poniedziałek, 22 marca 2021

Helen Phillips „Wizyta”

 

Molly i David są szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci, czteroletnią Vivian i młodszym Benem, którzy pochłaniają prawie cały ich czas. Teraz, kiedy David wyjechał na parę dni w sprawach zawodowych, Molly musi sobie radzić z większą niż dotychczas liczbą obowiązków. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze, że w jej domu pojawia się zamaskowany intruz. Człowiek z łbem jelenia, który może stanowić jedynie wytwór jej przemęczonego, zestresowanego umysłu. Albo może być realnym zagrożeniem dla niej i jej nieświadomych niebezpieczeństwa dzieci. Nieznajomy czegoś od niej chce. I choć Molly nie ma żadnej gwarancji, że jeśli zastosuje się do jego wskazówek, intruz nie skrzywdzi jej i jej dzieci, pozwala mu sobą pokierować. Bo gdyby postąpiła inaczej to groźba tego tajemniczego osobnika mogłaby się ziścić. Molly mogłaby już do końca życia żałować, że go nie posłuchała.

Nagradzana amerykańska pisarka, prowadząca warsztaty z twórczego pisania w Brooklyn College, absolwentka Yale University, żona artysty Adama Douglasa Thompsona i matka dwójki dzieci, Helen Phillips, na rynku literackim istnieje od 2011 roku, kiedy to ukazał się jej zbiór opowiadań zatytułowany „And Yet Were Happy”, który został wyróżniony przez jury The Story Prize. Jej pierwsza powieść dla starszych czytelników, „The Beautiful Bureaucrat” (pol. „Kancelaria”) swoją światową premierę miała w roku 2015. Ale największy rozgłos przyniósł jej pierwotnie wydany w 2019 roku thriller psychologiczny pt. „The Need” (pol. „Wizyta”). Niekonwencjonalna powieść o macierzyństwie, której publikacja była sporym wyzwaniem dla autorki. Bo to najbardziej osobiste z dotychczasowych dzieł Helen Phillips, choć zasadniczo nie jest to utwór autobiograficzny. Tak czy inaczej autorka była świadoma niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiąże. Odważyła się na ten krok przede wszystkim dlatego, że na niej samej największe wrażenie zawsze wywierały głównie dzieła, w których autorzy pokazali się od nieustraszonej strony.

