poniedziałek, 21 kwietnia 2025

„Sukkub” (2024)

 
Christopher spędza wieczór ze swoim kilkumiesięcznym synem, dzięki czemu jego żona Sharon, z którą jest w separacji może rozerwać się na imprezie. Pod wpływem przyjaciela Chris dołącza do aplikacji randkowej i nawiązuje kontakt z kobietą przedstawiającą się jako Adra, wstydliwa istota powoli wychodząca z traumy i gotowa na poznanie miłego mężczyzny. Co prawda nie pokazuje całej twarzy, ale poza tym jej zachowanie przeczy słowom. Chris nie widzi nieśmiałej kobiety, tylko wyuzdaną uwodzicielkę z podniecającym go ciałem. Mężczyzna jest niemile zaskoczony swoją reakcją na kobietę niebędącą jego prawdziwą miłością. Marzy o naprawieniu związku z Sharon, a jednocześnie odczuwa silny pociąg fizyczny do Adry, która w pewnym momencie zaprasza go do siebie. W pierwszym odruchu Chris odmawia spotkania, rozważa jednak zmianę decyzji, gdy nagle kontaktuje się z nim skompromitowany astrofizyk, niejaki doktor Orion Zephyr, który radzi natychmiast zakończyć rozmowę z kuszącą go istotą. Twierdzi, że Chris znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale ostrzegany mężczyzna bardziej obawia się o bezpieczeństwo Adry. Potencjalnej ofiary uczonego stalkera.

Plakat filmu. „Succubus” 2024, Convoke Media, BondIt Media Capital, Brick Lane Entertainment

Niezależny horror twórcy „Miss Virginia” (2019) i „Hard Miles” (2023), urodzonego w Toronto, dorastającego w amerykańskim stanie Arkansas i często goszczącego na irlandzkiej wsi (u dziadków), R.J. Daniela Hanny. Pierwszy szkic scenariusza „Sukkuba” (oryg. „Succubus”) powstał podczas pandemii COVID-19, a jego skuteczność autor - Daniel Hanna - przetestował po konsultacji z przyjacielem ze studiów, najprężniej rozwijającym się w aktorstwie Brendanem Bradleyem. Dokładanie omówili niektóre sceny, po czym Hanna nakręcił i zmontował wybrane fragmenty głównie po to, by upewnić się, że jego artystyczna wizja należycie wpasuje się w eksperymentalną formę. Parę tygodni później wystosował kolejne zaproszenie do Bradleya – tym razem do obsady aktorskiej „Sukkuba”. Etap produkcji trwał piętnaście dni. Dystrybucja (internetowa) trzeciego pełnometrażowego osiągnięcia reżyserskiego R.J. Daniela Hanny - niskobudżetowego horroru demonicznego, ewentualnie psychologicznego, o lekkim zabarwieniu erotycznym, surrealistycznym i makabrycznym – ruszyła w ostatnim tygodniu września 2024 roku. W Polsce „Sukkub” został udostępniony w kwietniu 2025 na platformie CDA Premium.

Pradawny demon (sztuczna inteligencja? Niewinna ofiara, obiekt obsesji szalonego naukowca?) w epoce voyeuryzmu. Kamerki internetowe, elektroniczne nianie/całodobowy zdalny monitoring w pokoju dziecięcym i monitoring miejski, urządzenia podsłuchowe (smartfony) dobrowolnie noszone w kieszeniach, torebkach, plecakach, nieodpłatne udostępnianie danych wrażliwych w mediach społecznościowych (swoich, rodziny, przyjaciół i nieznajomych), wirtualne randki, „stosunki seksualne” (tzw. cyberseks), intymne zwierzenia w trybie online, w rzekomo prywatnej przestrzeni, a w rzeczywistości na forum publicznym. Po zagadkowym prologu z Ronem Perlmanem (m.in. „Lunatycy” i „Desperacja” Micka Garrisa, „Cronos” i „Blade: Wieczny łowca II” Guillermo del Toro, „Wyspa doktora Moreau” Johna Frankenheimera i niewymienionego w czołówce Richarda Stanleya, „Obcy: Przebudzenie” Jeana-Pierre'a Jeuneta, „13 grzechów” Daniela Stamma, „Pokerowa noc” Grega Francisa) przenosimy się do luksusowego lokum około czterdziestoletniego mężczyzny opiekującego się niemowlęciem, na odległość doglądanym także przez jego matkę i żonę, z którą jest w separacji. O nich wie, ale ile osób tak naprawdę przygląda się bezbronnemu stworzeniu sprowadzonemu na ten wścibski świat przez upadającego biznesmena i zranioną gospodynię domową? Ilu zboczeńców przegląda social media rodziców bezrefleksyjnie udostępniających zdjęcia swoich pociech? Ile deepfake'ów z maleńkim Mikeyem już krąży w Sieci? Jego rodzice, Chris i Sharon (przekonujące występy Brendana Bradleya i Olivii Grace Applegate, którą fani kina grozy mogą pamiętać chociażby z „Organ Trail” Michaela Patricka Janna), najwidoczniej się nad tym nie zastanawiają, podobnie jak Denise (bezbłędna Rosanna Arquette), przedstawicielka starszego pokolenia, teoretycznie powinna więc być bardziej podejrzliwa wobec nowoczesnego życia. Filmowanie tradycyjne nierównomiernie przeplata się w „Sukkubie” R.J. Daniela Hanny z techniką screenlife (computer screen film), a głównym tematem pierwszej partii filmu są uczuciowe rozterki głównego bohatera. Wewnętrzny konflikt Chrisa. Można to postrzegać jako współczesną reinterpretację arcydzieła Johanna Wolfganga von Goethego, w całości po raz pierwszy wydanego w 1833 roku (po śmierci autora) dramatu pt. „Faust”. Kuszenie Mefistofelesa zamienione na kuszenie Eddiego (zapewne celowo przejaskrawiona kreacja Dereka Smitha; zabawna karykatura nieuleczalnych podrywaczy) i Adry (diabolicznie magnetyczna Rachel Cook, której w niniejszej pracy pomogło doświadczenie w modelingu i działalność w mediach społecznościowych). Chris liczy na odbudowanie swojego związku małżeńskiego, na przekonanie Sharon, że nie jest już pracoholikiem uganiającym się za spódniczkami, ale zakłada konto na portalu randkowym i postępuje zgodnie ze wskazówkami wytrawnego kobieciarza „przypadkiem” będącego jego najlepszym przyjacielem. Skoro jest w separacji, to z czystym sumieniem może sobie poużywać – do tego sprowadza się retoryka Eddiego. I choć Chris ma wątpliwości, ostatecznie przystępuje do poszukiwań wirtualnej kochanki. Niechcący paruje się z koleżanką Sharon (ups), ale najwyraźniej to jego szczęśliwy dzień (yhm), bo nie dość, że bez trudu udaje mu się wybrnąć z kłopotliwej - potencjalnie katastroficznej - sytuacji, to na dodatek zdobywa dziewczynę. Niesamowicie seksowną i nader chętną. „Wyposzczonego króliczka”, który nie przyjmie odmowy.

Plakat filmu. „Succubus” 2024, Convoke Media, BondIt Media Capital, Brick Lane Entertainment

W „Sukkubie” R.J. Daniela Hanny długoletni miłośnicy gatunku mogą wyczuć tę seksualną energię, którą emanuje co najmniej jedna gałąź kina exploitation: lesbian vampire movies z drugiej połowy XX wieku; zrealizowane za niewielkie pieniądze neogotyckie obrazy zwykle z dużo większą zawartością tak zwanej golizny niż ten tutaj tworek, jak sama nazwa wskazuje czerpiący z demonologii. W niesławnym traktacie katolickim „Malleus Maleficarum” (pol. „Młot na czarownice”), podręczniku niegdysiejszych łowców „czarownic”, sukkuby opisano jako zbieraczki męskiego nasienia, które następnie przez inkuby było aplikowane kobietom, a dzieci poczęte tą średniowieczną metodą in vitro miały być szczególnie podatne na wpływ Szatana. Do ponownego pojawienia się Rona Perlmana – jako astrofizyka związanego z głośną aferą w środowisku naukowym i akademickim, doktora Oriona Zephyra – nie ulega wątpliwości, że Chris nadział się na piekielną istotę posiadającą moce niedostępne Ziemianom. Wszystko wskazuje na to, że Adra w domu nieposłusznego wybranka poczyna sobie jak rasowy poltergeist albo Carrie White. Mistrzyni manipulacji, hipnozy, telekinezy, teleportacji, bilokacji etc. Istota zmiennokształtna i zmieniająca wygląd innych lub, co bardziej prawdopodobne, zasadniczo wpływająca na percepcję wzrokową wybranych śmiertelników – niezręczna wideorozmowa, wpadka podlizującego się mężczyzny: prośba o wyłączenie filtru postarzającego. Oczywiście Chris nie domyśla się, że dziwne zjawiska w jego otoczeniu są powodowane przez jego wirtualną znajomą, a w każdym razie mogą być, bo wątpliwy bohater „Sukkuba” podrzuca mniej czy bardziej godną rozważenia teorię o hakerskiej działalności obłąkanego doktorka. Zgaduję, że nemezis Adry, astrofizyk zafiksowany na punkcie zgładzenia albo zaliczenia demona seksu, został oparty na starym modelu burzyciela, najczęściej wykorzystywanym w szeroko pojętej fantastyce. Osobowość makiaweliczna, bez większego żalu poświęcająca jednostki dla autentycznego lub wyimaginowanego dobra ogółu, opętana niebezpieczną ideą, czy jak w tym przypadku heroicznie stojąca na straży ładu i porządku publicznego poważnie zagrożonego przez przybysza/przybyszkę z Piekła. Samotny wojownik od początku podejrzany o niecne zamiary wobec ciężko doświadczonej kobiety, która niczym mu nie zawiniła. Od początku dziwnej/niekonwencjonalnej/skomplikowanej/oryginalnej (niepotrzebne skreślić) znajomości z Chrisem. Skąd Zephyr wiedział, że „nasz bohater” jest o krok od - nomen omen? - piekielnie płomiennego romansu ze stworzeniem UWAGA SPOILER urodzonym przez kozę KONIEC SPOILERA? W każdym razie czołowa postać „Sukkuba”, niezwłocznie rozpoczyna przygotowania do akcji ratunkowej... która nawet się nie zacznie. Bo Adra nie potrzebuje rycerza na białym koniu? Potrzebuje czy nie, Chrisa stopuje nieodpowiedzialna niańka Mikeya. Się cholera zbuntowała. Wykorzystała okazję do „zjedzenia rybki złowionej przez kolegę”? Odpłacenie pięknym za nadobne, słodka zemsta za podbijanie do jego żony czy zwyczajna chętka – nic osobistego – w gruncie rzeczy wiecznie napalonego Eddiego? Tak czy owak, Chris jest uwiązany w domu, a przynajmniej tak mu się wydaje. Jeszcze zatęskni za swoim dusznym, ciasnym, mrocznym mieszkankiem (normalnie przestronnym, ale filmowcy dołożyli starań, by przyprawić widza o lekką klaustrofobię; dobrze wykonana sztuka stopniowego pomniejszania przestrzeni, iluzja kurczącego się domu) – w czerwonej komnacie zaprojektowanej przez architekta przeklętego pokoju w hotelu Dolphin w Nowym Jorku. Oczywiście żartuję, ale przypomniała mi się filmowa adaptacja opowiadania Stephena Kinga ze zbioru „Wszystko jest względne” - „1408” Mikaela Håfströma. A niektóre efekty, jak w „Coś” Johna Carpentera... No dobrze, przesadziłam, ale to zdecydowanie stara szkoła body horroru. Tylko dwa momenty, ale za to jakie! Szkaradzieństwo w stajni i podniecające mięcho w sypialni: tragikomiczna gra wstępna i stosownie niesmaczna kopulacja; zakrawa na parodię erotycznych uniesień filmowych postaci. Miejscami trąciło tandetą (nie mylić z campem, kiczem magicznym), UWAGA SPOILER zwłaszcza podróż astralna Chrisa, ale prawdziwa forma/kształt tytułowej kusicielki, kostium demona w moich oczach też nie wypadł okazale KONIEC SPOILERA przez większość czasu bawiłam się jednak – wybaczcie niefortunny dobór słów, kontrowersyjne wyrażanie się o kinie paskudnym - nadspodziewanie dobrze. Włącznie z porypanym zakończeniem;)

Sukkub” w reżyserii i na podstawie scenariusza R.J. Daniela Hanny to nie jest rzecz, którą można polecać ot tak, komu popadnie – przedtem należałoby się porządnie zastanowić, wyselekcjonować wąską grupę osób „posiadającą odpowiednie kwalifikacje” do polubienia się z taką taniochą. Nie jestem w tym dobra, ograniczę się więc do stwierdzenia, że wpisuję się w ową „tajemną” grupę docelową tego koszmarka. Złośliwi powiedzą film dla ludzi o prymitywnych gustach, a kulturalni – dla ludzi o gustach specyficznych:) Tak czy siak między innymi dla mnie.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Zapowiedź: „Życie Chucka”

 
Widziałeś „Skazani na Shawshank” lub „Zieloną milę”? Czas na „Życie Chucka”. Zdaniem dziennikarzy to „Jedna z najlepszych adaptacji prozy Stephena Kinga”.

