyzny, którego przetrzymują w swoim garażu. Wyjawienie tego faktu tak wcześnie, według mnie, nie było dobrym pomysłem. Twórcy myśleli zapewne, że zdefiniowanie zagrożenia czyhającego na protagonistów filmu zapewni widzom silniejsze napięcie. Nasza obawa o los bohaterów filmu ani przez chwilę nie ma się nam wydawać nieuzasadniona. Ma nam towarzyszyć pewność, że są oni niejako skazani na koszmar zgotowany przez mocno zaburzone rodzeństwo, a to z kolei ma rodzić większe napięcie. Na mnie nie bardzo to działało. Wolałabym więcej tajemnicy, mniej oczywistości. Bo nawet kształt wspomnianego koszmaru jest nam od początku znany. Uwięzienie w garażu domu Edwarda i Emilii po to, by młoda kobieta mogła pofolgować swoim niezdrowym zachciankom. Mamy powody by przypuszczać, że taki los spotka także Roya, fatalnie wykreowanego przez Davida Gunninga. A szkoda, bo mógł on sprawiać naprawdę sympatyczne wrażenie. W scenariuszu Roy istnieje jako szanujący kobiety, oddany rodzinie młody człowiek, którego oburza egoistyczny sposób bycia (w stosunku do kobiet) jego najlepszego przyjaciela Jasona. Roya denerwuje, że jego przyjaciel nie widzi nic złego w spotykaniu się z innymi kobietami w tajemnicy przed swoją dziewczyną Kate. Tym bardziej, że sam darzy ją miłością. Rysa na tym powiedzmy nieskazitelnym obrazie młodego mężczyzny pojawia się w retrospekcji. Roy przywołuje w pamięci ostatnią rozmowę z Jasonem przed jego zniknięciem. A właściwie to kłótnię. Pomimo że Roy nie jest zachwycony pomysłem Jasona, decyduje się zrobić tę przyjemność przyjacielowi i okłamać jego dziewczynę. Potem co prawda stara się ją przekonać, że Jason nie jest dla niej odpowiednim partnerem, ale w szczegóły niecnego planu swojego przyjaciela jej nie wtajemnicza. Wszystkie „tajniki” tego swego rodzaju trójkącika w „Sick for Toys” są przedstawione raczej pobieżnie. I naprędce. Scenarzysta nie zagłębiał się w ten wątek, ale śmiem podejrzewać, że gdyby nie nieprzekonująca aktorska kreacja Roya, to jakąś delikatną sympatią zdołałbym go obdarzyć. A tak... No cóż, życzyłam sobie tylko tego, żeby postać ta jak najszybciej zeszła mi z oczu. Wbrew ewidentnemu życzeniu twórców „Sick for Toys” nie potrafiłam wykrzesać z siebie trwogi o tego bohatera. W mojej ocenie najlepiej zaprezentowała się Camille Montgomery wcielająca się w dosyć widowiskową postać Emilii. Kobietę mocno zaburzoną, borykającą się z poważnymi problemami psychicznymi wynikającymi z jej traumatycznej przeszłości. Jej brat Edward został wprawdzie lepiej odegrany od Roya (przez Jona Paula Burkharta), ale jego warsztat i tak do mnie nie przemawiał. Tak samo gra Justina Xaviera (autora scenariusza „Sick for Toys”) i Melanie Thompson. Tak naprawdę to tylko Camille Montgomery „udało mi się uwierzyć”. Czy zabrzmi dziwnie, jeśli powiem, że tyko z patrzenia na nią czerpałam swego rodzaju przyjemność? Jeśli tak, to śpieszę z wyjaśnieniem: otóż, tylko ona w moich oczach wypadała wiarygodnie, a i rys psychologiczny postaci, w którą się wcieliła wzbudził we mnie zainteresowanie. Nie przypominam sobie filmu kreślącego taki charakter, jaki ma Emilia. Co prawda infantylizm Emilii w połączeniu z bliskością rodzeństwa skojarzyły mi się z pewnym filmem z lat 60-tych XX wieku, ale na tym podobieństwa się kończą. Emilia to dorosła kobieta, która z niecierpliwością wyczekuje każdych Świąt Bożego Narodzenia, bo wtedy dostaje od swojego brata najcenniejsze dla niej prezenty. „Ludzką zabawkę” - co roku tylko jedną, możliwe jednak, że te święta pod tym względem będą szczególne. Główne przeznaczenie tych „zabawek” jest o tyle ciekawe, że widać w tym przeciwstawienie się pewnemu stereotypowemu myśleniu, fałszywemu przekonaniu w mniejszym lub większym stopniu funkcjonującemu w wielu krajach świata (jeśli nie we wszystkich). Nie nazwałabym tego odwagą ze strony twórców, bo ta prawda (choć przez niektórych kompletnie ignorowana) nie jest żadnym tematem tabu we współczesnym świecie, ale na pewno jest to jeden z mniej rozpowszechnionych w kinie motywów.

„Sick for Toys” może budzić lekkie kontrowersje poprzez wysnucie tezy, że traumy przeżyte w dzieciństwie mogą doprowadzić do niebezpiecznych zmian w psychice. Niebezpiecznych zwłaszcza dla innych – z ofiary taki osobnik może przekształcić się w oprawcę. Krzywdzenie innych może być dla niego swego rodzaju terapią, sposobem na radzenie sobie z traumą, z bolesnymi wspomnieniami z dzieciństwa, z niewyobrażalną emocjonalną męką, z ranami, których (co całkowicie zrozumiałe) czas nie zdołał uleczyć. Stosunkowo szybko dowiadujemy się, że Emilia i Edward stracili rodziców w bardzo młodym wieku, ale na więcej danych z ich przeszłości będziemy musieli trochę poczekać. Jeśli oczywiście wcześniej się ich nie domyślimy, co szczerze mówiąc nie jest trudne. Śmierć rodziców w każdym razie nie wyrządziła im takich psychicznych szkód, jak ten dalszy, przez jakiś czas nieudolnie skrywany przez scenarzystę, rozwój wypadków. UWAGA SPOILER W erze jak najbardziej słusznej walki z wykorzystywaniem seksualnym nieletnich teza, że gwałcona dziewczynka sama może wyrosnąć na gwałcicielkę (w tym przypadku dorosłych mężczyzn) niektórych może mocno zbulwersować. A jeśli chodzi o Edwarda to pozwolę sobie tu wspomnieć o seksualnym pociągu do siostry zaakcentowanym pod koniec filmu. Coś jak z V.C. Andrews? No, nie do końca, ale dosyć blisko KONIEC SPOILERA. Straszne wydarzenia, które rozegrały się w życiu tej dwójki po śmierci rodziców zmusiły Edwarda do obdarzenia swojej siostry troskliwą opieką. Starał się zaspokajać wszystkie potrzeby Emilii – to znaczy w granicach rozsądku... Bo przecież zgodził się jedynie na porywanie dla niej jednego mężczyzny w roku. Nie więcej, więc to już jest jakaś granica, prawda? Poza tym Edward, zapalony miłośnik wszelkiej maści lekarstw, zrobił sobie oto z siostry królika doświadczalnego – w ten sposób chciał jej zapewne pomóc, ale patrząc na efekt jego starań ciężko powiedzieć, że polepszył jej i tak już trudną sytuację. Muszę przyznać, że śledzenie tej konkretnej warstwy psychologicznej, tej dosyć szeroko roztoczonej analizy Emilii i Edwarda było dla mnie niezłym przeżyciem. Dostarczyło mi całkiem sporo wrażeń: budziło lekką odrazę, ale również współczucie, wprawiało w jakże pożądany od thrillerów (i horrorów) dyskomfort emocjonalny, rodziło napięcie i dosyć mocno ciekawiło. Pomimo licznych niedociągnięć technicznych. Klimat „Sick for Toys” jest w miarę mroczny (o tyle o ile), ale po realizacji poznać, że to bardzo tani film. Praca kamer, kadrowanie i montaż trącą półamatorką. Niewiele w tym profesjonalizmu, ale nie jest aż tak źle, żeby nie dało się w to zaangażować. Jeśli już jesteśmy przy płaszczyźnie technicznej, to trzeba wspomnieć o gore. Krwawych scenek nie ma wiele i w sumie dobrze, bo te które widać nie prezentują się wiarygodnie. I nie wynika to z niedostatków budżetowych (chociaż substancja służąca za krew chwilami jest za bardzo rozwodniona), tylko z przesadnego tryskania posoką. Jeśli chodzi o gore to poza tym nie ma prawie nic. Prawie, bo zapamiętałam odpiłowywanie i łamanie nogi – nic szczególnego w kinie grozy, ale jeśli chodzi o wizualną makabrę w „Sick for Toys” to tak naprawdę jedyny zwracający większą uwagę moment. Zwrot akcji, który następuje we względnie wczesnej fazie scenariusza (jeszcze przed końcowymi zmaganiami postaci w domu i garażu, w których rozgrywają się kluczowe wydarzenia z filmu) wzbudził we mnie ambiwalentne odczucia. Trochę mnie zaskoczył, ale z drugiej strony UWAGA SPOILER przedwczesne zabicie (potencjalnej) pierwszoplanowej postaci największą moc miało w „Psychozy” Roberta Blocha, a potem Alfreda Hitchcocka. Tam to była świeżość, a potem głównie beznamiętne kopiowanie. Zakończenie co prawda wydało mi naciągane, ale jego bezsprzecznym walorem jest to, że idealnie uzupełnia myśl wprowadzoną już wcześniej. To, czemu świadkujemy w ostatnich minutach „Sick for Toys” ma być dowodem na to, że niektórzy ludzie po prostu nie potrafią dopuścić do siebie myśli, że kobieta mogła gwałcić i zabijać. Niejako (bo gwoli sprawiedliwości wstępna analiza dowodów też na to wskazuje) instynktownie szybciej takie łatki przyklejają mężczyznom niż kobietom. „Sick for Toys” pozostawia nas z myślą, że to bardzo niebezpieczna skłonność. Prawdopodobnie wynika ona ze statystyki – gwałcicieli i zabójcy wciąż więcej jest wśród mężczyzn, ale to nie znaczy, że (niektóre) kobiety takich zbrodni nie popełniają KONIEC SPOILERA.

Myślę, że pełnometrażowy reżyserski debiut Davida Del Rio warto sprawdzić jeśli szuka się ciekawych przypadków chorobowych w kinie grozy. Filmów o zaburzonych psychicznie osobnikach, jednostkach popełniających dosyć odrażające zbrodnie z dosyć ciekawych pobudek, które mogą (ale nie muszą) rodzić pewne kontrowersje. Nie mogę stwierdzić, że ten obraz dał mi mocno do myślenia, bo tak naprawdę nie znalazłam w nim ani jednej tezy/myśli/prawdy, która nie byłaby mi już znana. Ale i nie mogę zarzucić pomysłodawcy tej historii beznamiętnego żerowania na najbardziej wyświechtanych w kinie grozy motywach. Realizacyjnie film ten mocno kuleje, ale historia jest na tyle interesująca, pomysłowa, emocjonująca, a klimat na tyle mroczny, żeby chciało się to oglądać do końca. A przynajmniej ja dałam się jako tako wciągnąć w tę pod pewnymi względami chorą opowieść (co, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, traktuję jako komplement), w ten moim zdaniem dosyć niebanalny thriller psychologiczny, który pod kątem technicznym, niestety, nie bardzo poradził sobie z niedostatkami finansowymi. Ale jeśli tylko nie ma się nic przeciwko niskobudżetowym thrillerom o wszelkiej maści zbrodniarzach, to myślę, że spokojnie da się to obejrzeć w przynajmniej umiarkowanym zainteresowaniu.

środa, 19 czerwca 2019

„Podły, okrutny, zły” (2019)

RECENZJA ZAWIERA (NIEZAAKCENTOWANE) SPOILERY DLA TYCH, KTÓRZY NIE ZNAJĄ HISTORII TEDA BUNDY'EGO

W 1969 roku student prawa Ted Bundy poznaje Liz Kendall, samotnie wychowującą córkę, młodą sekretarkę, która szybko się w nim zakochuje. Wszystko wskazuje na to, że z wzajemnością. Ted daje szczęście nie tylko Liz, ale również jej małej córeczce i sam również wydaje się być najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Ta sielanka trwa kilka lat, do czasu aresztowania Bundy'ego pod zarzutem porwania niejakiej Carol DaRonch. Ted opuszcza areszt po wpłaceniu kaucji i przekonuje Liz, że jest niewinny zarzucanych mu czynów. Bundy jest przekonany, że nie zostanie skazany, ale staje się inaczej. Co więcej niedługo po usłyszeniu wyroku Ted zostaje ponownie postawiony w stan oskarżenia pod zarzutem zabójstwa innej kobiety. Sprawa zaczyna przerastać Liz. Kobieta chce wierzyć w niewinność ukochanego, ale coraz trudniej ignorować jej dowody zgromadzone przeciwko niemu. Ted tymczasem robi wszystko co w jego mocy, by ją przy sobie zatrzymać, nie tracąc przy tym nadziei na to, że uda mu się przekonać sąd do swojej niewinności.