Helen Phillips zdaje sobie sprawę, że na początku „Wizyta” upodabnia się do hollywoodzkiego filmu - thrillera czy nawet horroru z nurtu home invasion - ale nie to było źródłom jej inspiracji. Pomysł zrodziło samo życie. Pewnej nocy, gdy jej męża nie było w domu, a ona zupełnie naga karmiła piersią swoją córeczkę, zaalarmował ją jakiś dźwięk. Szybko domyśliła się, że to wiatr, ale jej umysł opanowały myśli w rodzaju: Co bym zrobiła, gdyby do domu wszedł teraz jakiś intruz? Jak miałabym ochronić swoje dziecko? Główną bohaterkę „Wizyty” poznajemy mniej więcej w takim właśnie momencie. Jest wieczór, a ona ukrywa się we własnym domu wraz ze swoimi dziećmi: rozgadaną córeczką Vivian, która niedługo skończy cztery lata i niemającym jeszcze dwóch lat, wesoło gaworzącym synkiem Benem. Trudno stwierdzić, czy to tylko zabawa z dziećmi, ale nawet jeśli od tego się zaczęło, to teraz przez głowę Molly przemykają straszne myśli. Wygląda na to, że kobieta jest przekonana, iż dom nawiedził jakiś nieproszony gość. Ktoś jest w środku. Ktoś lub coś zagraża jej i jej dzieciom. Maluchy nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Nie wiedzą, że w cieniu czai się upiór. Czy to człowiek, czy jakaś zjawa, która chce ich skrzywdzić? A może to tylko wybujała wyobraźnia Molly? Może to efekt przemęczenia połączonego ze stresem. A może coś jeszcze gorszego. Objaw choroby psychicznej? Jakkolwiek by nie było, kobieta stara się stłumić te straszne przeczucia. Uciszyć myśli o intruzie. Jak gdyby nigdy nic wraca więc do cowieczornych obowiązków. Kończy tę niepokojącą zabawę i kiedy już wydaje się, że nic złego się nie wydarzy, Molly kątem oka zauważa coś, co na powrót przywołuje najczystszy lęk. Lęk, który poznać może jedynie kochający rodzic. Obezwładniający strach o swoje potomstwo. Strach wypierający wszystko inne. Strach, który natychmiast uruchamia instynkt silniejszy od wszystkich innych. Chronić dzieci. Za wszelką cenę, choćby nawet miało to oznaczać wystawienie się na skrajne niebezpieczeństwo. Nawet jeśli trzeba będzie „złożyć w ofierze” siebie, Molly się nie zawaha. Bo cenniejsze od własnego życia, jest dla niej życie jej dzieci. Bo przede wszystkim jest matką. Nie żoną , nie kobietą sukcesu, zajmującą się paleobotaniką, tylko matką. Nie brzmi po myśli feministycznej? Można to tak odebrać, ale... Zastanówmy się. Pomyślmy, czy Helen Phillips definiując Molly przede wszystkim jako matkę, naprawdę deprecjonuje płeć żeńską? Czy to jakoś uwłacza dzietnej kobiecie? Myślę, że wraz z rozwojem fabuły nawet najbardziej wątpiący w ten pozornie niefeministyczny przekaz czytelnik, będzie coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to jednak pozycja na wskroś feministyczna. Rzecz o kobietach, ale nie tylko dla kobiet. Helen Phillips zdradziła, że zdarzyło jej się już przyjmować podziękowanie od mężczyzny, któremu „Wizyta” pozwoliła niejako na własnej skórze odczuć to, co swego czasu przeżyła jego partnerka. Lepiej zrozumieć kobietę. Zrozumieć matkę. Takich uświadomionych zapewne jest więcej. I założę się, że nie tylko w męskiej grupie czytelniczej. Nie wiem, czy istnieje inna powieść, w której tyle miejsca poświęcono laktacji. Karmieniu piersią, sposobom pozbywaniu się nadmiaru mleka i niekontrolowanym, w niektórych sytuacjach dość krępującym, wyciekom z sutków. Chodzeniu w wiecznie poplamionych biustonoszach i podkoszulkach. Ja w każdym razie takich nie znam. Za to nie po raz pierwszy obracałam się w tak osobliwych klimatach. Zdarzało mi się już obcować z równie, a nawet jeszcze bardziej osobliwymi historiami. Ale w kontekście macierzyństwa? Nie, takich eksperymentów sobie nie przypominam. Tak surrealistycznego i realistycznego zarazem ujęcia trudnego, ale i rozkosznego, ekstatycznego macierzyństwa. Tego błogostanu, w którym zapewne trwa niejedna kobieta, która doczekała się cudownego potomstwa. W „Wizycie” Helen Phillips przedstawia to tak, że ma się wrażenie, jakby macierzyństwo na tym wczesnym etapie, na jakim jest jej bohaterka, trwało gdzieś poza czasem i przestrzenią. Jakby w oderwaniu do twardej rzeczywistości, z którą jednocześnie się stapia. Wiem jak to brzmi, ale nie potrafię w bardziej zrozumiały sposób opisać tego stanu, w jaki wprawiła mnie Helen Phillips swoją „Wizytą”. Thrillerem psychologicznym, który z biegiem lektury coraz mniej przypomina klasyczny dreszczowiec, a coraz bardziej... coś, na co prawdopodobnie nikt nie będzie przygotowany. Nie po takim wstępie.

Zawsze uważała, że jest coś podstępnego w tym, jak rodzice kładą dzieci do snu w miękkich piżamkach, jak dają im mleko, czytają bajeczki, przynoszą ich pluszaki, mówią, że wszystko jest w porządku, że nie ma się czego bać, jakby sen nie był jedną szesnastą śmierci. Gdy dzieci opierają się zaśnięciu, długim samotnym godzinom w ciemności, wyczuwając intuicyjnie, że to przymiarka do śmierci, szepczą do nich, masują im plecy, udają, że nigdy nie umrą.”