Plakat filmu. „The Life of Chuck” 2024, Intrepid Pictures, Red Room Pictures, QWGmire

Życie Chucka” to film, który spotkał się z gorącym przyjęciem publiczności podczas premierowego pokazu na Międzynarodowym Festiwalu w Toronto. Po projekcji recenzent „Screen Rant” napisał, że film jest „przepełnioną radością życia poruszającą opowieścią, która przypomina, dlaczego warto budzić się co rano”. Zaś dziennikarz „Fandom Wire” dodał, że to „jedna z najlepszych adaptacji prozy Stephena Kinga”.
Film zachwycił nie tylko krytyków w Toronto, ale i publiczność, dzięki której wygrał ten festiwal. Wcześniej Nagrodę Publiczności Toronto Film Festival zdobyły takie tytuły jak „American Beauty”, „Green Book”, „La la Land” czy „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”.
Reżyserią zajął się Mike Flanagan, który ma już na koncie kilka udanych ekranizacji różnych autorów, mi.in. „Doktor Sen”, „Nawiedzony dom na wzgórzu” i „Zagłada domu Usherów”. Główną rolę w „Życiu Chucka” zagrał znany z „Avengersów” czy serialu „Nocny recepcjonista” Tom Hiddleston.
Producenci zapewniają, że „Życie Chucka” będzie porywające jak „Skazani na Shawshank”, wzruszające jak „Zielona mila”, mądre jak „Stań przy mnie”. Wszystkie trzy tytuły są oczywiście ekranizacjami prozy Stephena Kinga.

Opis filmu:

U progu końca świata Marty i Felicia próbują odbudować swoją relację i odkryć kim jest tajemniczy Chuck Krantz, którego uśmiechniętą twarz widzą na wszechobecnych billboardach. Czy jego los splata się jakoś z ich losem i jaki ma związek ze zbliżającą się katastrofą?
Historię Chucka poznajemy od końca, gdy stając w obliczu nieuchronnego, wyszukuje w pamięci chwile i zdarzenia, które nadawały jego życiu prawdziwy sens. To sprawy znane każdemu z nas, najprostsze, ktoś powiedziałby, że wręcz banalne, a jednak najwspanialsze. Miłość najbliższych, młodzieńcze marzenia, momenty szalonej zabawy, przyjaźnie, pasje i małe zwycięstwa odnoszone w codziennych zmaganiach z losem. Każdy z nas ma swój własny mały wszechświat, który trwa tyle co nasze życie, ale jego odbicia istnieją dalej we wszechświatach innych.

W kinach od 1 sierpnia 2025 roku

Zobacz zwiastun: 

Kadr z filmu.The Life of Chuck” 2024, Intrepid Pictures, Red Room Pictures, QWGmire

Reżyseria: Mike Flanagan („Doktor Sen”, „Ouija: Narodziny zła”, „Zanim się obudzę”, „Zagłada domu Usherów” – serial, „Nawiedzony dom na wzgórzu” - serial)
Obsada: Tom Hiddleston („Avengers”, „Thor: Ragnarok”, „Loki” - serial, „High-Rise”, „Nocny recepcjonista” - serial, „Kong: Wyspa Czaszki, „O północy w Paryżu”); Chiwetel Ejifor („Bridget Jones: Szalejąc za facetem”, „Venom 3: Ostatni taniec”, „Zniewolony”, „Marsjanin”, „Doktor Strange”, „To właśnie miłość”); Karen Gillan („Strażnicy Galaktyki”, „Avengers: Koniec gry”, „Big Short”, „Doktor Who” – serial); Mark Hamill („Gwiezdne wojny”, „Mandalorian” – serial, „Co robimy w ukryciu” – serial)
Gatunek: dramat / fantasy
Produkcja: USA 2025
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films

Źródło: wszystkie materiały od Monolith Films

piątek, 18 kwietnia 2025

„The Woman in the Yard” (2025)

 
Po śmierci męża w wypadku samochodowym pogrążona w depresji malarka Ramona izoluje się w wiejskim domu ze swoimi dziećmi, czternastoletnim Taylorem i sześcioletnią Annie. W katastrofie, która zabrała jej ukochanego kobieta odniosła kontuzję kończyny dolnej, ale większe spustoszenie w niepełnej rodzinie sieje jej stan psychiczny. Pewnego dnia przed domem Ramony zjawia się tajemnicza kobieta w czerni, która początkowo sprawia wrażenie mocno zagubionej, ale już podczas pierwszej rozmowy z samotną matką ujawnia swoje złe zamiary wobec niej i jej bliskich. Poza tym w jej enigmatycznych wypowiedziach Ramona wychwytuje niepokojący podtekst dotyczący niedawnego wypadku. Nieznajoma nie ma zamiaru szybko opuścić podwórka Ramony, która nieprzyjemnie zaskakuje swego syna rezygnacją z szukania pomocy. Zamiast podjąć potencjalnie ryzykowną próbę ucieczki, wdowa woli zostać w rzekomo bezpiecznym domu.

Plakat filmu. „The Woman in the Yard” 2025, Blumhouse Productions, Homegrown Pictures, Ombra Films

Horror psychologiczny zrodzony z obrazu nieznajomego siedzącego na krześle przed odizolowanym domem. Obrazu mężczyzny w czarnym kapeluszu z szerokim rondem uparcie wpatrującego się w cudzą nieruchomość. Człowiek latami prześladowany przez tę wizję, Sam Stefanak, nie miał wątpliwości, że wyobraźnia podsuwa mu samozwańczego pastora Henry'ego Kane'a, fikcyjną postać związaną z Poltergeist Universe (cykl filmowych horrorów nadprzyrodzonych otwarty w 1982 roku przez Tobe'ego Hoopera), coś mu jednak mówiło, że jego człowiek w kapeluszu ma do opowiedzenia inną złowrogą historię. W tamtym czasie Stefanak trwał w przekonaniu, że powinien iść ścieżką komediową, dlatego odsuwał od siebie wszelkie myśli o tym mrocznym przybyszu. Ale w 2020 roku, po wybuchu pandemii COVID-19, mocno przygnębiony i mający mnóstwo wolnego czasu Sam Stefanak doszedł do wniosku, że to dobry moment na wysłuchanie wyimaginowanego mężczyzny. Zasiadł przed komputerem i zadał mu parę pytań - „kim jesteś?”, „dlaczego tu jesteś?”, „co mogę zrobić, żebyś odszedł?” - a postać z jego głowy szczerze i natychmiast na wszystkie odpowiadała. Zanim się spostrzegł, Stefanak miał gotowy scenariuszu filmowy roboczo zatytułowany „The Man in the Yard”. I zorientował się, że to bardzo osobisty utwór – jak się okazało skuteczny sposób na poradzenie sobie z dręczącymi go myślami samobójczymi, na pokonanie depresji.

W 2020 roku „The Man in the Yard” autorstwa Sama Stefanaka trafił na The Black List („najbardziej lubiane” niezrealizowane scenariusze filmowe), a w lutym 2024 roku media obiegła informacja o współpracy Universal Pictures i Blumhouse Productions nad przemianowaną - na „The Woman in the Yard” - opowieścią, którą wyreżyseruje Jaume-Collet-Serra, twórca między innymi „Domu woskowych ciał” (2005), „Sieroty” (2009) i „183 metry strachu” (2016). Zdjęcia główne ruszyły w ostatnim tygodniu kwietnia 2024 w mieście Athens w hrabstwie Clarke (pierwsza duża produkcja w Athena Studios) i małej miejscowości Bostwick w hrabstwie Morgan w stanie Georgia, a budżet produkcji oszacowano na dwanaście milionów dolarów. Dystrybucja „The Woman in the Yard” ruszyła pod koniec marca 2025 roku. Kupiony przez Universal Pictures (dystrybutor) i Blumhouse Productions (producent) scenariusz pt. „The Man in the Yard” wbrew pozorom nie był tekstem gotowym do realizacji. Autor historii, Sam Stefanak, od początku był szeroko otwarty na zmiany, polegał na doświadczeniu producentów, którzy tak naprawdę tylko zapoczątkowali proces modyfikacji jego dziełka. Największe przeróbki wprowadził Jaume-Collet Serra, który dołączył do zespołu w styczniu 2024 roku - jak to ujął Stefanak w wywiadzie dla Filmmaker Magazine - „z bardzo konkretną wizją”. Reżyser zaproponował scenarzyście przekucie tego thrillera akcji z nurtu home invasion w thriller psychologiczno-surrealistyczny, i nie napotkał najmniejszego oporu. Razem zabrali się do pracy, która zaowocowała czymś głębszym od pierwotnego zamysłu. Według pomysłodawcy omawianego projektu, Sama Stefanaka, „The Woman in the Yard” to „jego historia zrealizowana zgodnie z bardzo konkretną wizją Jaumego Coletta-Serry”. Alegoryczny film o straumatyzowanej rodzinie niepokojonej przez obcą istotę siedzącą przed ich domem. W centrum opowieści znajduje się kobieta z niesprawną nogą, powoli topiąca się w studni rozpaczy Ramona (przekonująca kreacja Danielle Deadwyler – m.in. „W blasku ekranu” Jane Schoenbrun - która ponadto dołączyła do grona producentów wykonawczych „The Woman in the Yard”), utalentowana plastycznie, nagle osamotniona matka nastoletniego Taylora (bardzo dobre wykonanie Peytona Jacksona) i kilkuletniej Annie (przeurocza Estella Kahiha), heroicznie, ale najwyraźniej bez większych efektów walcząca z wewnętrznymi demonami na kompletnym pustkowiu. Najbliższa zamieszkana nieruchomość (mała farma) znajduje się parę mil od jej smutnego gospodarstwa domowego, więzienia półsierot niemogących liczyć na wsparcie rodzica, który im pozostał. A przynajmniej tak to odczuwa pierworodny Ramony, czternastolatek, który pozornie wskoczył na miejsce ojca w hierarchii rodzinnej. Przejął większość obowiązków tragicznie zmarłego rodzica, ale nie dano mu prawa samodzielnego decydowania – cała władza skupia się w rękach niestabilnej emocjonalnie Ramony. Obcej istoty wyglądającej jak kochana mama Taylora i Annie. Tak najbardziej wyeksponowana postać „The Woman in the Yard” Jaumego Colleta-Serry może być odbierana przez własne dzieci. Od czasu do czasu ta straszna myśl z pewnością nawiedza nawet małą Annie, ale zdecydowanie częściej musi dopadać Taylora. Czy patrząc na Ramonę chłopak wspomina „Inwazję porywaczy ciał” Jacka Finneya? Albo „Egzorcystę” Williama Friedkina? Tak czy inaczej, jego zaufanie do matki maleje w zastraszającym tempie i jednoczenie w jego sercu rozgaszcza się lęk. Podobno najczęściej boimy się tego, czego nie znamy... a Taylor i Annie nie znają bestii terroryzującej ich mamę.

Plakat filmu. „The Woman in the Yard” 2025, Blumhouse Productions, Homegrown Pictures, Ombra Films

Intrygujące założenie fabularne torpedowane nierównym storytellingiem. Inaczej rzecz ujmując: w moim odczuciu niekonsekwentne snucie niebanalnej opowieści. „The Woman in the Yard” Jaumego-Colleta Serry to slow burn movie łączący w sobie różne gatunkowe tradycje. Pojawienie się – już w pierwszej partii filmu – mówiącej zagadkami kobiety w czerni (hipnotyczna kreacja Okwui Okpokwasili, m.in. „Jestem legendą” Francisa Lawrence'a, „Zmora” Mariamy Diallo, „Egzorcysta: Wyznawca” Davida Gordona Greena) zwiastuje thriller z nurtu home invasion – atak na dom przeprowadzony najprawdopodobniej przez tylko jednego człowieka lub tylko jedną nadnaturalną istotę. Jeśli taki jest plan twórców, to jego realizacja zostaje odłożona na później. Enigmatyczna dama zostanie na podwórku Ramony, Taylora i Annie – będzie sobie siedzieć na krześle i gapić się na dom nic nierozumiejącej rodziny – a tymczasem filmowcy będą kontynuować badania psychiki czołowej postaci i zagłębiać się w jej trudne relacje z dziećmi. Szczególnej uwagi wymaga scena z nauką pisania i odbijaniem piłeczki. Ukryta symbolika, która ujawni się (albo nie) w ostatnim kadrze „The Woman in the Yard”. UWAGA SPOILER Podświadoma tęsknota Annie za bezproblemowym życiem rodzinnym. Idealny świat po drugiej stronie lustra. Odwrócone R magicznym zaklęciem - wołaniem o pomoc? - sześciolatki chcącej do taty i niepoznającej mamy KONIEC SPOILERA. Ping-pong słowny Taylora i Ramony – telepatyczna sprzeczka, zażarta wymiana argumentów w niedosłownym rozumieniu, nastolatka, od którego wymaga się by był mężczyzną i kobiety, która mimo wszystko ciągle traktuje go jak dziecko. Wydoroślał, a ona nawet nie chce wysłuchać jego stanowiska w aktualnie najbardziej palące sprawie rodzinnej. Co zrobić z jawną obserwatorką zastygłą na starym krześle ustawionym przerażająco blisko – coraz bliżej – ich skrajnie nieprzytulnego domu „pośrodku niczego”? Czekać czy uciekać? W ocenie Taylora ta pierwsza opcja jest bardziej ryzykowna, ale Ramona z jakiegoś niepojętego dla niego powodu twardo obstaje przy biernym przyglądaniu się rozwojowi sytuacji. Chłopak woli wziąć sprawy we własne ręce; działać zamiast bezczynnie czekać na pewną(?) śmierć. Tym bardziej, że nie jest pewien, czy największe źródło zagrożenia znajduje się na zewnątrz, czy raczej wewnątrz zimnego gniazda rodzinnego? Incydent z nożem kuchennym z całą mocą uświadamia mu w jak koszmarnym położeniu znalazł się on i jego bezbronna siostra. Szukając sposobu na pozbycie się domniemanego wroga zewnętrznego, musi zachowywać maksymalną czujność przy domniemanym wrogu wewnętrznym, który jeszcze niedawno był jego troskliwą mamą. A teraz Taylor posądza ją o zabicie jego najlepszego przyjaciela? Na pewno nie podejrzewa, że Ramona ukrywa coś jeszcze, że dopuściła się oszustwa, które może nieodwracalnie rozbić tę ledwo trzymającą się rodzinę. „The Woman in the Yard” Jaumego Colleta-Serry moim zdaniem jest spektaklem zmarnowanych szans. Niepospolite podejście do niestety dość powszechnego problemu i długie chodzenie w kółko. W rozczarowująco nieklaustrofobicznym domu wymownych cieni. Analiza psychologiczna sprowadzona do ogólników. Wypada nadmienić, że reżyser „The Woman in the Yard” postrzegał to jako odpowiedź na nieuświadomioną potrzebę dzisiejszej publiczności, zwykle narzekającą na wszelkie niedopowiedzenia w utworach filmowych, ale jego zdaniem tak naprawdę pragnącej jak najszerszego pola do interpretacji własnej. Pożywki dla wyobraźni. Sęk w tym, że mojej fantazji Kobieta na Podwórku nie pobudziła. No dobrze, trochę tak, ale ogólnie rzecz biorąc niezbyt treściwy był to posiłek. Frapujące otwarcie, emocjonująca końcówka i nużący, żeby nie powiedzieć pustawy, środek. W każdym razie przydałoby się dodać jakiś wątek, podkręcić temperaturę w oblężonym domku na prerii. Może zwiększyć udział Okwui Okpokwasili? Pozwolić kobiecie w czerni jeszcze bardziej namieszać w relacjach rodzinnych?

Szumny powrót Jaumego Colleta-Serry do kina grozy. Metaforyczna opowieść o okaleczonej rodzinie dobijanej przez zagadkową istotę obleczoną w czerń. Moim zdaniem niezgrabne połączenie dramatu rodzinnego, horroru psychologicznego i thrillera z nurtu home invasion. Z iluzorycznymi elementami nadprzyrodzonymi? Tak czy siak bogata mieszanka gatunkowa według mnie szczodrze doprawiona jakimś bezsmakowym składnikiem. „The Woman in the Yard” to kino dla cierpliwych (żeby nie było: niczego nie gwarantuję), ale już niekoniecznie (może tak, może nie - nie wiem) dla najbardziej wymagających.

środa, 16 kwietnia 2025

„Mrok lasu” (2023)

 
Ofiara przemocy domowej, ośmioletni Lucas z Wogezów, jest świadkiem śmiertelnego w skutkach potrącenia jego najlepszego przyjaciela Mathiasa. Sprawcą wypadku jest despotyczny ojciec Lucasa, który decyduje się na ucieczkę z miejsca zdarzenia.
Dwadzieścia lat później Lucas zostaje poinformowany o śmierci rodziców w pożarze ich domu w Wogezach. Straumatyzowany młodzieniec postanawia wziąć udział w ceremonii pogrzebowej, a jego dziewczyna Julie i przyjaciel Arnaud są zdecydowani wesprzeć go swoją obecnością. Po skromnej uroczystości pożegnalnej cała trójka udaje się na pogorzelisko, aby odebrać resztki dobytku tragicznie zmarłych sąsiadów poruszającego się na wózku inwalidzkim wdowca Francisa, który nigdy nie pogodził się ze śmiercią swego jedynego syna Mathiasa.

Plakat filmu. „Schlitter” 2023, SerialB Studio, Sombrero Films

Nakręcony w belgijskim mieście Malmedy, w Regionie Walońskim w prowincji Liège telewizyjny francuski horror/thriller wyreżyserowany przez debiutującego w pełnym metrażu Pierre'a Moucheta, który scenariusz, pod tytułem „Schlitter” (aka „Schlitter – Evil in the Woods”, pol. „Mrok lasu”), skonstruował we współpracy ze specjalizującym się w filmach animowanych Nicolasem Robinem. Mouchet, długoletni fan kina grozy, zapowiadał intensywnie osobistą psychologiczną historię eksplorującą traumę, poczucie winy i pragnienie zemsty. Ponadto „Schlitter” miał sprytnie nawiązywać do fascynującej Moucheta „magicznej mocy” rozrywki filmowej – swoistego zacierania granicy między fikcją a rzeczywistością. Chciał przenieść widzów do mrocznego świata utkanego z fałszywych pozorów i skonfrontować ich z ciężkimi tematami życiowymi. Dystrybucja „Schlitter” ruszyła na początku grudnia 2023 roku we Francji. Do Polski film dotarł dopiero w kwietniu 2025 – streaming i telewizja.

W prologu „Mroku lasu” Pierre'a Moucheta poznajemy zaprzyjaźnionych synów drwali, ośmioletnich mieszkańców leśnej prowincji Lucasa i Mathiasa (obiecujący debiutant Antime Calbrie Ekeloo i nie mniej zdolny Nelson Maerten, m.in. „Mroczne serce lasu” Serge'a Mirzabekiantza), którzy pewnego dnia przypadkiem znajdują powojenny bunkier. Tuż po tradycyjnym niekontrolowanym wybuchu wściekłości Louisa, przemocowego ojca Lucasa. Agresja skierowana na własne dziecko. Chłopca, który w najgorszym momencie stosuje się do rady swego najlepszego przyjaciela Mathiasa, zbiera się na odwagę i odmawia wykonania kategorycznego rozkazu przerażającego rodzica. Siedzący za kierownicą Louis skupia uwagę na nieposłusznym synu... i wjeżdża prosto w małego rowerzystę. Po pośpiesznym sprawdzeniu funkcji życiowych ofiary wypadku drogowego, spanikowany mężczyzna wrzuca poturbowane ciałko do wąwozu, w taki sam sposób pozbywając się roweru dobrze znanego mu ośmiolatka. A zszokowany Lucas przygląda się z samochodu, jak jego rodzony ojciec obchodzi się z jego najlepszym przyjacielem. Przed dotarciem do domu czeka ich jeszcze jeden przystanek – trudna, nieszczera rozmowa z troskliwym tatą zaniepokojonym przedłużającą się nieobecnością Mathiasa, spuentowana przelotnym widokiem zapłakanej twarzy nieodzywającego się Lucasa. Mija dwadzieścia lat. Lucas (poprawna kreacja Louki Meliavy) odbiera telefon od funkcjonariusza policji, który z żalem informuje go o tragicznej śmierci rodziców. W domu Louisa i Mathilde w Wogezach z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny wybuchł pożar, a mieszkańcom nie udało się na czas wydostać z płonącego budynku. Mniej więcej taki komunikat dostaje młody mężczyzna, którego noga od lat nie postała w domu rodziców. W wiosce, z którą wiążą się jego najgorsze wspomnienia. Nie może jednak nie pojawić się na pogrzebie własnych rodziców (tj. nie potrafi zmusić się do ominięcia tej uroczystości), a przynajmniej matki, która wprawdzie nie interweniowała, gdy ojciec go bił, ale Lucas nigdy nie wątpił w jej miłość. Wzmocniony towarzystwem zaufanych ludzi, ukochanej Julie (niezgorszy występ Lény Laprès) i przyjaciela Arnauda (przyzwoite wcielenie Côme Levina, m.in. „Porachunki” Luca Bessona), główny bohater „Mroku lasu” Pierre'a Moucheta przybywa do leśnej głuszy w przekonaniu, że wróci do miasta jeszcze tego samego dnia. Co ciekawe najbardziej spieszy się Arnaudowi – nieprzepracowana trauma Lucasa, zżerające go poczucie winy to nic w porównaniu do umówionej randki jego (nie)dobrego kolegi. Albo Lucas lepiej ukrywa palącą potrzebę ucieczki z przeklętej prowincji. Zbrukanej kłamstwem. Właściwie czynem, słowem i milczeniem. Lucas uważa się za współwinnego potwornej zbrodni – spowodowania śmiertelnego w skutkach wypadku drogowego i ukrycia prawdy o śmierci małoletniego Mathiasa – za wspólnika swego okropnego ojca, z którym w dorosłym życiu zerwał wszelki kontakt. Nie mógł przewidzieć katastrofalnych skutków postawienia się rodzicielowi, ale nie musiał brać udziału w zmowie milczenia. Niewątpliwie paraliżował go strach – przed ojcem i/lub legalnym wymiarem sprawiedliwości – ale w odczuciu Lucasa najwyraźniej nie jest to żadne usprawiedliwienie, tym bardziej w obliczu długofalowych skutków tragedii sprzed lat. Oszukany ojciec stałego towarzysza dziecięcych zabaw protagonisty „Mroku lasu”, samotny starszy człowiek z niepełnosprawnością niemal błagający spieszących się młodych ludzi o krótką wizytę w jego przygnębiająco cichym domu, to potężny cios dla obwiniającego się Lucasa. W przeszłości prawdopodobnie mającego lepszą relację z nim niż z własnym ojcem. Tak czy inaczej nieludzko poranionemu Francisowi (przekonujący występ Gillesa Davida) udaje się namówić dawno niewidzianego młodzieńca i jego dziewczynę do spędzenia „najwyżej pięciu minut” w jego zagraconym gospodarstwie domowym. A Arnaud niechętnie idzie za nimi.

Plakat filmu. „Schlitter” 2023, SerialB Studio, Sombrero Films

Konwencjonalny scenariusz w królestwie horroru. Zatuszowany wypadek drogowy (jak w „Koszmarze minionego lata” Jima Gillespiego); wieloletnie zmagania z wewnętrznymi demonami, nieefektywna walka z traumą; podejrzana gościnność; śmiercionośne pułapki (na gryzonie?), których najpewniej powstydziłby się Jigsaw; „siódma komnata Sinobrodego”, nęcące pomieszczenie z tajemniczą zawartością, czy jak kto woli piwnica skąpo nasycona aromatem „Martwego złego” Sama Raimiego. Ambaras z samochodem przypomniał mi „Dom woskowych ciał” Jaumego Colleta-Serry, remake „Gabinetu figur woskowych” André De Totha, a zachowanie bohaterów „Mroku lasu” Pierre'a Moucheta dobitnie świadczyło o ich nieznajomości reguł zebranych przez legendarnego Randy'ego Meeksa. Przede wszystkim „niekończące się” powtarzanie tego samego błędu - uparte niedobijanie przeciwnika. Misterny plan zemsty Francisa? Wszystko na to wskazuje, ale skoro reżyser i współscenarzysta tego zaskakująco brutalnego, jak na format telewizyjny, backwood horroru, ostrzegał przed fałszywymi pozorami... Czy będziemy brać pod uwagę inną możliwość, czy nie, tożsamość istoty opętanej żądzą mordu szybko wypłynie na wierzch. Niektórzy mogą uznać to za złą decyzję, ale według mnie przeciąganie akurat tej sprawy, robienie z tego jakiejś wielkiej tajemnicy, naraziłoby twórców na poważniejsze oskarżenia: kpienie sobie z inteligencji widza czy skrajnie naiwne postrzeganie swego dzieła. Przy pierwszym – bezkrwawym, urwanym w decydującym momencie - ataku agresor wykorzystuje element zaskoczenia, a potem z dziecinną łatwością wyprowadza w pole resztę niewesołej grupy. Niezgrabna historyjka „pięknie” sprzedana, pora więc przejść do kolejnego punktu dziwnie skutecznego planu – poróżnienia rzekomo(?) idealnie dobranej pary. Wystarczy parę słów, by dopiąć swego, ale potem pojawiają się drobne komplikacje. „Przebiegły” wróg Lucasa nie przewidział nocnego myszkowania; porządnego obchodu zainicjowanego zdarzeniem losowym. Niefortunny, dla mordercy z lasu, zbieg okoliczności; zwrot akcji, którego nie mógł się spodziewać, ale po fakcie „taki geniusz zbrodni” musiał wyrzucać sobie małe zaniedbanie. Zapomniał wyłączyć kradziony sprzęt albo zgubiła go pewność siebie... Zgubiła?! Też mi coś! I skąd pewność, że nie zrobił tego specjalnie, że jego zbrodniczy plan nie zakładał zwabienia Lucasa do „ciemnicy ze studnią i wahadłem” - niezupełnie to, ale może się kojarzyć z wybitnym panem Edgarem, a przynajmniej taka była moja pierwsza myśl na widok... Wstrząsające odkrycie protagonisty (niekoniecznie zaskoczenie dla widzów, choć twórcy prawie na pewno upatrywaliby w tym największej szansy na dostarczenie potencjalnym odbiorcom tej jakże pożądanej emocji) i makabryczna próba. UWAGA SPOILER Wymyślne rozkawałkowanie ciała ludzkiego KONIEC SPOILERA. Najdosadniejsza sekwencja (solidne efekty specjalne: krew i mięsko) w tym niedostatecznie mrocznym świecie przedstawionym. Kolejna seria błędnych decyzji bohaterów i zmiana scenerii. Znajoma miejscówka - i nie mam tutaj na myśli ewentualnych skojarzeń z głośnym thrillerem psychologicznym Nicka Hamma - w upiorny sposób „przystrojona”. Doskonałe schronienie... Właściwie najlepsza z dostępnych, ze znanych (przynajmniej jednemu ze ściganych przez „pomysłowego Dobromira”) kryjówek, do której w miarę szybko można dojść pieszo, ale do ideału na pewno jej daleko. Ocaleńcy przekonają się o tym już niebawem, niedługo „po wskoczeniu do tego ciasnego pudełka” w głębi lasu. To ten spodziewany obrót spraw, muszę jednak przyznać, że na taki poranek przygotowana nie byłam. W sumie co nieco powinnam była przewidzieć (ta rzecz na stromiźnie), ale nawet w takim - sprzyjającym twórcom tej tradycyjnej siekanki - układzie porażona, wstrząśnięta czy zmieszana absolutnie nie byłam. W ogóle niewiele emocji ten spektakl bezrozumnej(?) przemocy mi dostarczył. Nie wynudziłam się ani nic w ten deseń - może dlatego, że film trwa jedynie plus minus siedemdziesiąt minut? - ale chciałoby się choć troszkę więcej. Na marginesie: Pierre Mouchet mógł inspirować się jednym ze swoich ulubionych filmów, „Lśnieniem” Stanleya Kubricka - domniemane źródło halucynacji Lucasa; dziewczynki w błękitnych sukienkach hipotetycznym natchnieniem dla wyimaginowanego prześladowcy głównego bohatera „Mroku lasu”.

Jednym uchem wpada, drugim wypada – francuska rąbanka z nieświeżych motywów niezbyt starannie ulepiona. Nijaka opowieść z krwistymi przebłyskami. Niewyróżniające się dzieło początkującego (w długim metrażu) filmowca, swoją zawodową/artystyczną przyszłość wiążącego z horrorem. „Mrok lasu” Pierre'a Moucheta to propozycja z rodzaju „można skorzystać, ale nie trzeba”. Przeciętne kino średnio (nieprzesadnie) brutalne.

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

„You'll Like My Mother” (1972)

 
Będąca w zaawansowanej ciąży młoda wdowa z Los Angeles, Francesca Kinsolving, przybywa do imponującej wiejskiej posiadłości w północno-wschodniej części stanu Minnesota, aby poznać swoją teściową, Marię Kinsolving. Właścicielka wystawnej rezydencji nie ukrywa, że jest niemile zaskoczona wizytą Franceski, początkowo sili się na uprzejmość, ale w końcu mówi wprost, że nigdy nie zaakceptuje wybranki jej tragicznie zmarłego syna Matthew i owocu ich krótkiego związku. Nalega jednak, by kobieta spędziła noc w jej posiadłości. Samochód Marii podobno odmówił posłuszeństwa, a piesza wędrówka na przystanek autobusowy w trakcie burzy śnieżnej, przy której upiera się niezapowiedziany gość, niechybnie skończyłaby się śmiercią Franceski i jej nienarodzonego dziecka. Wzgardzona synowa przyjmuje jej argumenty, nie podejrzewając, że wizyta w Kinsolving Estate potrwa znacznie dłużej niż do najbliższego poranka, że zostanie uwięziona w zasypanym śniegiem domostwie, a jej jedyną sojuszniczką będzie dziewczyna z niepełnosprawnością intelektualną przedstawiona jej jako młodsza siostra Matthew i najwyraźniej sprowadzona do roli służącej przez własną matkę; mającą mnóstwo sekretów, nieobliczalną nestorkę rodu Kinsolving.

Plakat filmu. „You'll Like My Mother” 1972, Bing Crosby Productions, Universal Pictures

Utrzymany w klimacie gotyckim amerykański dreszczowiec w reżyserii nieżyjącego już Lamonta Johnsona, oparty na minipowieści Naomi A. Hintze pierwotnie wydanej w 1969 roku pod tym samym tytułem: „You'll Like My Mother”. Scenariusz napisał Jo Heims, niewymieniony w czołówce współautor słynnej opowieści „Brudny Harry” (1971). Produkcja „You'll Like My Mother” pod dyrekcją artystyczną Lamonta Johnsona miała miejsce na początku 1972 roku w Glensheen Historic Estate w Duluth w stanie Minnesota, gdzie parę lat później doszło do głośnego morderstwa Elizabeth Mannering Congdon i jej pielęgniarki Velmy Pietili. Zaraz po tej tragedii kino w Duluth zorganizowało specjalny nocny seans „You'll Like My Mother”, co podobno nie spodobało się pogrążonym w żałobie krewnym nieszczęsnej Elizabeth Congdon. Regularna dystrybucja intensywnego thrillera Lamonta o mrocznych sekretach rodzinnych i ewentualnych ukrytych zamiarach wobec głównej bohaterki w Stanach Zjednoczonych (światowa premiera) ruszyła 13 października 1972 roku, a w maju 2016 roku amerykański dystrybutor filmowy i muzyczny, Scream Factory, wypuścił edycję Blu-ray ze specjalnym dodatkiem: wywiadami z częścią obsady „You'll Like My Mother”, Richardem Thomasem i Sian Barbarą Allen, którzy zakochali się w sobie podczas prac nad rzeczonym obrazem – ich związek trwał kilka lat.

Laureatka Oscara za drugoplanową rolę w „Cudotwórczyni” Arthura Penna i dwóch Złotych Globów za aktorskie kreacje w „Ja, Natalia” Freda Coe i „Cudotwórczyni” Arthura Penna, nieodżałowana Patty Duke jako niemodelowa bohaterka opowieści w stylu gotyckim. „You'll Like My Mother” Lamonta Johnsona otwiera podróż autobusem prowadzonym przez serdecznego mężczyznę, Reda Coopera (Dennis Rucker) w oślepiająco białej scenerii. Sroga zima w północno-wschodnim rejonie Minnesoty, przykryta grubą warstwą śniegu zapadła wieś, na obrzeżu której rozciąga się oszałamiająca posiadłość dumnego rodu Kinsolving, punkt docelowy długiej podróży ciężarnej Franceski, żony niedoszłego dziedzica rodzinnej fortuny, boleśnie nieobecnego Matthew. Pierworodny Marii Kinsolving zginął w katastrofie lotniczej w Wietnamie dwa tygodnie po wejściu w związek małżeński z osobą, którą planował przedstawić swojej ukochanej matce. Mężczyzna o Marii wypowiadał się w samych superlatywach, nigdy jednak nie wspomniał, że ma młodszą siostrę, upośledzoną umysłowo Kathleen (nominowana do Złotego Globu – w kategorii najbardziej obiecująca nowa aktorka – genialna Sian Barbara Allen, która zmarła w 2025 roku). Ale zanim Francesca Kinsolving pozna tę niezwykłą dziewczynę, skorzysta z podwózki załatwionej przez uprzejmego kierowcę autobusu i jego znajomego, ekspedienta, który zgodzi się przechować skromny bagaż mocno zdeterminowanej wdowy. Zdeterminowanej, by poznać teściową, ale najwidoczniej niemającej pewności, czy miła kobieta z opowieści Matthew ugości ją w swoich nieskromnych progach. Ostatni odcinek wycieńczającej trasy z Los Angeles do Kinsolving Estate, młoda wdowa pokonuje pieszo – wytrwale przedziera się przez zaspy nie spodziewając się widoku, jaki w końcu się przed nią wyłoni. Onieśmielające bogactwo, o którym Matthew najwyraźniej też się nie zająknął. Z jakiegoś powodu przemilczał ten fakt, tak jak istnienie biednej Kathleen, jak wszystko na to wskazuje straszliwie wykorzystywanej przez zimną panią wielkiego domu. Francesca wchodzi w sam środek rodzinnej burzy wywołanej przez starszą kobietę przedstawiającą się jako Maria Kinsolving (wybitny występ zmarłej w 2014 roku Rosemary Murphy, którą współcześni fani kina grozy mogą znać chociażby z „The Attic” George'a Edwardsa i niewymienionego w czołówce Gary'ego Gravera, „Ręki” Olivera Stone'a, czy „Życia.po.Życiu” Agnieszki Wójtowicz-Vosloo), właścicielka liczącej sobie sześćdziesiąt siedem lat wiejskiej rezydencji, w której wychował się jej umiłowany syn Matthew. Wspomnianą burzę rozpętało utopienie kociąt, jak się wydaje, jedynej przyjaciółki Kathleen: rasowej kotki, która puściła się z jakimś dachowcem, w wyniku czego wydała na świat „prawdziwe potwory”, tj. zwierzęta nieczystej krwi. Rozpaczająca nad bezpowrotnie straconymi pupilami dziewczyna więcej współczucia znajduje u nieznajomej niż swojej rodzicielki. W zasadzie teściowa Franceski nie okazuje córce żadnych ciepłych uczuć i na pewno nie żałuje pozbycia się kociego problemu. W takich, szokujących dlań, okolicznościach niezłomna protagonistka „You'll Like My Mother” poznaje kobietę, której wbrew zapowiedziom męża, nie polubiła. Albo Matthew miał fałszywe, wyidealizowane wyobrażenie swojej matki, albo z premedytacją okłamywał Franceskę, bo „przeklęta intruzka” nie potrzebuje nawet pięciu minut, by dojść do wniosku, że właścicielka Kinsolving Estate zdecydowanie nie jest taka jak w jego opowieściach.

Kadr z filmu. „You'll Like My Mother” 1972, Bing Crosby Productions, Universal Pictures

Annie Wilkes w Overlook Hotel. Licencjonowana pielęgniarka twardo zarządzająca staroświecką rezydencją, całkowicie odciętą od świata przez załamanie pogody. Zamieć śnieżna wygodną wymówką dla spiskującej przeciwko synowej? Mroczne domiszcze skrywające brudne sekrety najstarszej przedstawicielki skompromitowanego rodu Kinsolving? Despotycznej posiadaczki ogromnego majątku, która ma „dobrą radę” dla ubogiej matki jej wnuka lub wnuczki. Łatwe pozbycie się „problemu” - oddanie noworodka jakiejś dobrze sytuowanej parze. A może „dostojnej damie” rzekomo nieuznającej jedynego potomka swego jedynego syna? Tak czy inaczej „kochana babunia” obawia się roszczeń finansowych od bezrobotnej kobiety niemającej własnej rodziny, którą mogłaby poprosić o pomoc. Francesca wprawdzie zarzeka się, że do Kinsolving Estate nie przywiodła jej rozpaczliwa sytuacja życiowa, przysięga, że nigdy nie przyjmie ani centa od wyrodnej babki dziecka, które za wszelką cenę jest zdecydowana zatrzymać. Po tej skrajnie nieprzyjemnej rozmowie z gospodynią upiornego domu, atmosfera pozornie się rozluźnia. Zapał Franceski do natychmiastowej ucieczki zostaje lekko ostudzony zaproszeniem na kolację i obietnicą podwiezienia na przystanek autobusowy. Co ciekawe „wydziedziczona synowa” zyskuje przywilej nieosiągalny dla rodzonej córki – zasiada przy tym samym stole co wyniosła pani domu. Po posiłku Franceska przypadkiem znajduje list, który obnaży pierwsze z licznych kłamstw Marii Kinsolving, tymczasem starającej się uruchomić samochód - ewentualnie pozorującą to działanie – którym miała bezpiecznie odstawić synową na przystanek, skąd z kolei miał nadzieję zabrać ją troskliwy Red. Chce czy nie (a na pewno nie chce) Francesca musi poczekać do rana; przenocować w nieprzytulnym pokoju naprędce przygotowanym przez Kathleen, z którą nasza twarda przewodniczka szybko nawiąże więź. Piękna przyjaźń w oku cyklonu. Za złe samopoczucie Franceski w sypialni gościnnej wybranej przez królową Kinsolving Estate odpowiada obraz przedstawiający młodego Kennetha, sadystycznego kuzyna Matthew. Czarna owca albo typowa skłonność do przesady pierworodnego Marii Kinsolving. Przesadzone opowieści żołnierza „ze szlachecką krwią”, makabryczne bajki o znęcaniu się nad zwierzętami skutecznie sprzedane naiwnej dziewuszce bez grosza przy duszy? W każdym razie Maria wyśmiewa historyjkę o małym Kennym z lubością mordującym uwielbianego żółwia małego Matta. Dalej robi się jeszcze bardziej podejrzanie – gorące kakao, dzwoniący telefon – a najgorsze, że Francesca nie może tak po prostu opuścić tej przebrzydłej posiadłości. Instynkt nakazuje natychmiastową ucieczkę, ale jak to zrobić, gdy nawet Matka Natura jest przeciwko tobie? Przygłucha starsza kobieta może uprzykrzyć życie Francesce, ale raczej nie stanowi takiego zagrożenia jak trzaskający mróz, porywisty wiatr i gęsto padający śnieg... „You'll Like My Mother” Lamonta Johnsona to kameralny dreszczowiec suspensywny, wyśmienicie klimatyczna, wolno rozwijająca się opowieść pełna „niespodzianek” - zwroty akcji, które dzisiejsza publiczność może już wyczuwać instynktownie; nauczona latami doświadczeń z tego typu sztuczkami stosowanymi przez dawnych i obecnych filmowców. Swoją drogą ciekawe, czy M. Night Shyamalan widział „You'll Like My Mother” UWAGA SPOILER przed spłodzeniem mniej przewidywalnej „Wizyty” (2015) KONIEC SPOILERA. Mimo wszystko widowisko nieustępliwie trzymające w napięciu, zadręczające niepewnością jutra walecznej protagonistki, jej cudownej sojuszniczki i nadzwyczaj spokojnej „wszechobecnej obecności” - naciągany wątek, który może przywieść na myśl opus magnum Virginii Cleo Andrews, ale jestem skłonna przymknąć na to oko, zważywszy na emocje, jakich mi dostarczył. I jeszcze diaboliczna postać, w którą w doskonałym stylu wcielił się Richard Thomas, Bill Denbrough z wydanego później miniserialu opartego na powieści Stephen Kinga, „To” Tommy'ego Lee Wallace'a. Wystąpił też w telewizyjnej odsłonie „Marzeń i koszmarów” zdolnego pana z Maine.

Thriller niedoceniony. Mało znany klaustrofobiczno-paranoiczny spektakl filmowy z prześwietnymi kreacjami aktorskimi na kanwie nominowanej do Nagrody im. Edgara Allana Poego debiutanckiej krótkiej powieści nieżyjącej już amerykańskiej pisarski specjalizującej się w opowieściach kryminalnych i nadprzyrodzonych. „You'll Like My Mother” w reżyserii Lamonta Johnsona to jak najbardziej godna odkopania, stylowa pozycja gatunkowa, która „powinna” przypaść do gustu fanom i fankom twórczości Alfreda Hitchcocka, Stephena Kinga i/lub Romana Polańskiego. Ale przede wszystkim zakochanym w gothic fiction.

sobota, 12 kwietnia 2025

„Siekiera” (1974/1977)

 
Trzech gangsterów, Steele, Lomax i Billy, włamuje się do pokoju hotelowego wynajmowanego przez ich dłużnika. Po dłuższej chwili pożyczkobiorca wchodzi do środka ze swoim kochankiem, prosto w zabójcze łapy nieproszonych gości. Potem gang Steele'a opuszcza miasto i kieruje się na zapadłą prowincję, wierząc, że tam nie dosięgnie ich karząca ręka sprawiedliwości. Herszt bandy i lojalniejszy z jego podwładnych terroryzują ekspedientkę sklepu samoobsługowego, a następnie ich uwagę zwraca odizolowana farma, gdzie zastają dziewczynę imieniem Lisa i jej całkowicie sparaliżowanego dziadka. Steele i Lomax zgodnie uznają, że to doskonałe miejsce na przeczekanie pogoni policyjnej. Zmuszają Lisę do usługiwania im, błędnie zakładając, że mają do czynienia z bezbronną, słabą istotą.

Plakat filmu. „Axe” 1974/1977, Frederick Productions, Empire Studios

Urodzony w 1948 roku na Brooklynie Frederick R. Friedel zainspirowany wyczynem („Obywatel Kane” 1941) Orsona Wellesa swego czasu dążył do nakręcenia swojego pierwszego filmu najpóźniej w dwudziestym piątym roku życia. Za marzeniem gonił oczywiście w Los Angeles, gdzie w końcu udało mu się pozyskać cennego partnera – w gruncie rzeczy mało doświadczonego producenta (i aktora) J.G. Pattersona Jr., ale znanego miłośnikom krwawego kina grozy dzięki długiej współpracy z Herschellem Gordonem Lewisem - wzbudzić zainteresowanie swoim pomysłem na horror. Etap produkcji trwał dziewięć dni i kosztował zaledwie dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Główną lokalizacją był wiejski dom na obrzeżach Charlotte w Karolinie Północnej, wypożyczony od prywatnych właścicieli (na około trzy dni) za jedyne dwadzieścia pięć dolarów. Sekwencja otwierająca powstała w Hotel Charlotte (działał też pod nazwami „Queen Charlotte Hotel”, „White House Inn” i „White House Hotel”), prawdopodobnie wtedy już niefunkcjonującym. Hotel w dzielnicy Uptown w Charlotte w Karolinie Północnej, wpisany na listę zabytków historycznych w 1979 roku, zamknięto w 1973 roku (piętnaście lat później budynek zburzono), a zdjęcia główne do teoretycznie debiutanckiego filmu Fredericka Friedela miały powstać zimą 1974 roku. Pierwszy pokaz ponoć odbył się w Greenville w Karolinie Południowej jeszcze w tym samym roku (9 grudnia), pod preferowanym przez reżysera i scenarzystę tytułem „Lisa, Lisa”. Inne źródła podają, że światowa premiera tej pozycji miała miejsce dopiero w 1977 roku. Tak czy inaczej, od drugiej połowy lat 70. XX wieku obraz funkcjonuje głównie pod nazwą „Axe” (pol. „Siekiera”) - pozostałe alternatywne tytuły: „The Axe Murders”,„California Axe Massacre” (ażeby popłynąć na fali „Texas Chainsaw Massacre” Tobe'ego Hoopera).

Niespełna 70-minutowy exploitation film w reżyserii i na podstawie scenariusza niezbyt płodnego amerykańskiego twórcy. Z nieobszernej filmografii Fredericka R. Friedela recenzenci najczęściej wyróżniają „Date with a Kidnapper” z 1976 roku. Ale nie ulega wątpliwości, że to „Siekiera” zyskała największą oglądalność – zdecydowanie najbardziej znane dziełko Friedela – co może zawdzięczać brytyjskim cenzorom z lat 80. XX wieku: wciągnięciu na niesławną listę video nasties (sekcja pierwsza). Na Wyspach film został zalegalizowany dopiero w 1999 roku, a właściwie wersja okrojona o dziewiętnaście sekund; pierwsze wydanie całości w tej części świata pojawiło się w 2005 roku. Przez lata krążyły plotki, że odtwórczyni głównej roli żeńskiej Leslie Lee zmarła zaraz po zakończeniu zdjęć do „Siekiery”, co Friedel zdementował w 2015 roku, stwierdzając, że kobieta mieszka z mężem w Cabo San Lucas w Meksyku. Przy okazji obalił też inny mit związany z „Siekierą”, mówiący o skandalicznej pracy z nieletnią. Przez długi czas panowało przekonanie, że w niesmacznym filmie Fredericka Friedela zagrała ledwie trzynastoletnia dziewczyna, podczas gdy odtwórczyni tej kontrowersyjnej roli na pokład „Siekiery” weszła w dwudziestym trzecim roku życia – w tamtym czasie Leslie Lee realizowała się w modelingu, ale stawiła się (z własnej, nieprzymuszonej woli) na przesłuchanie do „wielkiego dzieła” początkującego amerykańskiego filmowca. Friedel nie ukrywa, że dołożono wszelkich starań, by maksymalnie wydłużyć poszczególne sceny „Siekiery”, włącznie z planszą początkową i końcową, co przypuszczalnie było podyktowane nie tyle brakiem pomysłu na rozwinięcie fabuły, ile brakiem funduszy. Można powiedzieć, że usiłowano zrobić coś z niczego, w czym pomogła bardzo niska gaża wszystkich członków ekipy (dziesięć dolarów na głowę za każdy dzień pracy). Coś zrobiono, ale jakości „Martwego zła” Sama Raimiego, jednego z najsłynniejszych ultra niskobudżetowych horrorów (nie aż tak taniego jak „Siekiera”), lepiej się nie spodziewać. Zaczynamy od zdjęcia białego domu na wsi – ponad dwuminutowe ujęcie (napisy początkowe i fantazyjna karta tytułowa) – później powiązanego z „Pearl” Ti Westa, zresztą podobnie/identycznie jak parę innych kadrów. Akcja „Siekiery” zawiązuje się w obskurnym, klaustrofobicznym pokoju hotelowym w dużym amerykańskim mieście, w którym rozgaszczają się gangsterzy. Obsesyjnie dbający o paznokcie lider gangu Steele (przeciętna kreacja Jacka Canona, który później pokaże się chociażby w „Skanerach” Davida Cronenberga i „Maksymalnym przyspieszeniu” Stephena Kinga; wypada też dodać, że nie jest to jedyna jego współpraca z Frederickiem Friedelem, vide „Date with a Kidnapper”), miłośnik cuchnących cygar zawsze chętny do skopania bezbronnych tyłków Lomax (mierny występ Raya Greena) oraz słusznie przerażony, mający wyrzuty sumienia Billy (w ramach oszczędności w tej roli wystąpił sam reżyser; moim zdaniem najgorsze wcielenie aktorskie w „Siekierze”). Panowie czekają na jakiegoś Aubreya, który wisi im kasę. A w pakiecie dostają kochanka tragicznie zadłużonego mężczyzny. Skatowanego na śmierć zwykłą lalką. Jeszcze tylko śmiertelnym skok i już przenosimy się na wieś. Do samochodu uciekających kryminalistów - jedna z dubbingowanych scen; głosy w wielu fragmentach podłożono w postprodukcji, co chyba można traktować jako obejście problemu kiepskiej jakości sprzętu nagłaśniającego i nagrywającego będącego na stanie zespołu technicznego skompletowanego na potrzeby tej amatorskiej, ewentualnie półprofesjonalnej produkcji. Pierwszy przystanek: samoobsługowy sklep spożywczy, gdzie zwyrodnialcy zabawią się kosztem ekspedientki. Poruszający moment, straszliwy terror bez epatowania sztuczną krwią. A w międzyczasie będziemy zaglądać do cichego domu dziewczyny z siekierą i mężczyzny ze znacznym stopniem niepełnosprawności.

Plakat filmu. „Axe” 1974/1977, Frederick Productions, Empire Studios

Nakręcony na taśmie filmowej 35 mm - najczęściej bez powtórek, bo było jej mało, a dokupić nie bardzo, skoro pieniędzy też nie było - nierówny film (cykl wzlotów i upadków) o brutalnym najściu na wiejski dom zamieszkały przez młodą kobietę i jej dziadka. Podciągany pod UWAGA SPOILER rape and revenge, ale ja bym ograniczyła się tylko do drugiego członu tej nazwy. Trudno o pewność, wydaje mi się jednak, że w świecie przedstawionym w „Siekierze” Fredericka R. Friedela do gwałtu nie doszło. Dwie próby gwałtu na moje - zmęczone niemiłosiernie wydłużonymi, statecznymi ujęciami - oko KONIEC SPOILERA. Lisę (frapująca kreacja Leslie Lee) poznajemy jako jedyną opiekunkę starszego niemego człowieka z domniemanym porażeniem czterokończynowym (bezbłędnie grający twarzą aktor jednej roli Douglas Powers). Samotną gospodynię domową, prowadzącą małą, przydomową hodowlę kur, na bieżąco dostarczających świeżutką podstawę żywienia jej dziadka – troskliwa(?) wnuczka karmi go surowymi jajkami, od czasu do czasu urozmaicając dietę mięsem drobiowym i zupą pomidorową z puszki (jak się poszczęści to smacznie doprawioną, że tak sobie wstrętnie zażartuję). Ona sama preferuje kruche ciasteczka maczane w mleku. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że dziadek Lisy całe dnie bezmyślnie wpatruje się w zamazany ekran telewizora (odbiór dźwięku dużo lepszy), ale po bliższym przyjrzeniu niejeden widz zapewne dojdzie do wniosku, że bezimienny pułkownik nie tyle żyjący, ile wegetujący na ponurym odludziu, bezradnie przysłuchuje się codziennej krzątaninie wnuczki w nadziei na niewychwycenie niepokojących odgłosów. Każdego dnia z trwogą „wypatruje” oznak moralnego upadku Lisy? Tak czy owak, na twarzy podopiecznego młodej farmerki niekiedy odbijają się lęk, popłoch, panika. Taką reakcję można zaobserwować już przed przyjazdem niechcianych gości. Trzymający w napięciu spacer bosonogiej dziewczyny, zażywanie świeżego powietrza w smętnym lesie – naokoło do narzędzia, które tak przeraża jej dziadka? Mężczyzna boi się, że pewnego dnia ostrze siekiery opadnie na jego „bezużyteczne” ciało? W każdym razie od Lisy od początku bija jakaś mroczna energia, zepsuta aura, czy coś w tym rodzaju. Niby troskliwie opiekuje się osobą niezdolną do samodzielnej egzystencji, mężnie stawia czoła sadystycznej Opatrzności, bez niczyjej pomocy jakoś wiąże koniec z końcem, nie daje się przebrzydłemu życiu, niby zasługuje na podziw, szacunek, współczucie, ale, jednak, niemniej... „Siekierę” Fredericka Friedela oskarżano o mizoginistyczny wydźwięk i tym razem (jak rzadko, prawie nigdy) chyba wiem dlaczego. Przez tę odpychającą aurę Lisy, ofiary zatwardziałych kryminalistów, istoty sterroryzowanej we własnym domu, w domyśle zawsze mającej ostro pod górkę. Trudno sympatyzować z tą biedną dziewczyną, daleka jednak jestem od zarzucania twórcom „Siekiery” karygodnych prób ocieplenia wizerunków jej oprawców. Chyba że do oprawców wliczymy Billy'ego, niebiorącego udziału w sadystycznych uciechach swoich niedobrych „kolegów” – najchętniej zerwałby z nimi wszelki kontakt, uciekł jak najdalej od Lomaxa i przede wszystkim Steele'a, niekwestionowanego szefa gangu morderców, powstrzymuje go jednak pewność, że ci rzekomi koledzy poruszyliby niebo i ziemię, by go odnaleźć i zatłuc jak Aubreya – ale też nie podejmuje zdecydowanych prób przeciwdziałania bezsensownej przemocy. Gwoli doprecyzowania: raz Billy zaryzykuje ucieczkę, ale szybko wróci - w jednej scenie Billy znika, a w następnej, bez żadnych wyjaśnień, „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki” zjawia się przed drzwiami łazienki, gdzie Lisa, metaforycznie rzecz ujmując, właśnie stoi nad przepaścią, ściskając w ręku brzytwę, która najlepiej przysłuży jej się w sypialni. Najbardziej krwisty moment, najdrastyczniejszy - ciąg dalszy w łazience, przy czym na tym etapie twórcy bardziej zaufali wyobraźni widza; muszę przyznać bardzo sugestywna akcja z wanną wypełnioną... Powiedzmy, że nawiedziło mnie śliczne:) wspomnienie stworzonego trochę później „Mrocznego instynktu” w reżyserii Joe D'Amato) – ale w prawdziwym życiu coś takiego raczej nie miałoby prawa się zdarzyć. W każdym razie mocno naciągany epizod chaotycznego utworu Fredericka Friedela o tajemniczej Lisie, rozbrojonym pułkowniku, ohydnych zwyrodnialcach i niedoszłym, wzgardzonym sojuszniku niekoniecznie w najcięższej życiowej przeprawie UWAGA SPOILER reinkarnacji Lizzie Borden, zakładając, że w upiornych opowieściach - siekierezada - na jej temat tkwi choćby źdźbło prawdy KONIEC SPOILERA. Może i tandetne to filmidło, ale swoje momenty ma. I cudną (dudniąco-świszcząco-trzeszczącą) ścieżkę dźwiękową, która podobno powstała w ciągu jednego dnia. Nie wspominając już o ponurym, depresyjnym, klaustrofobicznym, obskurnym, brudnym klimacie.

Nihilistyczny film ambitnego młodzieńca z niesamowitym samozaparciem. Potworek nadludzkim wysiłkiem stworzony. A mówią, że bez pieniędzy ani rusz:) „Siekiera” Fredericka R. Friedela, pomimo swojej skromnej długości, to prawdziwy test cierpliwości dla fanów kina. Oczywiście nie wszystkich, ale nawet wśród największych miłośników exploitation movies pewnie znajdą się jeszcze osoby (dołączą do wciąż powiększającego się grona nieźle wynudzonych tym niekunsztownym widowiskiem), dla których dotarcie do napisów końcowych tego tworu będzie niemałym wyzwaniem. Co by nie mówić, to jednak spory wyczyn, żeby „bez grosza przy duszy” (tj. z dwudziestoma pięcioma patykami) wyhodować aż tyle. Bida z nędzą, ale nie mogę nie docenić wysiłku. Boję się tylko polecać.

czwartek, 10 kwietnia 2025

„Seven Veils” (2023)

 
Reżyserka teatralna Jeanine zostaje wybrana do ponownego wystawienia sztuki „Salome” Richarda Straussa na podstawie tragicznej sztuki Oscara Wilde'a w interpretacji jej już nieżyjącego mentora Charlesa, opery powszechnie uważanej za jego najwybitniejsze osiągnięcie. Jeanine pracowała przy oryginalnej produkcji i zawsze z podziwem wypowiadała się o jej reżyserze, w zarządzie panuje więc przekonanie, że wiernie będzie trzymała się wizji Charlesa. Co prawda kobieta już na wstępie wprowadza parę drobnych zmian, ale sytuacja robi się naprawdę napięta, gdy Jeanine przechodzi do zasadniczych modyfikacji. Kierują nią traumatyczne wspomnienia, przez lata zagrzebane głęboko w podświadomości i stopniowo wypływające na powierzchnię pod wpływem wielkiego dzieła człowieka, który okrutnie wykorzystał intymne zwierzenia swojej uczennicy. Słynnego reżysera operowego, któremu Jeanine oddała duszę i serce.

Plakat filmu. „Seven Veils” 2023, Rhombus Media, Ego Film Arts, Téléfilm Canada

W pierwszym tygodniu lutego 2023 roku Canadian Opera Company otworzyła sezon na „Salome” Richarda Straussa w interpretacji Atoma Egoyana – wznowienie premierowo wystawionej w 1905 roku najpopularniejszej opery na kanwie sztuki Oscara Wilde'a (pod tym samym tytułem) pierwotnie opublikowanej w 1893 roku. Przygotowania do tego wydarzenia z inicjatywy reżysera, toczyły się równolegle z przygotowaniami do produkcji filmowej opartej na jego własnym scenariuszu, thrillerem/dramatem psychologicznym będącym wariacją na temat „Salome” Richarda Straussa i czerpiącym z autentycznej historii, z którą Egoyan zderzył się w młodości. UWAGA SPOILER Skomplikowany, patologiczny związek jego koleżanki z „bardzo znanym artystą w mieście”, jej rodzonym ojcem, który odnalazł w niej swoją muzę, uczynił tematem wielu swoich obrazów... fetyszyzował ją, molestował seksualnie, obrzydliwie wykorzystywał zaufanie własnego dziecka KONIEC SPOILERA. „Seven Veils” jak dotąd jest najbardziej zdecydowanym podejściem Atoma Egoyana do tego ciężkiego tematu – nieśmiałe próby (ostrożne badanie terenu, subtelniejsze aluzje) podejmował już w latach 90. XX wieku, w „Klubie Exotica” (1994) i w „Słodkim jutrze” (1997) – z odniesieniami do opus magnum Oscara Wilda, arcydzieła literatury światowej „Portretu Doriana Graya” oraz dorobku Alfreda Hitchcocka: opartych na twórczości Daphne du Maurier „Rebece” i „Ptakach” oraz „Podejrzanych” z Carym Grantem, adaptacji powieści Anthony'ego Berkeleya Coxa.

Atomowi Egoyanowi bardzo zależało na ponownej współpracy z Amandą Seyfried, odtwórczynią tytułowanej postaci w jego dobrze przyjętym thrillerze psychologicznym z 2009 roku, przygotował się jednak na odmowę, zważywszy na jej napięty harmonogram. Założył, że jest wypełniony po brzegi, ale szczęśliwym trafem Seyfried miała małą lukę w planie zajęć. I była bardziej niż zainteresowana odnowieniem zawodowych kontaktów z twórcą „Chloe”. W lutym 2023 roku - parę dni po premierze wznowienia operowego arcydzieła Richarda Straussa, tym razem pod dyrekcją artystyczną Atoma Egoyana – do wiadomości publicznej podano informację o zbliżających się zdjęciach do najnowszego filmu cenionego kanadyjskiego filmowca o dręczonej mrocznymi wspomnieniami reżyserce teatralnej, w którą wcieli się Amanda Seyfried. „Seven Veils” nakręcono w Toronto w kanadyjskiej prowincji Ontario jeszcze w pierwszym kwartale 2023 roku, a obsadę zasilili artyści operowi i orkiestra z superprodukcji Canadian Opera Company o nieszczęśliwie zakochanej pasierbicy króla Heroda. Światowa premiera „Seven Veils” odbyła się w drugim tygodniu września 2023 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto – film trafił do Canada's Top Ten 2023 (coroczna lista TIFF). Do marca 2025 roku to dziełko można było zobaczyć jedynie na nielicznych festiwalach – dystrybucję kinową, w ograniczonym zakresie (wybrane kina), jednocześnie otwarto w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych. Scenariusz „Seven Veils” powstał dzięki ograniczeniom w teatralnej działalności Atoma Egoyana na rzecz „Salome” niemieckiego kompozytora muzyki późnego romantyzmu (i dyrygenta) Richarda Straussa oraz irlandzkiego dramatopisarza (też prozaika, poety i filologa klasycznego), przedstawiciela modernistycznego estetyzmu Oscara Fingala O’Flahertie'ego Willsa Wilde'a. Egoyan z różnych powodów nie mógł sobie pozwolić na takie przetworzenie oryginalnego scenariusza „Salome”, jakie wpadło mu do głowy. Nie mógł wprowadzić zbyt daleko idących zmian, ale nic nie stało na przeszkodzie, by podzielił się swoją wizją z miłośnikami kina. Reinterpretacją „Salome”, którą przypisał fikcyjnej bohaterce „Seven Veils”, artystycznego dramatu psychologicznego z elementami dreszczowca, w którym Egoyan podejmuje jeden ze swoich ulubionych tematów (patrz: „Niepamięć” z 2015 roku) i być może najbardziej obszerny. Tajemnice pamięci. W „Seven Veils” Egoyan bada psychologiczny mechanizm obronny zwany wyparciem lub represją na przykładzie kobiety sukcesu, która nieświadomie „wymazała”, stłumiła najgorsze wspomnienia z dwóch okresów swego życia. Jeanine (niezwykle ekspresyjny występ Amandy Seyfried, moim zdaniem wybitna kreacja laureatki Złotego Globu i Emmy za rolę w miniserialu „Zepsuta krew” Taylor Dunn i Rebekki Jarvis) poznajemy jako reżyserkę rozpoczynającą nowy etap w swojej artystycznej karierze. Dotąd zajmowała się produkcjami na dużo mniejszą skalę; spełniała się w małych regionalnych teatrach, ale najwyraźniej w którymś momencie to przestało jej wystarczać. Albo jakaś część Jeanine w wielkiej ofercie pod duchowym patronatem potężnego Charlesa od początku widziała doskonałą szansę na rozliczenie się z przeszłością. Tak czy inaczej, zdecydowała się na tymczasowe rozstanie z rodziną: małoletnią córką Lizzie (Maya Misaljevic), mężem Paulem (Mark O'Brien, m.in. „Źle się dzieje w El Royale” Drew Goddarda, „Zabawa w pochowanego” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta) i cierpiącą na demencję starczą matką Margot (Lynne Griffin), podejrzanie często odwiedzaną przez nietroskliwego zięcia. Prawdziwym powodem tych nietradycyjnych wizyt Paula może być prywatna pielęgniarka Margot, młoda kobieta Dimitra (Maia Jae Bastidas).

Plakat filmu. „Seven Veils” 2023, Rhombus Media, Ego Film Arts, Téléfilm Canada

Psychodrama, dramaterapia Jeanine. Slow burn movie w teatralnym entourage'u. Przewidywalna podróż w głąb przeraźliwie poranionego umysłu. Aluzyjna opowieść o dziewczynce tańczącej w lasie z czarną opaską na oczach i młodej adeptce sztuki teatralnej coraz głośniej, natarczywiej dopominających się uwagi od zabieganej reżyserki makabrycznej opery. Niekonwencjonalna historia miłosna Oscara Wilde'a wzorowana na tekście biblijnym – dla jednych badaczy przedmiotu dosyć wierna kopia, dla innych raczej swobodna interpretacja przypowieści z Nowego Testamentu Pisma Świętego. Sensoryczny labirynt Atoma Egoyana, który nasuwał mi lekkie skojarzenia z „Czarnym łabędziem” Darrena Aronofsky'ego – zbliżona (nieidentyczna) wrażliwość. Muzyczna ekstaza (niepierwsza owocna współpraca Egoyana z oscarowym kompozytorem Mychaelem Danną; z udziałem orkiestry pod batutą Johannesa Debusa i z wykorzystaniem wspaniałych utworów Richarda Straussa), drażniąco rozproszona treść. Poboczne wątki, z których niewiele wynika. W moim poczuciu tak zwane zapychacze czasu, drogi donikąd. Na przykład wątek Rachel (Vinessa Antoine) i Luke'a (Douglas Smith, m.in. „Zaraźliwi” Brandona Cronenberga, „Diabelska plansza Ouija” Stilesa White'a, „Bye Bye Man” Stacy Title) dublerów odtwórców głównych ról w reinterpretacji „Salome” oraz silnie powiązany z nim wątek głównej rekwizytorki, utalentowanej i nieco roztrzepanej rzeźbiarki o imieniu Clea (Rebecca Liddiard). Nie wspominając już o toksycznej relacji Ambur i Johana, po raz wtóry odgrywających Salome i Jana Chrzciciela (Ambur Braid i Michael Kupfer-Radecky, gwiazdy reedycji operowej, którą pokierował Atom Egoyan we współpracy z zarządem Canadian Opera Company), skandalicznym zachowaniu z nieodległej przeszłości naturalnie przekładającym się na ich obecne partnerstwo sceniczne, sferę stricte zawodową. Dziwnie przedstawiono też motyw romansu – przykre podejrzenia Jeanine, których ewentualne potwierdzenie może uruchomić dobrze znany jej mechanizm obronny. Znowu spuści kurtynę zapomnienia? Mimowolnie usunie ze świadomości skrajnie niewygodne fakty na temat swojego życiowego partnera? Marnego zastępcy Charlesa? Tak czy owak, Jeanine swego czasu obdarzyła sławnego reżysera teatralnego miłością bezgraniczną, ślepą i na swój sposób obłąkaną. Miłością/obsesją, której nie pokonała nawet Śmierć – duch Charlesa niezmiennie unosił się nad Jeanine, jego obecność zawsze była tak intensywna, jak zniewalająca energia Rebeki de Winter w Manderley. Największe artystyczne wyzwanie Jeanine, „Salome”, może umocnić ten destrukcyjny związek albo nareszcie uwolnić nieszczęsną protagonistkę „Seven Veils” od złego ducha. Duchów. Legendarna sztuka działająca jak egzorcyzm. Zakładając, że główna bohaterka filmu nazwanego na cześć Tańca Siedmiu Zasłon - pokrótce opisanego przez Oscara Wilde'a, a spopularyzowanego przez Richarda Straussa - nie zawróci z obranej ścieżki. Wstąpiła na tę okropnie wyboistą drogę z boleśnie znajomą, a przynajmniej budzącą jakieś niejasne, ale na pewno nieprzyjemne skojarzenia, czarną opaską na oczach, która wcześniej czy później musi przecież opaść. Musi? UWAGA SPOILER W każdym razie punkt kulminacyjny ta średnio zajmująca walka z wewnętrznymi demonami osiąga w piorunującym „teatrze cieni”, Tańcu Siedmiu Zasłon - jednym z najbardziej spektakularnych momentów (pierwszorzędna sztuka minimalizmu) w głośnym wydarzeniu „bezczelnie” (prawidłowo!) zakłóconym przez nieposłuszną członkinię zespołu skompletowanego z myślą o upamiętnieniu, kategorycznym unieśmiertelnieniu podłego Charlesa, rzekomo genialnego reżysera operowego, który niewiele różnił się od współczesnego Heroda, nieprzypadkowo nazwanego Haroldem KONIEC SPOILERA.

Przeintelektualizowany utwór Atoma Egoyana, pogubione kino artystyczne i gatunkowe, nadęta symfonia o niezbawiennym zapominaniu lub po prostu niedokończona opowieść wielowątkowa. Z fenomenalną pierwszoplanową kreacją aktorską i wyborną oprawą muzyczną. Tak muszę podsumować moje spotkanie z „Seven Veils”, dramatem psychologicznym z niewielkim dodatkiem thrillera (podobno hitchcockowskiego), który z jednej strony nieźle mnie wymęczył, a z drugiej delikatnie zaczarował. Osobliwe zjawisko.

wtorek, 8 kwietnia 2025

„Małpa” (2025)

 
Wychowywani przez samotną matkę bliźniacy Hal i Bill Shelburn w rzeczach, które zostawił ich ojciec znajdują nakręcaną małpę uderzającą pałeczkami w bęben przy akompaniamencie wesołej melodyjki. Nieświadomy zagrożenia Bill uruchamia mechanizm śmierci, przekręcając kluczyk umieszczony na plecach przeklętej zabawki. Niedługo potem opiekunka bliźniaków dosłownie traci głowę w restauracji hibachi, a Hal nabiera podejrzeń wobec nakręcanej małpy. Po kolejnych tragediach bracia postanawiają pozbyć się śmiercionośnej zabawki.
Dwadzieścia pięć lat później Hal zostaje poinformowany o zamiarze zaadoptowania jego nastoletniego syna Petey'ego przez aktualnego partnera matki chłopaka. Hal ma spędzić ostatni tydzień ze swoim małoletnim dzieckiem, w związku z czym planuje różne atrakcje odpowiadające zainteresowaniom Petey'ego, jednak po telefonie od dawno niewidzianego brata i makabrze, której staje się świadkiem czuje przymus natychmiastowego powrotu do miasteczka Casco w stanie Maine, gdzie spędził część traumatycznego dzieciństwa. Musi odnaleźć mroczną spuściznę po ojcu, znowu siejącą terror nakręcaną małpę, a nieznający prawdy syn upiera się, by mu towarzyszyć.

Plakat filmu. „The Monkey”, Atomic Monster, Black Bear International, British Columbia Film Commission

W 1980 roku na łamach magazynu Gallery ukazało się opowiadanie Stephena Kinga pt. „The Monkey” - premierowa publikacja w formie broszury – które następnie, po sporych zmianach, zostało wcielone do książkowej kolekcji pierwotnie wydanej w 1985 roku pod nazwą „Skeleton Crew” (pol. „Szkieletowa załoga”), natomiast trzy lata wcześniej rzeczone opowiadanie otrzymało nominację do British Fantasy Award. W pierwszej dekadzie XXI wieku prawa do przeniesienia „The Monkey” Stephena Kinga na ekran kupił Frank Darabont, który zamierzał rozpocząć ten projekt po sfinalizowaniu adaptacji innego tekstu ze zbioru „Szkieletowa załoga” - „The Mist” (pol. „Mgła”). Ta operacja nigdy nie została rozpoczęta, ale temat wrócił w następnej dekadzie (w latach 20. XXI wieku). Przed Cannes Film Market 2023 firma Black Bear Pictures poinformowała opinię publiczną, że filmowa wersja „The Monkey” (pol. „Małpa”) weszła w fazę rozwoju i ogłosiła przetarg dla dystrybutorów. Scenariusz i reżyserię powierzono Osgoodowi 'Ozowi' Perkinsowi, twórcy między innymi „Zło we mnie” (2015), „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” (2016), „Małgosi i Jasia” (2020) oraz późniejszego „Kodu zła” (2024). Film kręcono w Vancouver w Kanadzie w lutym i marcu 2024 roku, a budżet produkcji oszacowano na dziesięć do jedenastu milionów dolarów. „Walkę” o prawa do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych wygrała szacowna firma Neon – druga współpraca z Osgoodem Perkinsem, po „Longlegs” (pol. „Kod zła”) - która wydała około dziesięciu milionów dolarów na kampanię marketingową; w akcję została zaangażowana niezależna firma multimedialna, właściciel bodaj największej witryny internetowej poświęconej szeroko pojętemu gatunkowi horroru, Bloody Disgusting. Na początku stycznia 2025 w Grauman's Egyptian Theatre, historycznym kinie w Hollywood, w ramach Beyond Fest odbył się przedpremierowy pokaz „Małpy” Osgooda Perkinsa, a regularna dystrybucja ruszyła w pierwszej połowie następnego miesiąca. Do polskich kin obraz trafił w marcu 2025 w wyniku działalności firmy Kino Świat, która - jak Neon - rozpowszechniła też poprzednie dzieło Perkinsa, „Kod zła”.

Podobno jedna z firm producenckich zaangażowanych w projekt „Małpa”, założona przez Jamesa Wana Atomic Monster, miała przedstawić Osgoodowi Perkinsowi „bardzo poważny scenariusz”, który nijak nie pasował do jego wizji, o czym zresztą niezwłocznie miał poinformować ludzi z AM. W wywiadzie dla Empire Magazine Perkins stwierdził, że chciał „pożartować z bezsensowności i przypadkowości śmierci”. Uwypuklić absurdy tego najbardziej naturalnego z procesów. To miało odróżnić „Małpę” od innych opowieści o przeklętych przedmiotach i być może stanowić swoiste rozliczenie z tragiczną, obłąkaną przeszłością Perkinsa – śmierć jego rodziców i medialne szaleństwo na tym punkcie. W opowiadaniu Stephena Kinga mordercza małpa uderzała w talerze, ale jeden z producentów filmowej adaptacji zawczasu zauważył, że prawa do wykorzystania tej wersji popularnej niegdyś zabawki zostały zastrzeżone przez The Walt Disney Company podczas prac nad „Toy Story 3”, filmem animowanym uwolnionym w 2010 roku. Pierwszą reakcją Perkinsa na tę wiadomość był ogromny zawód, ale szybko wpadł na jego zdaniem lepszy pomysł – bębenek. Zwiastujące śmierć rytmiczne uderzanie pałeczkami w membranę plus instrumentalna wersja starego (z pierwszej dekady XX wieku), ale ciągle popularnego brytyjskiego utworu „I Do Like To Be Beside The Seaside”. „Małpę” Osgooda Perkinsa otwiera scena z 1999 roku (umownie): wieczorna wizyta w antykwariacie z upiorną zabawkową małpką pod pachą. Przybysz, Petey Shelburn (Adam Scott), prosi o przyjęcie tego towaru i ostrzega sprzedawcę przed testowaniem jego mechanizmu. Nakręcana małpa nagle się uruchamia, po czym mężczyzna za ladą zostaje wypatroszony w niespotykany sposób, zaś sprawczyni tego nieprawdopodobnego (początek długiej serii celowo przejaskrawionych, krwawych zgonów) nieszczęścia „kończy” w płomieniach. Następnie przenosimy się do rodzinnego gniazdka Petey'ego Shelburna, gdzie zostawił swoich wiecznie skłóconych synów, Hala i parę minut starszego Billa (podwójna rola Christiana Convery'ego, zdolnego młodego aktora, który wystąpił chociażby w „Kokainowym misiu” Elizabeth Banks) oraz żonę Lois (przekonujący występ Tatiany Maslany, ducha ze „Zdjęć Ginger II” Bretta Sullivana). Jak rodziciel Stephena Kinga, Petey wyszedł po papierosy i nigdy nie wrócił. Tak wygląda to z perspektywy jego bliskich, ale odbiorcy filmu zapewne powiążą to z tytułową zabawką, której notabene nie wolno tak nazywać. UWAGA SPOILER W dalszej partii filmu ta drobna pomyłka na jednego z braci Shelburn sprowadzi śmierć. Hipotetycznie KONIEC SPOILERA. Osadzony w realiach schyłku XX wieku pierwszy rozdział „Małpy” Osgooda Perkinsa podąża za chłopcem dręczonym w szkole i w domu; jednym z nieszczęśliwych znalazców szczerzącej się małpy wcześniej przechowywanej w okrągłym pudełku z napisem: „Organ Grinder Monkey. Like Life”.

Plakat filmu. „The Monkey”, Atomic Monster, Black Bear International, British Columbia Film Commission

Małpa” Osgooda Perkinsa jest kojarzona głównie z filmową serią „Oszukać przeznaczenie”, otwartą w 2000 roku przez Jamesa Wonga, twórca głośnego „Kodu zła” zarzeka się jednak, że nigdy nie obejrzał żadnej cegiełki tej niekończącej się historii o misternych planach Śmierci. Jeśli już, to wzorował się na „Creepshow” George'a A. Romero i „Misery” Roba Reinera (makabryczny humor). Poza tym ogromnie zależało mu na oddaniu hołdu człowiekowi, któremu świat horroru dużo zawdzięcza; na ładnym podziękowaniu Stephenowi Kingowi za jego bezcenny wkład w najlepszy z literackich i filmowych gatunków. Tym bardziej więc ucieszył Perkinsa pozytywny odbiór jego dzieła przez autora oryginału, znacznie różniącego się od makabreski syna pierwszego odtwórcy Normana Batesa. Ten sam kłopot (bardzo delikatnie rzecz ujmując), inna historia. W opowiadaniu z czeluści zapomnienia szkaradną małpę wydobywa syn Hala, tym sposobem uruchamiając lawinę okropnych wspomnień z dzieciństwa, niepokrywających się zbytnio z równie traumatyczną przeszłością głównego bohatera „Małpy” Osgooda Perkinsa, w którego w całkiem niezłym stylu wcielił się Theo James znany między innymi z serii „Underworld” i „Niezgodna”. Wydaje się, że bardziej widowiskowe miało być drugie wcielenie Jamesa w tym szumnym przedsięwzięciu – kreacja niewiele starszego brata Hala Shelburna, który podnosi alarm ćwierć wieku po tragicznych wydarzeniach w „typowo kingowskiej mieścinie”. Wybór Casco w Maine miał być kolejnym ukłonem dla Mistrza Nowego Horroru, a przynajmniej sam stan, w przeciwnym bowiem razie postawiono by na Castle Rock, Derry albo inny „wynalazek” Stephena Kinga. Pierwszą ofiarą szatańskiej zabawki po przejęciu przez Hala i Billa Shelburnów była ich opiekunka nazwana na cześć antybohaterki „Misery” Stephena Kinga, czy raczej Roba Reinera (oscarowa kreacja Kathy Bates). Pozorna ofiara „nieostrożnego”, przez chwilę opętanego kucharza, a tak naprawdę ofiara tajemnej mocy tkwiącej w niezniszczalnej(?) Małpie. Pazuzu i Carrie White w jednym:) Arogancki, złośliwy, wręcz sadystyczny bliźniak Hala niczego się nie domyśla, podczas gdy on sam ma coraz więcej powodów, by o tę bezsensowną śmierć posądzać obiekt rzekomo nieożywiony. Bill wprawił w ruch niezwykły mechanizm zaszyty w tytułowym przekleństwie Shelburnów, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, ale kolejny raz można już uznać za działanie z premedytacją. Przelanie czary goryczy trochę jak w debiutanckiej powieści Stephena Kinga. O jeden okrutny żart (właściwie znęcanie się) za daleko. Krwawa eksplozja bomby ukrytej w ciele. Realne zagrożenie sprowadzone do absurdu, świadoma przesada w jasnej kuchni szaleńczo zabieganej kobiety. Szok w przyjaznych otoczeniu – sceneria jakby kpiąca sobie z nieodwracalnej tragedii, co w prawdziwym świecie, w niekończącym się procesie umierania, dzieje się bez przerwy. Potem „na scenę” wkracza sam Osgood Perkins, jako swingers Chip, który wraz ze swoją małżonką odstawi numer rodem z „Kwiatów na poddaszu” Virginii C. Andrews. No niezupełnie, ale takie skojarzenie nawiedziło mnie w obskurnym pokoju biednych chłopców, którzy niebawem zawiążą prawdopodobnie pierwszy sojusz w swoim krótkim życiu. Pozbycie się problemu, jak w kultowej opowieści o przeklętej kasecie wideo. Tak kończy się moja ulubiona partia „Małpy”, w której pokłoniono się jeszcze „Lśnieniu” (nazwisko nauczycielki biologii); przesycona nostalgicznym klimatem, specyficzną mieszanką białej magii i czarnej grozy dzieciństwa, hipnotyczną aurą pamiętaną choćby z takich utwór jak „To” i „Ciało” Stephena Kinga (w „Małpie” pada nazwisko jednego z głównych bohaterów tego drugiego i pobocznej postaci z „Carrie”; mowa o Teddym Duchampie). Potem robi się dość monotematycznie. Festiwal krwawej przemocy z dużym przymrużeniem oka. Niebudzące wstrętu, jakkolwiek to zabrzmi, chwilami nawet zabawne połączenie praktycznych efektów specjalnych z CGI. Pomysłowe zgony - „Śmierć na 1000 sposobów”:) - głównie w Casco w stanie Maine. Nie licząc mocno naciąganej (specjalnie!) rzezi przed motelem „z pomnikiem” dla „Gremliny rozrabiają” Joe Dantego. Jeśli chodzi o fabułę, to znowu mamy opowieść o zmaganiach z wewnętrznymi demonami. Nieprzepracowane traumy - ogólnie rzecz biorąc te same wspomnienia, prawie w większości identyczne przeżycia, potworne doświadczenia różnie kształtujące dwóch braci. Swoją drogą jeden mógł być pomyślany jako coś w rodzaju karykatury UWAGA SPOILER klasycznego burzyciela, człowieka opętanego jakąś zgubną ideą, maniaka jakiego łatwo spotkać choćby w twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta i Davida Cronenberga KONIEC SPOILERA. I potencjalne pojednanie z nastoletnim synem (przebojowy występ Colina O'Briena). Silna, ale niekoniecznie nierozerwalna więź ojca i syna. Do tego szczypta kiczowatego surrealizmu/oniryzmu i beczka smoliście czarnego humoru.

Krwawo, klimatycznie... i nudnawo. W moim poczuciu niekonsekwentnie poprowadzony, niebudzący emocji dramat rodzinny pro forma doklejony do radosnej rzezi. Małpie figle-migle, które nader szybko (w drugim akcie) mi się przejadły, przede wszystkim przez brak zajmującej treści pomiędzy. Niezbyt wydajny horror komediowy Osgooda Perkinsa, luźno oparty na prozie Stephena Kinga. „Małpa” z urokiem niezwalającym z nóg. W każdym razie na mnie wielkiego wrażenia nie zrobiła.