24 stycznia 2019 roku, w trzydziestą rocznicę śmierci na krześle elektrycznym jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców, Thedore'a Roberta Bundy'ego, na platformie Netflix ukazał się miniserial dokumentalny stworzony przez Joego Berlingera pt. „Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy'ego”. 26 stycznia 2019 roku na Sundance Film Festival odbył się natomiast pierwszy pokaz thrillera biograficznego, również wyreżyserowanego przez specjalizującego się w dokumentach Joego Berlingera, pt. „Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile” („Podły, okrutny, zły”). Ten ostatni został oparty na książce Elizabeth Kendall zatytułowanej „The Phantom Prince My Life with Ted Bundy”. Scenariusz napisał Michael Werwie. Prawa do dystrybucji z czasem nabyła platforma Netflix, na której film zadebiutował 3 maja 2019 roku.

Zac Efron był podobno typowany przez fanów do roli Teda Bundy'ego. W Sieci można znaleźć informację (nie wiem, czy zgodną z prawdą), że swego czasu krążyła petycja w tej sprawie. Ponoć jeden z byłych prawników Teda Bundy'ego przyznał, że widzi podobieństwo Efrona do Bundy'ego, czego chyba nie można uznać za komplement. Chociaż... Ted Bundy zyskał etykietkę charyzmatycznego przystojniaka, czarusia bez większego trudu zjednującego sobie kobiety. Urok, wdzięk, seksapil, elokwencja – wspaniała byłaby to partia, gdyby nie fakt, że ów Amerykanin zasłynął jako jeden z najokrutniejszych seryjnych morderców w historii tego kraju. Do czasu obejrzenia „Podłego, okrutnego, złego” nawet przez myśl mi nie przeszło, że Zac Efron z wyglądu przypomina Teda Bundy'ego. Właśnie „do czasu”, bo ta jego kreacja, można by rzec, otworzyła mi oczy. No nie, trochę przesadzam. Bo nie tyle o wygląd tu chodzi, ile o grę Efrona. Warsztat tego aktora sprawił, że w moim umyśle twarz Teda Bundy'ego niejako nakładała się na oblicze Efrona – prawie jakbym miała przed sobą (na ekranie) najprawdziwszego Bundy'ego. Nie spodziewałam się tego, bo choć lubię grę Zaca Efrona, to znam go z zupełnie innych kreacji. Właściwie o lata świetlne odległych od tej tutaj. Postaci wzbudzających zaufanie, takich z którymi się sympatyzuje nawet wówczas, gdy delikatnie mówiąc popełniają ogromne błędy (mam tutaj na myśli „Bez względu na cenę” Ramina Bahraniego). Z drugiej jednak strony, znając sylwetkę Teda Bundy'ego, powinnam przewidzieć, że Joemu Berlingerowi zależało na tym, żeby ta postać nie budziła skrajnej odrazy u widzów. O tyle o ile, bo choćby nie wiem jak Efron się starał, nie da się zapomnieć kogo kreuje. Niektórzy powiedzieliby, że potwora w ludzkiej skórze, ale nie oszukujmy się: Efron wciela się w człowieka z krwi i kości. Okrutnego, ale człowieka. Człowieka, który rozkochuje w sobie Liz Kendall, do czasu jego poznania samotnie wychowującą córkę, młodą kobietę, w którą wcieliła się Lily Collins. Aktorka ta moim zdaniem popisała się na tyle, na ile mogła. A że mogła niewiele... Nieprzyjemnie zaskoczyło mnie podejście scenarzysty „Podłego, okrutnego, złego” do tej postaci. Bo skoro materiałem źródłowym była książka autorstwa Elizabeth Kendall/Elizabeth Kloepfer, to oczekiwałam większego udziału Collins w tym przedsięwzięciu. Myślałam, że spotkam się tutaj głównie ze spojrzeniem Kendall na tę sprawę. Ze spojrzeniem długoletniej partnerki Teda Bundy'ego (nie jedynej zresztą), zupełnie nieświadomej tego, że jej ukochany w wolnym czasie zabija przedstawicielki płci pięknej. Innymi słowy bardziej nastawiałam się na jej biografię, niźli biografię tego amerykańskiego seryjnego mordercy. Na psychologiczne studium kobiety, która żyła u boku wielokrotnego zabójcy, prawdę o nim odkrywając dopiero po latach. W „Podłym, okrutnym, złym” trochę miejsca przeznaczono na tę, nazwijmy to, analizę oszukanej kobiety, w tym sensie również ofiary Teda Bundy'ego, ale przede wszystkim skupiono się (znowu) na sprawcy jej nieszczęścia. I szczęścia, bo omawiany film pokrótce przeprowadza nas przez radosne chwile tej pary. Sekwencje te prezentowałyby się wręcz idyllicznie, gdyby nie fakt, że my – widzowie – znamy prawdziwe oblicze chłopaka Liz Kendall. Mężczyzny bezgranicznie oddanego młodej sekretarce i jej małej córeczce, darzącego ogromną miłością „swoją nową rodzinę”, miłością, którą z całą mocą im okazuje, ilekroć gości w ich domu. Pytanie tylko, czy uczucia te są szczere – czy Ted Bundy faktycznie ukochał sobie Liz Kendall i jej córkę? Czy rzeczywiście były one osobami, do których ze szczerego serca się przywiązał, czy była to raczej gra z jego strony? Kochał, czy tylko udawał, że kocha? Z filmu wynikało mi, że miłość ta była jak najbardziej prawdziwa. Myślę, że w ten stronę skłaniali się twórcy „Podłego, okrutnego, złego”. W czym nie ma niczego dziwnego, biorąc pod uwagę, że scenariusz został oparty na wyznaniach kobiety, która przez długi czas żyła w przekonaniu, że ma u swojego boku człowieka odwzajemniającego jej miłość. Nie mam pojęcia, czy później zmieniła zdanie – nie czytałam „The Phantom Prince My Life with Ted Bundy”, ani w ogóle żadnych zwierzeń Kendall na ten temat. Mogę jedynie wypowiedzieć się na temat filmu Joego Berlingera, a ten moim zdaniem obstaje przy tym, że Ted Bundy naprawdę kochał Liz Kendall. A mówimy przecież o człowieku, o którym często mówi się, że w ogóle nie był do tego zdolny. 

Psychiatrzy badający Teda Bundy'ego różne diagnozy stawiali, ale zgadzali się co do tego (a przynajmniej większość z nich), że jest on osobą pozbawioną empatii, niezdolnym do współczucia wyrachowanym manipulantem, a tu się okazuje, że naprawdę kochał Liz Kendall. Ale czy na pewno? Bo tak, z „Podłego, okrutnego, złego”, taka myśl moim zdaniem płynie, ale skoro Ted Bundy biegle władał sztuką manipulacji, to może (tylko może) twórcy omawianego filmu chcieli oszukać widzów. Tak jak Bundy oszukał Liz Kendall, co do swojego prawdziwego ja. To nawet miałoby sens, bo „Podły, okrutny, zły” został oparty na wyznaniach kobiety przynajmniej przez parę lat żyjącej w przekonaniu, że mężczyzna ten odwzajemnia jej miłość. Tak, tylko że scenarzysta bardziej starał się wejść w umysł Teda Bundy'ego niźli jego długoletniej dziewczyny (nie jedynej, bo Bundy miał wiele partnerek, o czym w filmie nie wspomniano – chyba że coś mi umknęło). O zbrodniach przez niego popełnionych wiele się w tym filmie mówi (bo i nie da się inaczej, jeśli kręci się film o Tedzie Bundym), ale filmowcy nie przeprowadzają nas przez nie w czasie rzeczywistym. Koncentrują się głównie na procesach sądowych, w których to Ted Bundy stawał jako oskarżony. Najpierw o porwanie młodej kobiety, kiedy to jeszcze nie podejrzewał, a w każdym razie Liz Kendall tego nie przewidywała, że stanie się głównym bohaterem... yyy... antybohaterem pierwszego w Stanach Zjednoczonych medialnego (emitowanego w telewizji) procesu sądowego. Podczas tych rozpraw naturalnie omawia się (niektóre) zbrodnie Bundy'ego. Do tego mamy doniesienia medialne i UWAGA SPOILER retrospekcję pokazaną pod koniec „Podłego, okrutnego, złego” – filmowy Bundy podczas ostatniej rozmowy z Liz przypomina sobie jedno z popełnionych przez siebie morderstw KONIEC SPOILERA. „Podły, okrutny, zły” to przede wszystkim jednak opowieść o człowieku starającym się wydostać z bagna, w które sam się wpakował. To znaczy takie przekonanie będzie towarzyszyć osobom znającym historię tej przerażającej postaci. Gdybym jej nie znała to pewnie przez jakiś czas dopuszczałabym do siebie myśl, że Ted Bundy nie popełnił tych wszystkich zbrodni, które mu przypisano, że doszło do strasznej pomyłki bądź celowego działania policji i prokuratury, że oto znaleźli sobie „kozła ofiarnego”. Sympatycznego studenta prawa, który od paru lat toczył szczęśliwe, beztroskie życie u boku ukochanej kobiety i jej małej córeczki. W każdym razie trochę obawiałam się, że twórcy pójdą w tę stronę, ale nie to w głównej mierze zakłócało mi seans „Podłego, okrutnego, złego”. W mojej ocenie filmowcy chcieli pokazać jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Innymi słowy: materiał, na który się porwali nadawał się na dużo dłuższy obraz, niż ten w którym go zamknięto (film trwa około stu dziesięciu minut). Twórcy starali się zarazem sportretować batalię sądową, jaką stoczył „uroczy” student prawa, jego zmagania z systemem sprawiedliwości oraz jego związek z Liz Kendall, nad którą to również w pewnym stopniu się pochylono (pobieżna analiza psychologiczna, skróty z jej życia, również po aresztowaniu Teda) UWAGA SPOILER i późniejsza relacja Bundy'ego z Carole Ann Boone, przeradzająca się w romans, a następnie w małżeństwo zawarte na sali sądowej KONIEC SPOILERA. Zdjęcia utrzymano w lekkim klimacie retro, a i wybór utworów muzycznych akompaniujących tej, bądź co bądź, wielowątkowej historii, to jaśniejsze punkty „Podłego, okrutnego, złego”. Ale „migawkowej narracji” w całości zrekompensować mi nie mogły. Zupełnie jakby ktoś wprawił w ruch nożyczki... Wiele scen urywano w nieodpowiednich momentach, poszczególne wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że musiałam pilnować się, żeby nie stracić wątku. No może trochę przesadzam, bo w końcu (i to ogromny walor tego filmu) przynajmniej głośną rozprawę Teda Bundy'ego odwzorowano bardzo wiernie. Wiele zdjęć pewnie uznałabym za archiwalne, gdyby nie to, że w kadrze znajdował się Zac Efron, a nie Ted Bundy. Co nie znaczy, że aktor nie oddał jego mimiki – zrobił to i to we wręcz przerażająco przekonującym stylu. Chyba zacznę bać się tego aktora:) Pozostałe wątki też nie miały na tyle skomplikowanej natury, by móc się w nich zagubić, ale czy mogłam się w nie należycie zagłębić? Niestety nie, pomimo wyboru interesującego materiału źródłowego. W miarę interesującego, bo jednak historia Teda Bundy'ego odrobinkę, dosłownie ociupinkę mi się już przejadła, dlatego większą ciekawość budziły we mnie mniej szczegółowo przedstawiane dzieje filmowej Liz Kendall. I pomimo solidnej obsady, wspaniałego popisu aktorskiego głównie Zaca Efrona, ale i Lily Collins, Haley Joel Osment (najbardziej znany jako „widzący umarłych”), John Malkovich, Kaya Scodelario i Brian Geraghty też zwrócili moją uwagę – w pozytywnym znaczeniu tego słowa – chociaż oczywiście w nieporównanie mniejszym stopniu, niż twardo stojący na pierwszym planie odtwórca roli Teda Bundy'ego. Niemniej, z tą moją uwagą różnie bywało – raz była wzmożona, innymi razy bardzo wątła. A wszystko przez tę poszarpaną narrację, przez ten migawkowy wręcz styl snucia opowieści. Historii, która wydarzyła się naprawdę i o której nadal dużo się mówi (czego dowodem nie tylko ten film). Chociaż niekoniecznie do końca, bo dla niektórych dzieje Liz Kendall, niestety niezbyt wyczerpująco zobrazowane w „Podłym, okrutnym, złym”, mogą być nowością. Ba, możliwe, że znajdą się osoby, którzy dopiero tutaj po raz pierwszy zderzą się z historią Teda Bundy'ego. Amerykańskiego seryjnego mordercy, którego zobaczymy w tym filmie nie tylko w kreacji Zaca Efrona, miejsce dla nagrań archiwalnym bowiem też tu przewidziano.

„Podły, okrutny, zły” Joego Berlingera coś do historii o Tedzie Bundym wnosi. Albo inaczej: obok rzeczy dobrze znanych, pokazuje i takie, którym dotychczas nie poświęcano większej uwagi. Mowa o dziejach Liz Kendall, długoletniej partnerki tego amerykańskiego seryjnego mordercy, które owszem niektórym są znane choćby z jej własnej książki, ale w i licznych analizach Teda Bundy'ego zamieszczonych w Internecie można znaleźć wzmianki na jej temat. Nie znam jednak filmu, który choćby tylko w takim niezbyt dużym stopniu, jak w omawianym tutaj filmie, koncentrował się na tej autentycznej postaci. To jeden z tych powodów, dla których nie żałuję spotkania z „Podłym, okrutnym, złym”. Nie jedyny, i nawet nie najważniejszy. Najsilniejszym pierwiastkiem tej produkcji jest moim zdaniem Zac Efron – jego doskonała wręcz kreacja Teda Bundy'ego. Zresztą nie tylko jego kreacja dodaje jakości tej produkcji, ale to on dostał tutaj największe pole do popisu... i się popisał. Dał mi jedno z tych pokazów aktorskich, o których się nie zapomina. A jeśli nawet, to po bardzo długim czasie. Gdyby tylko lepiej tę historię opowiedziano, gdyby nie ta poszatkowana narracja... Wtedy moje zdanie o „Podłym, okrutnym, złym” w reżyserii Joego Berlingera na pewno byłoby zdecydowanie lepsze. A tak? No cóż, film niezły. Produkcja mogąca się poszczycić kilkoma naprawdę mocnymi superlatywami, które jednak nie były w stanie w całości zrekompensować mi nader niewygodnego sposobu snucia opowieści o Tedzie Bundym i niektórych ludziach z jego otoczenia. Niewygodnego w rozumieniu: niepozwalającego mi zagłębić się w tę historię tak, jakbym sobie tego życzyła. Dlatego właśnie dla mnie „Podły okrutny, zły” jest tylko (i aż) filmem niezłym.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Zapowiedź: „Nocni strażnicy”

Zompiry i morderczy klaun w horrorze komediowym producenta "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" 

"NOCNI STRAŻNICY" od 21 czerwca na VOD

Tryskający hektolitrami krwi, błyskotliwym humorem i szaloną akcją horror komediowy o nocnych strażnikach, którzy muszą stawić czoła hordom wampirów plądrujących biurowiec. Laureat nagród publiczności na Festiwalu Filmów Niezależnych w Waszyngtonie i Festiwalu „Fright Nights” w Atenach, nagród za najlepszą reżyserię i efekty specjalne Festiwalu Niezależnych Horrorów w Chicago oraz zdobywca wyróżnienia dla Najlepszego horroru na Festiwalu Filmowym w Phoenix. „Nocni strażnicy” zadebiutują w polskich serwisach VOD już 21 czerwca.

Trzech nieporadnych nocnych strażników z pomocą nowicjusza i nieustraszonej dziennikarki toczy epicką walkę o życie z hordą wygłodniałych wampirów. Przypadkowo dostarczona do magazynu przesyłka uwalnia zastępy krwiopijców, które zmuszają bohaterów, by stawili czoła potężnemu złu oraz powstrzymali plagę, która może zagrozić mieszkańcom całego Baltimore.


„Nocni strażnicy” – oficjalny zwiastun: https://www.youtube.com/watch?v=WEOz4LKZL3s

Nocni strażnicy © dystr. Kino Świat 2019
Gatunek: horror, komedia
Produkcja: USA 2017
Reżyseria: Mitchell Altieri
Scenariusz: Ken Arnold, Dan DeLuca, Jamie Nash
Obsada: Ken Arnold, Dan DeLuca, Kevin Jiggetts, Kara Luiz, Max Gray Wilbur, James Remar, Matt Servitto,
Diona Reasonover, Rain Pryor, Tiffany Shepis, Dan Franko, Matthew Bowerman, Gary Peebles

Źródło: wszystkie materiały od Kino Świat Sp. z o.o.