Wiemy, jak musi rozwinąć się opowieść o zamaskowanej postaci wdzierającej się z nagła do czyjegoś domu. A raczej tylko wydaje nam się, że wiemy. Jesteśmy gotowi na zaciekłą walkę z tajemniczym agresorem. Walkę, w której główną stawką jest życie dwójki małych dzieci. A zawalczy o nie ich matka. W pojedynkę. Tylko Molly stoi na drodze człowieka, lub nie-człowieka, w czerni, który ukrywa swoje oblicze pod maską wyobrażającą głowę jelenia. Jeśli ona zawiedzie, jej dzieci spotka śmierć. Umrą jeszcze tego samego wieczora, może nawet w niewyobrażalnych męczarniach. Tego feralnego wieczora, kiedy to jej niejasne lęki przybrały realny kształt. Spotkały się w tej ludzkiej sylwetce, którą otacza jakaś nierzeczywista aura. Patrząc na tego jeleniopodobnego milczącego człeka nie można oprzeć się irracjonalnemu wrażeniu, że jest i nie jest. Widzimy intruza, ale jego tutaj nie ma. On nie ma prawa tu być, ale jednak jest. Nie ma prawa istnieć w tym świecie, w tej dobrzej znanej nam rzeczywistości – naszej rzeczywistości – ale trudno powiedzieć dlaczego. Jak to poczujecie, to nie będziecie zadawać tego pytania. Wystarczy jedno spojrzenie, byście nabrali pewności, że to nie jest zwyczajna (w ramach konwencji home invasion) sytuacja. To coś z pogranicza jawy i koszmarnego snu. Coś zrodzonego w chorym umyśle? Tak, to jest to! Molly ma halucynacje. To stąd to poczucie nierealności. Mamy już więc punkt zaczepienia, znajdujemy stabilne podłoże w tym wcześniej niemożliwie rozchwianym świecie przedstawionym, ale do komfortu nam jeszcze daleko. Bo w ślad za konkluzją, że Molly widzi rzeczy, których nie ma, przychodzi pewnie niesprawiedliwe, mocno krzywdzące, ale też naturalne w kontakcie z tego rodzaju opowieściami, przekonanie, że Molly zagraża nie tylko sobie, ale i również swoim ukochanym dzieciom. A właściwie to jakiego rodzaju opowieściami? O co konkretnie tutaj chodzi? Bo chyba nie jest to opowieść o zamaskowanym człowieku terroryzującym pewną rodzinę i raczej nie będzie to kolejna historia o jednostce powoli, acz nieuchronnie tracącej zmysły. Chyba. Tak jak chyba nie jest to opowieść o Jamie. Wykopaliskach archeologicznych, w których czynny udział bierze czołowa bohaterka (antybohaterka?) omawianej książki. O zastanawiających znaleziskach, wśród których znalazło się też takie, które wzbudziło gniew wielu. Takie, przez które uwaga niektórych radykalnych środowisk skupiła się na Molly i jej kolegach z pracy. Czy groźby ze strony fanatyków religijnych zostaną wprowadzone w życie? A może już zostały? Czyżby ten intruz, który wyszedł z ukrycia już w pierwszej partii „Wizyty”... Tak, to musi się jakoś łączyć. Ale jakoś inaczej. Nie tak jak można się spodziewać czytając tylko te moje słowa. Dość szybko bowiem dopełnia się najbardziej zdumiewające odkrycie w życiu Molly. A już wydawało się, że czas dziwów bezpowrotnie przeminął, że znaleźliśmy już odpowiednie oparcie w rzeczywistości. Phillips dmuchnęła i rozsypał się ten domek z kart. Cały świat zwalił nam się na głowę i teraz to już na pewno wiemy, że nic nie wiemy. Więcej nie zdradzę. Kolejne warstwy tej magicznej cebuli najlepiej odkrywać podróżując przez tę publikację. Doprawdy niezwykłą, doprawdy dręcząco, uwierająco niekonwencjonalną. Phillips wszak bezpardonowo, bezlitośnie pogrywa sobie z naszymi oczekiwaniami, wyobrażeniami uwarunkowanymi doświadczeniami z innymi gatunkowymi plonami tak na polu literackim, jak filmowym. W sumie tyczy się to więcej niż jednego-dwóch gatunków. Trochę mi wprawdzie zajęło przekonanie się do uporczywego szczędzenia słów w „Wizycie”. Obsesyjny minimalizm, tak to w myślach nazywałam. Krótko, krótko, krótko, za mało szczegółów... nie, chwileczkę, zobacz głupia, ile w tym treści. Zobacz, jaka diabelna precyzja. Jaka celowość. Każdy wyraz, każdy znak interpunkcyjny wydaje się być tak samo mocno przemyślany, tak starannie wybierany, jak składniki składające się na tę raz po raz zaskakującą opowieść. I uparcie dezorientującą (zagubienie w przynajmniej na pozór groźnym świecie, w którym usilnie szukamy jakiegoś punktu stabilniejszego podparcia), płynną, wciąż opierającą się krystalizacji, również w odniesieniu do źródła śmiertelnego niebezpieczeństwa, jeśli takowe w ogóle istnieje, dającą do myślenia, trzymającą w napięciu, ale i wzruszającą. Zakończenie nie mogło być inne. To musiało się tak skończyć. Ale jednak, czym zaskoczyłam samą siebie, miałam cichą nadzieję...

Wizyta” Helen Phillips prawdopodobnie będzie jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie w życiu przeczytacie. Dla niektórych może nawet być to „największy dziwoląg” z dotychczas przeczytanych powieści. Zapnijcie pasy, bo czeka Was wyprawa do świata nie-do-wiary. Do Strefy Mroku. Patrzycie na wiecznie zaganianą, wiecznie zmęczoną matkę dokazujących, ciekawskich i przeuroczych maluchów, która ma poważne powody do obaw. Obaw o bezpieczeństwo tego, co dla niej najdroższe. Patrzycie na kobietę, która co prawda ma w sobie ogromną wolę walki, ale czy jej nie straci? „Wizyta” to szczera opowieść o macierzyństwie, głęboki i poruszający thriller psychologiczny, w którym świat realny coraz bardziej zdecydowanie przenika się ze światem niby marzeń sennych. Robi się coraz bardziej surrealistycznie, aż w końcu... W końcu przeżyjecie tę oszałamiającą Wizytę. Może jeszcze nie jesteście co do tego przekonani, ale prędzej czy później pewnie po tę lekturę sięgniecie. Ciekawość Was przywiedzie. Zobaczycie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz