czwartek, 6 lutego 2025

„Heretic” na VOD

 
Hugh Grant w najbardziej nieprzewidywalnej roli w karierze
Najnowszy horror studia A24 „Heretic” od 7 lutego na VOD

Materiał promocyjny © Kino Świat

Wyjątkowy… nie pozostawia obojętnym
Najbardziej nieprzewidywalna rola Hugh Granta – Entertainment Weekly
Genialny, mrożący krew w żyłach – Indiewire
Ekscytująca gra w kotka i myszkę…wszyscy będą o nim mówić – Screenrant
Inteligentne połączenie religii z horrorem
Hugh Grant urodził się dla tej roli – IGN
Hugh Grant jest przerażający – The Verge

A gdyby od tego jak mocno wierzysz zależało… czy przeżyjesz? Wejdź do domu Pana Reeda i rozpocznij zabójczą grę… Oto nowatorski horror twórców serii „Ciche miejsce”, który ujawni demoniczne oblicze grającego w nim główną rolę Hugh Granta, nagrodzonego Złotym Globem za hity: „Dżentelmeni” i „Glass Onion: Film z serii „Na noże”. W pozostałych rolach zobaczymy znaną z serialu „Yellowjackets” Sophie Thatcher oraz Chloe East („Fabelmanowie”).

Jednym z producentów jest Jeanette Volturno, która swoje pełne grozy doświadczenia zbierała pracując przy takich produkcjach jak: „Halloween zabija”, „Uciekaj!” oraz kultowych seriach: „Noc czyszczenia”, „Paranormal Activity”, „Śmierć nadejdzie dziś”, „Naznaczony” i „Sinister”.

Dwie młode kobiety, które z potrzeby serca szerzą słowo Boże, pukają do drzwi domu Pana Reeda (Hugh Grant). Otwiera im z pozoru czarujący mężczyzna, który szybko pokazuje swoją diaboliczną naturę. Kobiety orientują się, że wszystkie wyjścia z domu zostały zamknięte, a ich podejrzany gospodarz co chwila pojawia się, aby zadać im kolejną zagadkę testującą ich wiarę. Rozpoczyna się śmiertelnie niebezpieczna gra, w której stawką jest przetrwanie. Głosicielki wiary będą musiały wykorzystać cały swój spryt, aby uciec z domu grozy Pana Reeda.

Od 7 lutego film będzie można obejrzeć na platformach: Premiery CANAL+, Player, Rakuten, TVP VOD, Polsat Box Go, PLAY, Orange, Vectra, Multimedia Polska, MEGOGO, TOYA, Nowe Horyzonty VOD, MOJEeKINO.pl, E-kino pod Baranami, INEA, Alfanet.

Zobacz zwiastun: 

Kadr z filmu. „Heretic” 2024, A24, Beck Woods, Shiny Penny

Premiera VOD: 7 lutego 2025
Gatunek: horror, thriller
Produkcja: USA 2024
Scenariusz i reżyseria: Scott Beck („Ciche miejsce”, „Ciche miejsce 2”, „Ciche miejsce: Dzień pierwszy”), Bryan Woods („Ciche miejsce”, „Ciche miejsce 2”, „Ciche miejsce: Dzień pierwszy”)
Obsada: Hugh Grant („Dungeons & Dragons: Złodziejski honor”, „Dżentelmeni”, „Glass Onion: Film z serii ‘Na noże’”), Sophie Thatcher („MaXXXine, „Yellowjackets”, „Księga Boby Fetta”), Chloe East („Fabelmanowie”, „Czysta krew”)
 
Źródło: wszystkie materiały od Kino Świat

środa, 5 lutego 2025

Asako Yuzuki „Masło”

 
W areszcie śledczym w Tokio przebywa kobieta podejrzana o liczne oszustwa matrymonialne i zabicie co najmniej trzech mężczyzn, perfekcyjna gospodyni domowa Manako Kajii, której media nadały przydomek Kajimana. Pracująca w tabloidowym magazynie dla panów, „Tygodniku Shūmei”, trzydziestotrzyletnia Rika Machida od jakiegoś czasu bezskutecznie stara się o wywiad z domniemaną seryjną morderczynią unikającą kontaktu także z innymi dziennikarzami. W końcu, idąc za radą swojej najlepszej przyjaciółki, Reiko Sayamy, która porzuciła karierę zawodową, by skupić się na budowaniu rodziny, Rika kulinarnym podstępem wkupuje się w łaski Manako Kajii, zdeklarowanej antyfeministki, maniaczki gotowania z bardzo wysokim mniemaniem o sobie i potencjalnie zabójczą charyzmą. Chcąc zyskać zaufanie niesławnej aresztantki, Rika pozwala jej na przejęcie sterów; aspirująca reporterka sumiennie wykonuje kulinarne zadania zlecane przez Manako, która w jej oczach niepostrzeżenie przeistacza się z bezwzględnej morderczyni w niewinną ofiarę, dotkliwie karaną za niepoddawanie się powszechnej presji, za rozmyślne niespełnianie oczekiwań społecznych.

Okładka książki. „Masło”, Wydawnictwo Literackie 2024, adaptacja; © HarperCollins Publishers

„Masło” (oryg. „Butter”), japoński bestseller nominowany do Naoki Prize pióra Asako Yuzuki, zdobywczyni 88. All Yomimono Prize for New Writers za opowiadanie „Forget Me, Not Blue”, pierwotnie opublikowane w 2008 roku w czasopiśmie „All Yomimono”, a dwa lata później wydane w formie książkowej – zbiór powiązanych krótkich historii pt. „Shūten no ano ko”. Asako Yuzuki urodziła się w Tokio w 1981 roku i choć od wczesnych lat szkolnych była zapaloną czytelniczką, literaturę krajową odkryła dopiero w gimnazjum – miłość do książek zaszczepiły jej takie utwory, jak „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery, „Małe kobietki” Louisy May Alcott, „Pippi Pończoszanka” Astrid Lindgren, seria „Ramona” Beverly Cleary i powieści dla młodzieży Judy Blume. Do poszerzenia swoich czytelniczych horyzontów o literaturę japońską skłoniła ją lektura „Kitchen” Banany Yoshimoto. Po zakończeniu edukacji - studiowała literaturę francuską na Rikkyo University – próbowała realizować się w branży telewizyjnej, ale szybko zrozumiała, że w tym miejscu prawdopodobnie nigdy nie doczeka się upragnionej swobody twórczej. Przebranżowiła się na cukierniczkę, ale choć bardzo się starała, nie potrafiła wymyślić niczego, co mogłoby się sprzedać. Wtedy pewien starszy człowiek poradził jej skupić się na realizacji prawdziwego marzenia; walkę o sprawę, którą przed laty z góry uznała za straconą. O zostaniu powieściopisarką.

Powieść luźno zainspirowana autentyczną sprawą japońskiej seryjnej morderczyni i oszustki nazwiskiem Kanae Kijima (znana też jako The Konkatsu Killer), skazanej na karę śmierci za otrucie trzech niedoszłych mężów w latach 2007-2009. Pierwotnie wydana w 2017 roku smaczna mieszanka gatunkowa, którą do Polski wprowadziło Wydawnictwo Literackie w roku 2024 – edycja w doskonałym tłumaczeniu Anny Wołcyrz, z posłowiem japońskiego autora powieści historycznych i obyczajowych Ichiriki Yamamoto. Poruszająca historia kobiecej przyjaźni w rytmie kryminalno-kulinarnym z imponującą pieczołowitością skonstruowana przez poczytną pisarkę żywo zainteresowaną zmianami społeczno-obyczajowymi w swojej rodzimej Japonii. Stałą czytelniczkę Sayaki Muraty, Yu Miri, Mieko Kawakami i Yōko Tawady, której twórczość już kilkukrotnie została przeniesiona na ekran (najbardziej znany przykład: miniserial komediowy Netflix z 2017 roku „The Many Faces of Ito”, oparty na książce „Itō-kun A to E”). W „Maśle” Asako Yuzuki zdecydowanie dominuje narracja trzecioosobowa z bohaterką dynamiczną w centralnym punkcie – ambitną kobietą, której celem jest zostanie pełnoprawną redaktorką, pisanie własnych artykułów do „Tygodnika Shūmei”, tabloidu prenumerowanego głównie przez panów. Rikę Machidę poznajemy jako najskuteczniejszą w tym wydawnictwie dostarczycielkę materiałów politycznych, kryminalnych i kulturalnych – opracowywanych i podpisywanych przez kolegów z wyższego szczebla – prawdopodobnie najciężej pracującą osobę w średnio poczytnym magazynie. Całkowicie skupioną na karierze, niemyślącą o założeniu rodziny trzydziestotrzylatkę, nieprzywiązującą wagi do kwestii żywieniowych (podstawą jej diety są szybkie dania i przekąski ze sklepu, tak zwane gotowce; nie stroni też od lokali typu fast food) i od czasu do czasu (rzadko) spotykającą się z redaktorem z działu literatury pięknej „Tygodnika Shūmei”, Makoto Fujimurą, który nie wywiera na nią żadnej presji. Obojgu odpowiada taki w gruncie rzeczy niezobowiązujący związek, można jednak odnieść wrażenie, że Rika z lekką zazdrością spogląda na swoją ulubioną parę, pozornie idealne małżeństwo od dłuższego czasu starające się o pierwsze dziecko. Reiko Sayama, długoletnia przyjaciółka głównej bohaterki „Masła”, jest perfekcyjną panią domu, która zrezygnowała z pracy (porzuciła wyśmienicie zapowiadającą się karierę w dziennikarstwie), by spełnić swoje największe marzenie. Jej mąż Ryôsuke, jak zawsze natychmiast się dostosował, ale nie ulega wątpliwości, że był równie zaszokowany tą nagłą decyzją Reiko, co jej najlepsza przyjaciółka. Niemniej Reiko niezmiennie może liczyć na wsparcie „księcia z bajki” (rola, jaką Rika odgrywała w żeńskiej szkole z internatem) w swoim coraz bardziej desperackim dążeniu do macierzyństwa i teoretycznie odwdzięcza się tym samym. Zakładając, że obawy Reiko dotyczące samozwańczej(?) smakoszki Manako Kajii są słuszne, że protagonistce „Masła” relacja z niesławną obywatelką bardziej szkodzi, niż służy. Układ, który może przywieść na myśl „Milczenie owiec” Thomasa Harrisa, ale potencjalna czarna wdowa wnikliwej obserwatorki życia społecznego, powieściopisarki z nadzwyczaj wysoką inteligencją emocjonalną, hipotetycznie diaboliczna mentorka Riki Machidy, dołoży wszelkich starań, by odciąć ich nietypową znajomość od podrównań z Hannibalem Lecterem i Clarice Starling. Innymi słowy, ewentualne skojarzenia z kultowym dziełem pana Harrisa najpewniej długo nie będą się utrzymywać; ledwie przelotne myśli w niebywale zajmującej relacji niepewnej seryjnej morderczyni i niepewnej przyszłej redaktorki.

Okładka książki. „Butter”, HarperCollins Publishers 2024

Kobiety, które dobrze gotują są podobno źródłem pocieszenia dla mężczyzn, którzy opuszczają gardę. Ale im lepiej gotuje, tym lepiej potrafi zabijać, gdy jest niezadowolona” (Asako Yuzuki, wywiad dla „The Straits Times” opublikowany 2 marca 2024).
Antyfeministka bardziej wyemancypowana od feministek? Mizoginistka uświadamiająca rzekomą kobietę wyzwoloną? Zatwardziała konserwatystka, zwolenniczka patriarchatu, stereotypowa gospodyni domowa (Żona ze Stepford Iry Levina) podejrzana o niekonwencjonalne, prawnie zakazane rozwiązywanie domowych problemów, faktyczną ambasadorką matriarchatu? Nieprawomocnie skazana za oszustwa matrymonialne i trzy zabójstwa, umieszczona w areszcie śledczym w Tokio przynajmniej do czasu rozstrzygnięcia sądu drugiej instancji (złożyła apelację), istota pełna sprzeczności, która skonfundowała opinię publiczną ogromnym powodzeniem wśród dojrzałych mężczyzn. Otyła kobieta z dziecinną łatwością owijająca sobie mężczyzn wokół małego palca? Uniezależniająca od siebie przedstawicieli klasy średniej i wyższej? Tragikomiczny dysonans poznawczy – zabawne i zarazem przerażające przywiązanie nie tylko japońskiego społeczeństwa do współczesnego kanonu kobiecego piękna. „Rażąco nieodpowiedni” obiekt pożądania (niekoniecznie seksualnego), nijak niepasujący do dzisiejszych standardów, kontestujący powszechnie przyjęte ideały i wartości estetyczne, podważający „prawdy o boginiach urody”. Wielu sądzi, że Rika Machida zachowuje się dziwnie... bo tyje. Miała idealną wagę, czyli niedowagę (takie czasy), dopóki nie zaczęła widywać się z Manako Kajii, łamaczką męskich serc, chwalącą się rozpieszczaniem wszystkich swoich partnerów/sponsorów, włącznie z tymi, których miała wpędzić do grobu; usługującej mężczyznom (głównie w podeszłym wieku), ale kpiącej sobie z zarzutów o nieszanowanie siebie. Kajimana zapewnia, że na pierwszym miejscu zawsze stawiała siebie. Żyła jak chciała, upajała się wolnością, której większość tak zwanych kobiet sukcesu nigdy nie zasmakuje. Niezależne czy wyzyskiwane? Cierpiące na permanentny brak wolnego czasu, przemęczone, wychudzone, ciągle gryzące się w język, przejmujące wyglądem bardziej niż zdrowiem. Inni mówią im jak mają się ubierać, co mają jeść, jakich kosmetyków używać, czego się wstydzić, z kim się zadawać, a kogo unikać. Niezależność urojona czy zwykła, ordynarna hipokryzja? „Zmiana wagi miała jakoby spowodować, że nie będzie pani szanowana! W jakich my czasach żyjemy, że czyjś wygląd tak bardzo wpływa na nas i nasze zachowania... Żałosne. Za bardzo interesujemy się życiem innych. Jak wyglądają? Czy sobie folgują? Czy oddają się rozkoszy? To chore, żeby obserwowanie i komentowanie innych wpędzało nas to w depresję, to w poczucie wyższości. Pasjonujemy się bardziej innymi niż tym, co sami przeżywamy?”. Trafna analiza współczesnego świata, tym bardziej niewygodna, że włożona w usta osobowości narcystycznej i psychopatycznej czy histeryczny monolog zakompleksionej kury domowej, całe życie tęskniącej do takiej przyjaźni, jaką od lat cieszą się Rika Machida i Reiko Sayama? Tak czy inaczej, przynajmniej jedna z nich poczuje się zagrożona. Sadystyczna gra seryjnej morderczyni czy szczera chęć pomocy nieszczęśliwej prawie-dziennikarce? Nauka gotowania i pieczenia (zaskakująco angażująca powieść kulinarna z obszernymi – bardzo pomocnymi – przypisami przygotowanymi przez panią Annę Wołcyrz) początkiem większej lub mniejszej rewolucji w życiu głównej bohaterki „Masła” Asako Yuzuki, pysznego połączenia thrillera psychologicznego z powieścią obyczajową, egzystencjalną, kulinarną i twardym kryminałem. Książka błyskotliwa, zadziorna, zaostrzająca apetyt. Kreatywne podejście do sprawdzonych motywów, niebanalna opowieść o przyjaźni, miłości, rodzicielstwie, samotności, pożądaniu i obsesji. O niszczącej (i budującej?) presji społecznej, o dysfunkcyjnych rodzinach, rozczarowujących ścieżkach zawodowych, nadmiernych i niedostatecznych ambicjach, marzeniach, przekleństwach, dużych troskach i małych radościach. O jasnej i ciemnej stronie życia.

Rozchwytywane „Masło”. Międzynarodowy fenomen wydawniczy, japońska powieść podbijająca serca czytelników z różnych zakątków świata. Uniwersalna historia opowiedziana inaczej. Przemawiająca nie tyle do wyobraźni, ile żołądka czytelnika i czytelniczki:) Kuchenne rewolucje z kobietą oskarżoną o seryjne morderstwa. Twardo osadzony w dzisiejszej schizofrenicznej epoce mroczny dreszczowiec psychologiczny z ironicznym/sarkastycznym poczuciem humoru, depresyjny dramat i podnosząca na duchu powieść obyczajowa o potędze relacji interpersonalnych. Unikalna książka kucharska. Hell's Kitchen Asako Yuzuki. Polecam wszystkim.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej

https://tantis.pl/

Więcej literatury pięknej

niedziela, 2 lutego 2025

„Demon” (2024)

 
Mechanik samochodowy Graham Reilly po latach przybywa na farmę, z którą wiążą się jego najlepsze i najgorsze wspomnienia. Wyprowadził się po śmierci ojca długo zmagającego się z tajemniczą chorobą, rodzinną spuściznę zostawiając braciom, Jake'owi i najmłodszemu Phillipowi, chowającemu urazę za zrzucanie na nich tego problemu, Grahama bardziej jednak martwi ewentualne dziedzictwo demoniczne, genetyczne przekleństwo pasożytnicze niekoniecznie zesłane na tylko jednego z nich. Phillip od niedawna wykazuje objawy opętania, a podczas pobytu Grahama na rodzinnej farmie następuje gwałtowne pogorszenie sytuacji. Poróżnieni bracia muszą jak najszybciej rozliczyć się z bolesną przeszłością lub odsunąć na bok osobiste urazy do zakończenia walki z czymś potwornie znajomym.

Plakat filmu. „The Demon Disorder” 2024, Formation Pictures

Debiut reżyserski Stevena Boyle'a (jako Steve Boyle), twórcy efektów specjalnych ze specjalizacją w tworzeniu potworów (pracował chociażby przy takich produkcjach, jak „Gwiezdne wojny: Część II – Atak klonów” George'a Lucasa, „Statek widmo” Steve'a Becka, „Matrix: Rewolucje” Lany i Lilly Wachowski, „Zombie z Berkeley”, „Daybreakers. Świt” i „Winchester. Dom duchów” Michaela i Petera Spierigów, „Czarna owca” Jonathana Kinga, „30 dni mroku” Davida Slade'a, „Hobbit: Niezwykła podróż” Petera Jacksona, „Co robimy w ukryciu” Jemaine Clementa i Taika Waititi, „The Pack” Nicka Robertsona), założyciela firmy Formation Pictures z siedzibą w australijskim mieście Brisbane, stolicy stanu Queensland. Scenariusz „Demona” (oryg. „The Demon Disorder”) Boyle stworzył we współpracy z Tobym Osborne'em, a produkcja ruszyła w kwietniu 2023 roku w wiejskiej miejscowości Gleneagle w regionie Scenic Rim w Queensland. Światowa premiera przypadła na kwiecień 2024, w ramach Gold Coast Film Festival. W sierpniu tego samego roku film miał ograniczoną dystrybucją kinową w swojej rodzimej Australii – szerszej doczekał się w Polsce: w drugiej połowie października 2024 wystartowała regularna „akcja kinowa” zorganizowana przez firmę Monolith Films, która już w styczniu 2025 roku udostępniała „Demona” na swojej platformie VOD (Cineman). W Stanach Zjednoczonych patchworkowy horror Steve'a Boyle'a zadebiutował na Popcorn Frights w sierpniu 2024, a następnie pałeczkę przejęła firma Shudder (dystrybucja internetowa od września 2024).

Steven Boyle zapowiadał „Demona” jako „wzniosłe dzieło o relacjach międzyludzkich i dynamice rodziny, łączące w sobie elementy wczesnego kina Davida Cronenberga i body horroru przedstawionego za pomocą misternych sekwencji efektów wizualnych”. Toksyczna męskość, trauma rodzinna i nieklasyczne opętanie demoniczne. Skrzyżowanie „Dreszczy” i „Wściekłości” Davida Cronenberga z „Cierniem” Toby'ego Wilkinsa, a przynajmniej takie „zdrożne” myśli mogą nawiedzić miłośników gatunku w obłąkanym świecie braci Reilly. Najbardziej wyeksponowaną postacią jest Graham (poprawny występ Christiana Willisa, m.in. „Observance” Josepha Simsa-Dennetta), właściciel warsztatu samochodowego, zatrudniający młodą kobietę Cole Nichols (charyzmatyczna Tobie Webster), która jest jedyną stałą osobą w jego poplątanym życiu. Ze swoimi najbliższymi krewnymi główny bohater „Demona” praktycznie zerwał kontakt po śmierci patriarchy rodu George'a Reilly (perfekcyjny John Noble), samotnie wychowującego trzech synów na niewielkiej farmie – niebogaty dom pełen miłości zniszczony przez nieobliczalną (bardzo rzadką?) chorobę. W każdym razie Graham od wyprowadzki starał się unikać braci, ale w tym zrywaniu rodzinnych więzi wytrwale mógł mu przeszkadzać Jack (niezła kreacja Dirka Huntera; m.in. „Zombie z Berkeley” Michaela i Petera Spierigów) – najmłodszy z nich, Phillip (przykuwający uwagę Charles Cottier), nie tyle uszanował decyzję Grahama, ile pielęgnował w sobie urazę, w duchu przeklinał brata za dezercję, ucieczkę ze skażonego miejsca. Z pokojem zabitym dechami, który w pierwszym odruchu przypomniał mi siódmą komnatę Sinobrodego i piwnicę z „Martwego zła” Sama Raimiego. Tak czy inaczej, tradycja gatunku uczy: lepiej nie zaglądać do takich pomieszczeń. Nawet przez dziurę w drzwiach? Cóż, wystarczy obejrzeć „Lśnienie” Stanleya Kubricka, żeby odeszła ochota na takie badania przestrzeni za „porządnie” (paranoicznie?) zabezpieczonymi drzwiami. Z drugiej strony, kto normalny zignorowałby oznaki świadczące o niepożądanej obecności we własnym domu, czy tam domu krewnych? Dźwięki dobywające się z pomieszczenia, które powinno być puste. Grahama na rodzinną farmę sprowadził Jake, ale powodem był Phillip – rzekomo jego dwudzieste ósme urodziny, a w rzeczywistości domniemany (nie)genetyczny „prezent” od rodzica. Choroba psychiczna odziedziczona po ojcu? W zasadzie starsi bracia podejrzewają demona; tego samego pasożyta, który odebrał im troskliwego tatę, ewentualnie innego przedstawiciela jego piekielnego gatunku. Graham i Jack spodziewali się ciężkiej przeprawy, ale wszystko wskazuje na to, że nawet przeżycia z teoretycznie opętanym rodzicielem nie przygotowały ich... na takie robactwo. Rzeź na farmie – przygnębiający widok przed zaniedbanym domem, krwawy szlak prowadzący do kurnika – „endoskopowy zabieg” w nieprzytulnym salonie i zwariowane poszukiwania „bękarta z Nostromo”. Noworodek, który w gruncie rzeczy uruchomił u mnie lawinę przepięknych wspomnień z różnych światów przedstawionych – od „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” Ridleya Scotta, przez „Dreszcze”, „Wściekłość” i „Potomstwo” aka „Pomiot” Davida Cronenberga, po „Inwazję porywaczy ciał” Jacka Finneya, jej filmową adaptację z 1978 roku w reżyserii Philipa Kaufmana (pol. „Inwazja łowców ciał”), „Robale” Jamesa Gunna i „Kleszcze” Tony'ego Randela.

Plakat filmu. „The Demon Disorder” 2024, Formation Pictures

Zgodnie z przewidywaniami pierwsze reżyserskie przedsięwzięcie Stevena Boyle'a największą skutecznością wykazuje się w sztuce efektów specjalnych – wyróżniające się elementy świata przedstawionego, który z kolei mocno zawodzi relacjami interpersonalnymi. Trzech mężczyzn i młoda dama, czy jak kto woli wyszczekana panna kontra UWAGA SPOILER interesujące organizmy z odmienioną duszą ojca – charakter zmieniony przez chorobę psychiczną lub, co bardziej prawdopodobne, szatańskiego pasożyta, przybysza z Piekła (ewentualnie nowy bądź dotąd nieodkryty ziemski gatunek, ostatecznie najeźdźca z Kosmosu). Oślizgłe żyjątka (duże, pulchne larwy, nadpobudliwe ośmiorniczki), które w jakiejś dalszej, pewnie niezbyt odległej, perspektywie (błyskawiczne dorastanie) upodobnią się do okrutnie zdeformowanej humanoidalnej istoty, która w drugim „akcie” „Demona” wylezie spod pachy Phillipa KONIEC SPOILERA. O większą uwagę najgłośniej dopraszały się dawne dzieje – retrospekcje z życia chłopaków ze wsi. Szczęśliwe dzieciństwo i zdecydowanie mniej kolorowa, mimo utrzymującej się słonecznej aury, wczesna dorosłość Grahama, Jake'a i Phillipa Reilly. Autor zdjęć Terry King zadbał o inne skontrastowane zestawienie kolorystyczne - umownej teraźniejszości (ciemne, smutne, zimne) i przeszłości (jasne, wesołe, ciepłe) – ale niewiele z tego wynika. Można wręcz odnieść wrażenie, że „Demon” Steve'a Boyle'a powstał jedynie z potrzeby wypróbowania paru pomysłów na małe i duże paskudy. Fabuła skonstruowana pod intencjonalnie odrażające, wstrętne, niesmaczne efekty, potraktowana jako pretekst do pochwalenia się, przyznaję, niebanalnymi praktycznymi (chyba też cyfrowymi) efektami specjalnymi: lepkie rekwizyty (bezbarwny śluz), nieminimalistyczna charakteryzacja (bombowy makijaż protetyczny) i oczywiście trochę czerwonej substancji (przekonująca imitacja krwi). Warto wspomnieć, że muzykę skomponował Peter Spierig, przy niejednym filmie którego Steve Boyle pracował. Akcja najpierw rozgrywa się w nieco obskurnym gospodarstwie domowym – też mała ferma drobiu; zdaje się hodowla tylko na użytek własny – na ponurej posesji Jake'a i Phillipa, a później przenosi na teren Grahama: mroczniejsza, naturalnie zagracona i bardziej klaustrofobiczna sceneria, gdzie zespół „współczesnych egzorcystów” powiększy się o jedną osobę. Albo dzielne chłopaki napytają sobie jeszcze większej biedy w wyniku przypadkowego spotkania z nieusłuchaną dziewczyną. A niektórych widzów może najdzie piękne skojarzenie z „Wiklinowym koszykiem” Franka Henenlottera i/lub „Substancją” Coralie Fargeat. Najpierw wyjmowanie obrzydlistwa z gardła, potem „trzecie oko”, ale to błahostki w porównaniu do tego, co zadzieje się w warsztacie samochodowym brata marnotrawnego. A zagadka tego „demonicznego opętania” - czy zostanie rozwiązana? I tak, i nie. Dostaniemy bardzo ogólne wyjaśnienie UWAGA SPOILER - klątwa pokoleniowa czy coś w tym rodzaju (nadzwyczaj niefortunna przysięga wymuszona przez rodzica, który chce umrzeć na swoich zasadach, nie godzi się na wegetację, przedłużanie męki i dalsze narażanie życia najbliższych) KONIEC SPOILERA - które niestety nie wyglądało mi na ukłon w stronę zwolenników historii celowo niedopowiedzianych, pokładających wiarę w inteligencję i wyobraźnię swojej grupy docelowej. Prędzej niechlujstwo scenarzystów; ciąg dalszy niedbalstwa architektów tej prymitywnej budowli fabularnej. Nader uproszczonej, spłaszczonej historii rodzinnej. Coś takiego powinno budzić większe emocje – nie ukrywam łezka raz w oku się zakręciła, ale seans „Demona” Steve'a Boyle'a zakończyłam z poczuciem bezsensownego zmarnowania niezgorszego, całkiem obiecującego, szkieletu fabularnego. W trakcie napisów końcowych jest jeszcze jedna scenka, klasyczne zamknięcie „każdego” szanującego się horroru klasy B z dawnych lat. Takie epilogi wyszły z mody najdalej na przełomie XX i XXI wieku, ale czepiać mogą się tylko ci, którzy nie dopatrzą się w „Demonie” wyznania miłosnego do niskobudżetowego kina makabrycznego i na swój sposób zabawnego (poważne klimaty Cronenberga i bardziej groteskowe, swobodniejsze igraszki mistrzów campu) przede wszystkim z szalonych lat 80.

Na moje niewprawne oko średni start w reżyserskiej karierze Stevena Boyle'a (forma w porządku, gorzej z treścią). A może to tylko jednorazowa przygoda zasłużonego twórcy efektów specjalnych? Nie wiem, czy czołowy twórca „Demona” ma w planach kolejne projekty – czy zamierza rozwijać się jako reżyser i/lub scenarzysta – ale na jego miejscu tak szybko bym nie rezygnowała. Tym bardziej, że nie trzeba samemu wymyślać i jeszcze pisać – dobry scenariusz filmowy zawsze można kupić:)

piątek, 31 stycznia 2025

„Babygirl” (2024)

 
Romy Mathis, dyrektorka generalna nowojorskiej firmy zajmującej się automatyzacją i robotyzacją procesów produkcyjnych, nie jest w stanie osiągnąć satysfakcji seksualnej ze swoim małżonkiem, reżyserem teatralnym Jacobem. Od kiedy sięga pamięcią dręczy ją przekonanie o swojej odmienności, nienormalnych potrzebach seksualnych, które ze wstydu i obawy przed odrzuceniem ukrywa przed mężem. Nie udaje jej się jednak oszukać nowego stażysty w zarządzanej przez nią firmie, dużo młodszego Samuela, który pewnego dnia zaskakuje Romy informacją o wybraniu jej na swoją mentorkę w inicjatywie organizacyjnej ukierunkowanej na wspieranie rozwoju zawodowego i osobistego pracowników. A następnie wyraża gotowość na regularne zaspokajanie seksualnych pragnień wytrawnej bizneswoman, niezobowiązujące wcielanie w życie jej fantazji o relacji uległa-Dominujący.

Plakat filmu. „Babygirl” 2024, A24, 2AM, Man Up Film

Zainspirowana autentyczną historią kobiety, która przez dwadzieścia pięć lat pożycia małżeńskiego nigdy nie doświadczyła orgazmu, fikcyjna opowieść twórczyni „Instynktu” (2019) i „Bodies Bodies Bodies” (2022), holenderskiej reżyserki, scenarzystki i aktorki Haliny Reijn. Zrealizowany za około dwadzieścia milionów dolarów hollywoodzki obraz z renomowanej stajni A24, eksplorujący jeden z ulubionych tematów Reijn – relacja kobiet z ich ciałami – czerpiący z jej osobistych doświadczeń (wychowanie przez radykalnych hippisów, należących do duchowej organizacji Subud, terapia EMDR oraz coś niebezpiecznie zbliżonego do uzależnienia od drobnych zabiegów upiększających, odmładzających) i nawiązujący do uwielbianych przez nią thrillerów erotycznych z lat 80. i 90. XX wieku, zwłaszcza twórczości Paula Verhoevena i Adriana Lyne'a („Nagi instynkt” 1992, „Niemoralna propozycja” 1993).

Babygirl” kręcono w Nowym Jorku od grudnia 2023 do lutego 2024 – nastąpiło przesunięcie terminu produkcji o parę miesięcy ze względu na strajki WGA i SAG-AFTRA – a światową premiera odbyła się w sierpniu 2024 na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, gdzie Nicole Kidman za kreację Romy Mathis otrzymała Puchar Volpiego. Ten występ przyniósł jej też między innymi nominację do Złotego Globu w kategorii najlepsza aktorka w dramacie. Szeroka dystrybucja kinowa „Babygirl” wystartowała w drugiej połowie grudnia 2024 roku; w Polsce w drugim tygodniu stycznia 2025. Thriller erotyczny? Tak mówią. Taki trend, by dramaty psychologiczne sprzedawać jako dreszczowce albo wciąż mam zbyt świeżo w pamięci „Zjadacza ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira. Oby to drugie, bo... Jak mam ochotę na dramat, to sięgam po dramat, a jak najdzie mnie chętka na thriller to, w której oficjalnej szufladce gatunkowej mam szukać? „Babygirl” Haliny Reijn niekiedy balansuje na granicy, sygnalizuje zamiar wejścia na mroczniejsze terytorium - mniej „Pięćdziesiąt twarzy Greya” Sam Taylor-Johnson, więcej „Fatalnego zauroczenia” Adriana Lyne'a i „W sieci” Barry'ego Levinsona - maksymalnego zdestabilizowania życia przynajmniej jednego z głównych uczestników tej nietragicznej „sztuki”, ale nie myślcie sobie, że zbiera się na odwagę, mentalnie przygotowuje do zanurzenia w odmętach obsesji. To raczej troska o postępowe/prowokacyjne przesłanie. Romy Mathis (niezawodna Nicole Kidman) poznajemy jako niewyzwoloną kobietę sukcesu – prezeskę wyśmienicie prosperującej nowojorskiej firmy technologicznej i perfekcyjną panią domu. Kochającą żonę cenionego reżysera teatralnego Jacoba (Antonio Banderas) i troskliwą matkę dwóch nastolatek, będącej w okresie młodzieńczego buntu homoseksualnej Isabel i młodszej Nory (Esther McGregor i Vaughan Reilly). Podziwianą w swojej branży jednostkę w pojedynkę zmagającą się z wewnętrznymi demonami, w jej przekonaniu, anormalnym apetytem seksualnym, nieuleczalną wadą wrodzoną, defektem, skrzętnie skrywanym niemal przed całym światem. Z wyjątkiem terapeutów i stażysty (frapujące wcielenie – dwie twarze Samuela - Harrisa Dickinsona), pewnego siebie młodzieńca, który na jej oczach z łatwością poskromił groźnego(?) psa. Romy zdaje sobie sprawę, że szczera rozmowa z mężem o swoich potrzebach mogłaby znacznie poprawić jakość jej życia, ale boi się, że wyrozumiałość Jacoba, wbrew pozorom, ma swoje granice. Romy zdobywa się jedynie na nieczytelne sugestie, które są też jej sposobem na wybadanie partnera – testowanie reakcji Jacoba na rzeczy, z których w razie niezadowalającego wyniku bezpiecznie można się wycofać (propozycja włączenia filmu pornograficznego, głowa pod poduszką). Połowa niej marzy o tym, by Jacob się domyślił, a druga połowa drży na samą myśl o takim zwrocie akcji w ich całkiem długiej (dziewiętnaście lat) historii małżeńskiej.

Plakat filmu. „Babygirl” 2024, A24, 2AM, Man Up Film

Romy Mathis jest osobą praktycznie nieustannie dążącą do perfekcji – niekończące się pasmo sukcesów zawodowych, inspirowanie młodszych pokoleń, wzorowe wychowywanie dzieci i dbanie o „swojego” mężczyznę. W zachowaniu młodego wyglądu teoretycznie pomaga jej botoks, a w utrzymaniu zdrowia psychicznego, terapia EMDR (Eye movement desensitisation and reprocessing) - przetwarzanie niewygodnych wspomnień z dzieciństwa spędzonego w komunie. Wpasowała się we wszystkie dzisiejsze kanony doskonałości, poza jednym. I to napawa ją odrazą do samej siebie? Nie tyle wstydliwe potrzeby seksualne, ile świadomość porażki? Tak czy inaczej, wszystkiemu winne pruderyjne społeczeństwo. Film feministyczny czy mizoginistyczny? Niezbyt treściwa opowieść w plastikowanym klimacie (ale ścieżka dźwiękowa charakterna; robota Cristobala Tapii de Veera, który pracował chociażby przy takich produkcjach jak „Uśmiechnij się” i „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna) o upajającym oddaniu się w niewolę – kobieta walcząca spacyfikowana przez podwładnego z (nomen omen) mlekiem pod nosem – która oczywiście przez jakąś część widzów może być odczytana jako dzieło uwłaczające płci żeńskiej, ale nie takie były intencje scenarzystki i reżyserki „Babygirl”. Nie poniżanie, tylko dodawanie odwagi paniom nierealizującym swoich najskrytszych marzeń przez wyśrubowane normy społeczne. Niepisane zasady dla heteroseksualnych związków; inne dla mężczyzn, inne dla kobiet. Jawne łamanie tego regulaminu grozi wykluczeniem, ostracyzmem społecznym. Romy zrobiła wszystko, co w jej mocy, by uciszyć opozycyjny, zdradziecki głos swego ciała. Udało jej się wypracować coś w rodzaju kompromisu – rozładowywać napięcie seksualne, zbytnio się przy tym nie narażając, minimalizując ryzyko wykrycia, ale nie zawsze maksymalnie (masturbacja w niepustym domu) – i pewnie w takiej niezgodzie ze sobą dożyłaby swoich dni, gdyby w jej życiu nie zjawił się Samuel. Wytęskniony bad boy albo zalękniony młody mężczyzna. Bezbłędnie czytający ludzi (urodzony profiler) i nieskupiony wyłącznie na sobie. Altruista i egoistka? Nie! Kobieta postawiona pod ścianą, zmuszona do grania na dwa fronty. Zapewnia, że nie chce nikogo skrzywdzić, że cudze uczucia (Samuel, Jacob) i interesy (Esme) stawia przed własnymi. Nie dopraszała się o uwagę stażysty, w żadnym wypadku nie zachęcała Samuela do czynienia jej niestosownych propozycji (z własnej, nieprzymuszonej woli zaprosił ją do jakiegoś obskurnego hotelu i choć się wzbraniała, nakłonił do zrzucenia maski). Mówiła „nie”, a on słyszał „tak”. Wolałaby, żeby kod złamał jej mąż, ale jak to mówią darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Kochała Jacoba, pożądała Samuela i przez jakiś czas wszyscy byli szczęśliwi. A potem ktoś popełnił karygodny błąd. Ktoś został boleśnie zraniony. Znowu: nie chciała, ale musiała. Tak postępują kochające żony i matki – za wszelką cenę chronią ognisko domowe. Poza tym próbowała przeprosić (lub jak gdyby nigdy nic umówić się na koleją schadzkę, czy jak kto woli niewinne spotkanie towarzyskie), ale się obraził. Nabroił i jeszcze strzelił focha. Bo jej niczego nie można zarzucić. Nawet zdrady małżeńskiej, wszak w XXI wieku zdradzać mogą tylko mężczyźni. Samuel to profesjonalny doradca życiowy i trener osobisty Romy, a nie zwykły, prymitywny kochanek. Nie żałujmy Jacoba, żałujmy żony wepchniętej (przez społeczeństwo) w ramiona innego. Zaufanie może i zostało nadszarpnięte, ale wszystko da się odbudować. Myślicie, że sobie kpię? Że trywializuję zdrady małżeńskie, usprawiedliwiam kobiety niewierne? Zobaczcie „Babygirl” Haliny Reijn i powiedźcie, że poniosło mnie z tą interpretacją. Proszę, powiedźcie, że się mylę.

Jeszcze dziesięć lat temu powiedziałabym, że „Babygirl” Haliny Reijn to film obrazoburczy i pewnie chwaliłabym za wyrażanie niepopularnych opinii, stawianie odważnych, kontrowersyjnych, przesadnie śmiałych tez, a dzisiaj ta pozycja jakoś lepiej wpisuje mi się w głównonurtowy przekaz. Nudnawa, dziwnie nijaka historia wykuta w ogniu tak zwanej poprawności politycznej albo kolejny etap rewolucji społeczno-obyczajowej, zażartej debaty publicznej o prawach kobiet i mężczyzn, w której amerykańska popkultura zajmuje (nieomal) jednoznaczne stanowisko: wymieńmy patriarchat na matriarchat. Tak, wiem, popadam w przesadyzm i niewybaczalnie nie wspieram słusznej walki o równouprawnienie (o rzekome nie, o faktyczne tak). Obiecuję, że zacznę, jeśli powstanie „Babyboy” - niby thriller erotyczny o żonatym mężczyźnie wdającym się w romans z dużo młodszą kobietą, którego morał będzie taki, że to jest OK.

środa, 29 stycznia 2025

„Nosferatu” (2024)

 
Rok 1838. Zamieszkały w niemieckim mieście Wisburg Thomas Hutter dostaje pierwsze zlecenie w nowym miejscu pracy, agencji nieruchomości Herr Knocka. Mężczyzna ma udać się do zamku hrabiego Orloka w Transylwanii w celu podpisania umowy sprzedaży podupadłej posiadłości Grünewald w Wisburgu. Obawiając się o stan psychiczny swojej ukochanej małżonki Ellen, ostatnio zmagającej się z koszmarami sennymi o ponętnej Śmierci i lekko panikującej na wieść o jego rychłym wyjeździe, Thomas zostawia ją pod opieką swego najlepszego przyjaciela, majętnego stoczniowca Friedricha Hardinga. I wyrusza do owianego złą sławą zamku na spotkanie ze straszliwą istotą. Pod nieobecność męża Ellen Hutter rozpaczliwie walczy z potęgą Nosferatu, w czym próbują jej pomóc zaprzyjaźniony lekarz, dyrektor szpitala dla obłąkanych Wilhelm Sievers i jego mentor, skompromitowany szwajcarski naukowiec, parający się okultyzmem profesor Albin Eberhart von Franz.

Plakat filmu. „Nosferatu” 2024, Focus Features, Maiden Voyage Pictures, Studio 8

Wysokobudżetowy remake czołowego reprezentanta niemieckiego ekspresjonizmu, wydanego w 1922 roku horroru wampirycznego w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua, plagiatu czy jak kto woli nieautoryzowanej adaptacji „Draculi” Brama Stokera, pt. „Nosferatu - symfonia grozy” (oryg. „Nosferatu, eine Symphonie des Grauens”). Niepierwszy remake - patrz: „Nosferatu wampir” Wernera Herzoga, czerpiący zarówno z arcydzieła literatury gotyckiej Stokera, jak arcydzieła kina ekspresjonistycznego Murnaua – słynnego niemego obrazu, w którym wytrwały pomysłodawca, scenarzysta i reżyser nowego „Nosferatu” Robert Eggers - twórca między innymi „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” (2015) i nominowanego do Oscara za zdjęcia „Lighthouse” (2019) - zakochał się już w dziewiątym roku życia. Pierwszą wersję swojego „Nosferatu” i „Draculi” (mieszanka powieściowego pierwowzoru i jej nieoficjalnej filmowej adaptacji) Eggers przedstawił w szkole średniej, ściśle współpracując nad tym licealnym projektem z koleżanką Ashley Kelly Tatą. Potem na parę tygodni przenieśli się ze swoim wampirycznym spektaklem do Booth Theatre w Nowym Jorku, korzystając z nieoczekiwanej oferty ważnego człowieka, który zwrócił uwagę na ich artystyczny wyczyn, Edouarda Langloisa.

Robert Eggers o swojego „Nosferatu” starał się przez około dziesięć lat. Wielokrotnie przerabiał scenariusz, nierzadko ogarniało go zwątpienie, paraliżowała myśl o podejmowaniu zbyt wielkiego ryzyka, o karkołomności pomysłu „ruszania” takiej sławy, jak „Nosferatu - symfonia grozy” F.W. Murnaua. Obawiał się, że nie jest stworzony do rimejkowania, że jego powołaniem jest opowiadanie oryginalnych, nowych historii. W końcu jednak udało mu się przygotować scenariusz w jego uznaniu nadający się do wrzucenia na rynek. Wtedy pojawił się kolejny problem – zerowe zainteresowanie w środowisku producenckim. W każdym razie Eggers od niejednych drzwi się odbił, zanim usłyszał od Petera Kujawskiego z amerykańskiej wytwórni Focus Features „sakramentalne tak”. Zdjęcia główne do „Nosferatu” Roberta Eggersa wystartowały w lutym, a zakończyły się w maju 2023 roku. Kręcono w Barrandov Studios w stolicy Czech, w Zamku Rožmitál pod Třemšínem w Republice Czeskiej (wpisana na listę zabytków w 1958 roku budowla pierwotnie wzniesiona, w stylu gotyckim, w XIII wieku i przerobiona w XVI wieku na styl renesansowy), w posiadłości Invalidovna w Karlínie, starej dzielnicy Pragi i przed (zdjęcia zewnętrzne) Corvin Castle, jednym z Siedmiu Cudów Rumunii, jednym z największych w Europie gotycko-renesansowym zamkiem w Hunedoarze w Transylwanii. Światową premierę „Nosferatu” Roberta Eggersa miał w pierwszym tygodniu listopada 2024 roku w Los Angeles, a regularna dystrybucja kinowa ruszyła w ostatnim tygodniu grudnia tego samego roku. W polskich kinach „Nosferatu” ma zagościć dopiero pod koniec lutego 2025 (oczywiście nie licząc tak zwanych pokazów przedpremierowych). Walczący o Oscara/Oscary w czterech kategoriach (najlepsza charakteryzacja i fryzury, najlepsza scenografia, najlepsze kostiumy, najlepsze zdjęcia) „Nosferatu” Roberta Eggers co nieco zawdzięcza (wpływy) pracom francuskiego neurologa Jeana-Martina Charcota na temat histerii, malarskiej twórczości Hymana Blooma, „Furmanowi śmierci” Victora Sjöströma, „Svengali” Archiego Mayo, „Trzeciej części nocy”, „Diabłu” i „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego”. Nie wspominając już o słowiańskim folklorze i europejskiej historii (Romowie w XIX-wiecznej Rumunii i rzecz jasna fakty i mity o Vladzie Țepeșie, wojewodzie Wołoszczyzny w latach 1448-1476/1477) – prawdopodobnie najbardziej inspirujące dodatki do głównych tekstów źródłowych: scenariusza Henrika Galeena i powieści Brama Stokera. Teraz przyznam się do jednego grzechu śmiertelnego i jednego powszedniego. Zbrodnia: nie przepadam za „Nosferatu – symfonią grozy” (1922). Wykroczenie: nie podniecały mnie zapowiedzi kolejnego „Nosferatu”. Żeby była jasność – tak samo reaguję na wszelkie informacje o rozroście bliźniaczej franczyzy draculicznej, że pozwolę sobie tak nazwać dziedzictwo wybitnej powieści gotyckiej pana Stokera. Ileż można?! Tym bardziej, że nie ma najmniejszych szans na dogonienie „Draculi” Francisa Forda Coppoli, a przynajmniej ja takowych nie widziałam do niechętnego spotkania z „Nosferatu” Roberta Eggersa. Tak, zmusiłam się do seansu tego zrealizowanego za mniej więcej pięćdziesiąt milionów dolarów, głośnego wampirycznego horroru neogotyckiego stylizowanego na kino ekspresjonistyczne z pierwszej połowy XX wieku – ewentualnie bardzo nisko kłaniającego się temu nurtowi – i teraz jestem winna przeprosiny współczesnym filmowcom za niewiarę w ich możliwości. Co tam „Dracula” Coppoli - „Nosferatu” Eggersa to jest dopiero COŚ.

Plakat filmu. „Nosferatu” 2024, Focus Features, Maiden Voyage Pictures, Studio 8

Nakręcony na taśmie filmowej 35 mm z użyciem filtrów odbarwiających, obsypany nagrodami (dużo więcej nominacji) i słowami pochwalnymi od krytyków i fanów gatunku, oszałamiająco ponury obraz niepośledniego twórcy biorącego wszystko, co najlepsze z niemieckiego kina ekspresjonistycznego i nasycającego to kulturowe bogactwo swoją niezwykłą wrażliwością. Sensoryczna uczta z legendarną bestią z Transylwanii. Co prawda już wcześniej podejrzewałam, że Jarin Blaschke, praktycznie stały współpracownik Roberta Eggersa (autor zdjęć do „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii”, „Lighthouse” i „Wikinga” 2022; można go też kojarzyć chociażby z „Korytarzem w mrok” Rodrigo Cortésa i „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana), jest geniuszem fotografii filmowej, ale całkowitą pewność w tej kwestii uzyskałam w szarym świecie Ellen Hutter (widowiskowa kreacja, jak mniemam celowo egzaltowana, córki Johnny'ego Deppa i Vanessy Paradis, Lily-Rose Depp; m.in. „Kieł” Kevina Smitha, „Cicha noc” Camille Griffin, „Wilk” Nathalie Biancheri). Wielka wystawa arcydzieł sztuki – aż się przebodźcowałam – główna sala po brzegi wypełniona zachwycającymi zdjęciami i przedsionek (prolog), w którym goście mogą się poczuć jak w „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego. Zaczyna się od przerażającego głosu wyćwiczonego przez Billa Skarsgårda (m.in. „To” i „To: Rozdział 2” Andy'ego Muschiettiego, „Złoczyńcy” Dana Berka i Roberta Olsena, „Barbarzyńcy” Zacha Creggera, „Kruk” Ruperta Sandersa) specjalnie do roli hrabiego Orloka, która pozbawiła go też „paru” niekoniecznie zbędnych kilogramów (tj. normalnie szczupły aktor dobrowolnie przeszedł na dietę odchudzającą). Słuchając bestii przemawiającej do nieradzącej sobie z samotnością panny czułam się jak w dzieciństwie, gdy z głośników kineskopowego telewizora wydobywał się sugestywny głos nieodżałowanego Tony'ego Todda (moje pierwsze seanse „Candymana” Bernarda Rose'a). Ciarki przechodziły po plecach... także po wytęsknionej przez Ellen zmianie jej stanu cywilnego, w niedługo szczęśliwym pożyciu małżeńskim z ambitnym Thomasem Hutterem (bezbłędny występ Nicholasa Houlta, m.in. „Wiecznie żywy” Jonathana Levine'a, „Menu” Marka Myloda, „Renfield” Chrisa McKaya), świeżym narybkiem agencji nieruchomości Herr Knocka w Wisburgu, niemieckim prężnie rozwijającym się mieście, w którym na nowo zaczyna się gehenna rzekomo nadwrażliwej kobiety. Histeria, melancholia, somnambulizm, alarmujący stosunek do Śmierci z jej nawracających koszmarów sennych, wrodzona skłonność do przesady i ewidentna panika na wiadomość o zaplanowanej podróży do Transylwanii. Thomas nie może sobie pozwolić na odrzucenie takiej szansy na rozwój zawodowy i podreperowanie ich domowego budżetu, a przynajmniej tak mu się wydaje przed dotarciem do przeraźliwie zimnego, odpychającego zamku istoty przeklętej. Nie może też zostawić swojej „kruchej, znerwicowanej” młodej żony bez opieki. Na szczęście – albo nieszczęście – ma pod ręką zaufaną osobę, zamożnego przedsiębiorcę Friedricha Hardinga (perfekcyjne wcielenie Aarona Taylor-Johnsona; m.in. „Zwierzęta nocy” Toma Forda), troskliwego męża najlepszej przyjaciółki Ellen, którego cierpliwość do problematycznej lokatorki nader szybko zacznie się wyczerpywać. Solidniejsze wsparcie prześladowana, okropnie dręczona niewiasta z czarno-białymi snami (faktyczne spotkania ze Śmiercią na magicznej granicy jawy i snu?) otrzyma od jego życiowej wybranki Anny (Emma Corrin), z którą spodziewa się trzeciego dziecka, doktora Wilhelma Sieversa (Ralph Ineson) i wreszcie Van Helsinga... to znaczy profesora Albina Eberharta von Franza w barwnym wykonaniu Willema Dafoe. Tymczasem Thomas Hutter zapozna się z makabrycznym zwyczajem rumuńskich wieśniaków – nieakceptowalna w jego stronach ekshumacja i profanacja zwłok dokonana przez zabobonną romską społeczność, mieszkańców osady niedostatecznie oddalonej od obmierzłej „jaskini diabła”. Osady, w której Thomas poczyni identyczną obserwację (zabłocone stopy), co „żyjący” w innej epoce Louis Creed ze „Smętarza dla zwierzaków” aka „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga – i utknie w niepodzielnym królestwie Orloka, który nawet nie próbował zbliżyć się do swojego protoplasty. Robert Eggers miał inny pomysł na tytułowego pasożyta – wymarzył sobie hrabiego w autentycznym, ostatecznie łudząco podobnym węgierskim stroju szlacheckim z XVI wieku – który przez większość czasu spośród zwykłych śmiertelników wyróżnia się tylko nadzwyczaj długimi palcami, zaniedbanymi:) paznokciami, wspomnianym już mrożącym krew w żyłach głosem (z zadyszką à la Darth Vader, że tak sobie nieładnie zażartuję) i złowrogimi oczami. Twórcy efektów specjalnych, z wyszczególnieniem makijażystów protetycznych, zadbali jednak o to, by widok pana i władcy ostatniego(?) pacjenta szpitala dla obłąkanych w Wisburgu pod dyrekcją niesceptycznego doktora Sieversa, nam się nie opatrzył. Wolę Orloka w wydaniu Maxa Schrecka, ale nie ukrywam, że ucieszyły mnie elementy body horroru w tym piorunującym powrocie do korzeni filmowej mitologii wampirycznej. Odromantyzowanie nieumarłego krwiopijcy. Paskudna opowieść w piorunującej oprawie audiowizualnej (hipnotyczną muzykę skomponował Robin Carolan, który debiutował w „Wikingu” tego samego reżysera, a za fantazyjny montaż odpowiada Louise Ford, która w tym samym charakterze pracowała choćby przy „Nie oddychaj” Fede Alvareza, „Co widać i słychać” Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego i wszystkich wcześniejszych pełnometrażowych filmach Roberta Eggersa). I z jakże wymownym teatrem cieni.

Opus magnum Roberta Eggersa? Za wcześnie na takie osądy, ale przysięgam, że szczękę z podłogi zbierałam. Wyjątkowo upajające przeżycie – nieordynarna orgia przemocy, wysublimowane pieszczoty „demonicznych kochanków”. Nieopisanie zdolnej ekipy, wirtuozów kina „wskrzeszających” słynnego potwora z Transylwanii w zniewalającej szarzyźnie. „Nosferatu” 2024 to himalaje artyzmu i gotyckiej wrażliwości. Totalna miazga!

wtorek, 28 stycznia 2025

OSTRY KIEŁ WAMPIRA konkurs filmowy 4

 
Ruszyła czwarta edycja konkursu o zasięgu ogólnopolskim Ostry Kieł Wampira, organizowanego przez Bibliotekę Publiczną i Centrum Kultury im. Kazimiery Iłłakowiczówny w Trzciance. Do 12 maja 2025 roku zarówno początkujący, jak i doświadczeni twórcy mogą zgłaszać swoje krótkometrażowe filmy (do 30 minut) w klimacie horroru - dzieła aktorskie, eksperymentalne i/lub animowane. Łączna pula nagród wynosi 8 000 zł. Filmy nagrodzone i wyróżnione będą prezentowane podczas Wampiriady czyli XXII Wakacyjnego Przeglądu Horrorów.

Więcej informacji: 

 

Źródło: wszystkie materiały od BPiCK w Trzciance

poniedziałek, 27 stycznia 2025

„Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych”

 
FREDERICK MANLEY, ADALBERT STIFTER, KARL ADOLF VON WACHSMANN, MRS J.H. RIDDELL, W.F. HARVEY, ELLEN GLASGOW

Okładka książki. „Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych”, Zysk i S-ka 2024

Jedenaście europejskich i amerykańskich utworów literackich z XIX i XX wieku, zgodnie z tradycją, zebranych w jednym tomie z okazji Świąt Bożego Narodzenia przez oficynę Zysk i -S-ka (wybór i opracowanie: Tadeusz Zysk). Wydawnicza seria „Wigilijne strachy” w nowej szacie graficznej zaprojektowanej przez Urszulę Gireń. Wcześniej w tym cyklu ukazały się: „Wigilia pełna duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdka z duchami”, „Duchy nocy wigilijnej”, „Duchy zimowej nocy” i letnie strachy: „Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy świętojańskiej”, „Duchy letniej nocy”. Wydana w 2024 roku pozycja „Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych” to dziesięć opowiadań i jedna minipowieść grozy w tłumaczeniu Barbary Grunwald-Hajdasz i Jerzego Łozińskiego. O zjawiskach nadprzyrodzonych i bardziej przyziemnych problemach.

Moje podium:

1. „Tajemniczy obcy” (oryg. „Der geheimnisvolle Fremde”) Karla Adolfa von Wachsmanna (1787-1862), niemieckiego pisarza uradzonego w dzisiejszej Zielonej Górze. Baron Freiherr von Fahnenberg z Górnej Austrii dziedziczy po bracie posiadłość ziemską w górach Krainy i przeprowadza się ze swoją córką Franziską, siostrzenicą Berthą oraz junkrem Franzem von Kronsteinem. W drodze napada ich wataha wilków, a odsiecz, w postaci tajemniczego mężczyzny, przybywa pod owianym złą sławą, zrujnowanym zamkiem Klatka. Parę tygodni później w trakcie zwiedzania upadłej, podobno przeklętej budowli nowi mieszkańcy Krainy ponownie spotykają swego wybawcę. Zapraszają aroganckiego obcego do głównej rezydencji, a nieznajomy uczciwie uprzedza, że teraz nie będą już mogli się go pozbyć. Ociekająca mrokiem historia pewnego, dziwnie znajomego, zniewolenia. Humanoidalny pasożyt, pijawka konsekwentnie niszcząca sympatyczną rodzinę „w podzięce” za przykładną gościnę. Dręczące poczucie nieuchronności nieodwracalnego nieszczęścia, ciasna obręcz nieubłaganie zaciskająca się na szyi czytelnika przejętego niedolą panny co prawda z trudnym charakterem, ale z pewnością niezasługującej na tak koszmarny los. Wyśmienity suspens, gęsty klimat nienaturalnego zagrożenia, UWAGA SPOILER kwintesencja mitologii wampirycznej. Prekursor „Draculi” Brama Stokera KONIEC SPOILERA.
2. „Szepczące Liście” (oryg. „Whispering Leaves”) Ellen Glasgow (1873-1945) / Ellen Anderson Gholson Glasgow, amerykańskiej autorki, laureatki Nagrody Pulitzera 1942 za powieść „In This Our Life”. Narratorka przyjmuje zaproszenie od dotąd nieznanego jej kuzyna Pelhama Blantona na tygodniowy pobyt w jego posiadłości Szepczące Liście w prowincjonalnym rejonie Wirginii. Jeszcze przed dotarciem do rezydencji kobieta przywiązuje się do siedmioletniego Pella, dziecka kuzyna z jego pierwszego małżeństwa, niezdrowo wyglądającego chłopca pilnowanego przez zmarłą czarnoskórą mamkę. Wzruszająca opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie. Przeraźliwie samotnym kilkulatku, jedynie poza domem cieszącym się beztroskim dzieciństwem. Tragedia ludzka, którą osłodzić próbuje istota z zaświatów, bo jej przyrzeczenie jest silniejsze od śmierci. I niezłomna krewna cierpiącego chłopca, której niestraszne są duchy. Kameralny utwór rodzący silne emocje.
3. „Nawiedzona rzeka” (oryg. „The Haunted River”) Mrs J.H. Riddell (1832-1906), irlandzkiej pisarki, która publikowała też pod pseudonimem F.G. Trafford; właściwie Charlotte Eliza Lawson Riddell. Dwie przyrodnie siostry, Margaret i Georgina Vernam, wynajmują zaniedbaną posiadłość Mill House w Maytree w angielskim hrabstwie Surrey, pomimo plotek, że miejsce to jest nawiedzone przez ducha młynarza, dawnego właściciela posesji. Dom zagadek położony nad złowrogą rzeką w pobliżu starego młyna. Zabójcza tajemnica Mill House. Klasyczna historia o duchach z wątkiem kryminalnym. Miejscami patetyczna, niekiedy zanadto zbaczająca z tematu (tak zwane wodolejstwo), ale to bardzo drobne rysy na uroczym obrazie ponurej wiejskiej rezydencji okazjonalnie odwiedzanej przez złego(?) ducha i wątpliwego przyjaciela rodziny. Zaskakująco emocjonująca opowieść o dwóch siostrach, przebiegłym mężczyźnie, zabobonnej sąsiadce i jej sceptycznym małżonku, wioskowej wiedźmie, widmowym dżentelmenie, przemoczonej niewieście i... Trzymająca w napięciu minipowieść z przewrotnym finałem.

Gromadka wyrównana, opowiadania według mnie dobre:

Duch na rozstajach” (oryg. „The Ghost at the Cross-roads”) Fredericka Manleya – za notą biograficzną zamieszczoną w omawianej antologii (Zysk i S-ka, 2024) - „tajemniczego autora tylko jednego opowiadania, po raz pierwszy opublikowanego w South London Press 23 grudnia 1893”. Boże Narodzenie 1843 roku; szampańską zabawę w przytulnym domu państwa Sweeny w Derry Goland w irlandzkim hrabstwie Offaly przerywa przerażony nieznajomy. Młody Anglik, który na rozdrożu przeżył coś niebywałego. Pomysłowe podejście do dziś już mocno wyeksploatowanego tematu. Świąteczna opowieść przy kominku, intrygująca relacja nieplanowanego gościa w teoretycznie bezpiecznym, zasypanym śniegiem domu na irlandzkich wrzosowiskach. Nieobliczalna opowieść niedoszłej ofiary kogoś lub czegoś w mocno sugestywnym klimacie niesamowitości.
Bukiew” (oryg. „Nut Bush Farm”) Mrs J.H. Riddell. Jack z Londynu pragnie wydzierżawić farmę możliwie blisko stolicy. Po długich poszukiwaniach znajduje na pierwszy rzut oka idealne miejsce nazwane Bukiew. Podpisuje umowę z właścicielką, po czym docierają do niego plotki o nadnaturalnej istocie w jakiś sposób związanej z jego najnowszą inwestycją. Amatorskie śledztwo w sprawie niespokojnego ducha. Nieskomplikowana historia kryminalna z przewodnikiem z zaświatów. Czarująco bezpretensjonalny utwór w zadowalającej aurze niesamowitości.
Problem moralny” (oryg. „A Point in Morals”) Ellen Glasgow. „Czy ratowanie ludzkiego życia może się okazać czynem niemoralnym?” - takie pytanie zadaje pewien psychiatra w towarzystwie niezobowiązująco dyskutujących o rozwoju cywilizacji, ze szczególnym uwzględnieniem rozkwitu humanizmu. I relacjonuje krótką podróż sprzed wielu lat, podczas której poznał człowieka oskarżonego o morderstwo. Nieznajomi z pociągu i ich diablo angażująca rozmowa w sprawie życia lub śmierci. Ciekawy dylemat moralny. Zwarta treść, bez męczącego meandrowania, uciekania od istoty sprawy, od tytułowego problemu. Dobrze pomyślane i napisane.
Różnica” (oryg. „The Difference”) Ellen Glasgow. Margaret Fleming dowiaduje się, że jej mąż George, z którym spędziła dwadzieścia całkiem szczęśliwych lat, ma młodą kochankę. Wtajemnicza ją sama Rose Morrison, hipotetyczna nowa miłość zdradzieckiego mężczyzny, z którą Margaret po namyśle postanawia się rozmówić. Nie informując męża o swoim zamiarze. Kobiety walczące o mężczyznę. Pozornie. Pasjonujący ping-pong słowny; starcie doświadczenia życiowego, ustatkowania, konserwatyzmu z młodością, spontanicznością i liberalizmem. Dramat małżeński z perspektywy żony i kochanki. Z dającym do myślenia finałem. Nic nadprzyrodzonego – ot, blaski i cienie życia.

Okładka książki. „The Beast with Five Fingers”, Wordsworth Editions Ltd 2009

Opowiadania moim zdaniem niezłe:
Pięciopalczaste monstrum” (oryg. „The Beast with Five Fingers”) W.F. Harveya (1885-1937); właściwie Williama Fryera Harveya, angielskiego autora specjalizującego się w opowieściach makabrycznych i niesamowitych. Opowiadanie przeniesione na ekran w 1946 roku przez Roberta Floreya. Po utracie wzroku starszy dżentelmen Adrian Borlsover zdumiewająco szybko przystosował się do życia w nieprzeniknionej ciemności, w czym najbardziej dopomógł mu nadzwyczaj wyczulony dotyk. Pewnego dnia jego bratanek Eustace zauważył, że staruszek nieświadomie opanował też pismo automatyczne, zdolność, z której słyną ludzie ponoć rozmawiający z duchami. Po śmierci stryja Eustace otrzymuje jedyny w swoim rodzaju spadek. Rodzina Addamsów! Wprowadzenie pachnie Howardem Phillipsem Lovecraftem, ale rozwinięcie to już bardziej czarna komedia. Prawie jak polowanie na szczura w „Nieuchwytnym wrogu” George'a P. Cosmatosa. Poszarpana narracja nie sprzyja budowaniu stosownej atmosfery – człowiek zaszczuty przez egzotyczne żyjątko – ani nie ułatwia lektury. Ale pomysł zacny.
Jordan's End” Ellen Glasgow. Początkujący lekarz zostaje wezwany do pacjenta zamieszkałego w niegdyś okazałej, zaniedbanej posiadłości Jordan's End leżącej w jednym z najodleglejszych hrabstw Wirginii. Mężczyzna zmaga się z genetyczną chorobą śmiertelną, objawiającą się melancholią i osowiałością. Prosta opowieść o radzeniu lub nieradzeniu sobie z poważną chorobą najbliższej osoby. O przerażającej konieczności przeorganizowania całego życia, zwłaszcza gdy ziści się najgorszy scenariusz. Paraliżujący strach przed nieswoją śmiercią. Życiowa historia, której nie zaszkodziłoby dodanie jakiegoś wątku, najlepiej paranormalnego:)

Poniżej przeciętnej oceniam:

Kryształ górski” (oryg. „Bergkristall”) Adalberta Stiftera (1805-1868), klasyka literatury austriackiej, malarza uznawanego za jednego z czołowych twórców okresu biedermeierowskiego. W wiosce Gschaid u podnóża góry Gars, w tych stronach częściej zwanej Śnieżną Górą, mieszkał powszechnie ceniony szewc, a w położonej po drugiej stronie górskiego grzbietu osadzie targowej Millsdorf urodziwa córka majętnego farbiarza. Zakochali się, pobrali, urządzili w Gschaid i doczekali dwójki dzieci, Konrada i młodszej Susanny 'Sanny'. Gdy latorośle szewca i jego pięknej żony trochę podrosły mogły już same odwiedzać dziadków w Millsdorf. Pokonywać zdradziecką górę dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Podczas jednego z takich spacerów dzieci okrutnie zaskoczyła burza śnieżna. Przydługie opisy krajobrazu i lokalnych zwyczajów. Powoli i nużąco płynie akcja i choć niecierpliwie wyczekane rozwinięcie ma swoje walory – klaustrofobiczny klimat na „białej pustyni”, obezwładniające poczucie uwięzienia w ekstremalnych warunkach pogodowych – to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor nie ma pojęcia, co z tym począć. Ostatecznie nie zrobił nic, a przynajmniej nie pchnął tej nietreściwej opowieści w jakimś konkretnych kierunku. Nijako zaczął, nijako skończył.
Wymierający gatunek” (oryg. „Last of the Race”) W.F. Harveya. Dwóch niekoniecznie zaprzyjaźnionych mężczyzn, Tradescant i Macnaughten, wyrusza na poszukiwanie śladów wielkiego kiwi. Wynik rozczarowuje przynajmniej jednego z nich, a drugi, początkowo mocno sceptycznie nastawiony do przetrwania choć jednego „egzemplarza” cudownego ptaka, członka wymarłego przecież gatunku (prawdopodobnie chodzi o Proapteryx micromeros), po śmierci syna podejmuje kolejną próbę. Tym razem jednak Tradescant szykuje się na krwawe polowanie w buszu. Zabicie świętego kiwi. Niedostatecznie treściwy tekst o traumie i mocno hipotetycznej niekonwencjonalnej strategii na jej przepracowanie. Desperacka pogoń, nieoczekiwana przyjaźń i stosownie przygnębiające zamknięcie. Brzmi nieźle, ale toporny styl i niechęć autora do rozwinięcia koncepcji odebrały mi wszelką radość z czytania; skutecznie okradły z zainteresowania nieprzyjemną przygodą mieszczucha w dżungli.

Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych” to dość szeroki wybór (zróżnicowanie tematyczne i klimatyczne) utworów klasycznych. Mniej i bardziej mrocznych, nadnaturalnych i realnych krótkich horrorów z minionych epok. Literatura stara, ale jara. Kolekcja, w której każdy fan gatunku ma szansę znaleźć coś dla siebie, rozpłynąć się w zachwycie nad niejednym utworem zamieszczonym w tym gustownie wydanym zbiorze. Polecam nie tylko zdeklarowanym miłośnikom prozy niewspółczesnej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 25 stycznia 2025

„The Damned” (2024)

 
Lata 70. XIX wieku. Załoga arktycznej stacji rybackiej zarządzanej przez młodą wdowę Evę próbuje przetrwać niewyjątkowo surową zimę. Ich największym problemem są kurczące się zapasy żywności, dlatego gdy pewnego ranka w oddali dostrzegają statek uwięziony między ostrymi skałami wyrastającymi z dna oceanicznego, Eva podejmuje trudną decyzję o niezorganizowaniu akcji ratowniczej. Statek tonie, a wkrótce potem dochodzi do nieoczekiwanego starcia z ocalałymi. Nazajutrz fale wyrzucają na brzeg ciała poległych, które ponoć nie zostają odpowiednio zabezpieczone, ponieważ pragmatyczni rybacy, wbrew ostrzeżeniom przesądnej kucharki, nie organizują rytualnej ceremonii odpędzającej draugra, nienawistną postać z islandzkiego folkloru doprowadzającą ludzi do szaleństwa i zwracającą ich przeciwko sobie.

Plakat filmu. „The Damned” 2024, Elation Pictures, Wild Atlantic Pictures, Join Motion Pictures

Od pomysłu do realizacji slow burn folk horror „The Damned” minęło osiem lat. Wszystko zaczęło się w nadmorskiej wiosce na Islandii, gdzie aspirujący filmowiec Thordur Palsson, obcy w tych stronach, został uwięziony przez intensywne opady śniegu. Po raz pierwszy znalazł się w takim położeniu, tak ekstremalnie niekomfortowym, i pierwszy raz zetknął się z paroma islandzkimi legendami. Od tutejszych rybaków dowiedział się też o niegodnych pozazdroszczenia warunkach życia w tej niegościnnej scenerii. Na przykład poznał zasadę nieinterweniowania w czasie sztormu – obowiązkowego wstrzymywania się z akcją ratowniczą, kiedy jakaś jednostka pływająca utknie na wzburzonym morzu; bezsilnego czekania na poprawę pogody, gdy w pobliżu bliźni rozpaczliwie walczą o życie. Palsson w tej śnieżnej pułapce stworzył ogólny zarys historii, którą jakiś czas później w scenariusz zamienił Jamie Hannigan. „The Damned” jest koprodukcją islandzko-angielsko-belgijsko-irlandzką i debiutanckim pełnometrażowym osiągnięciem reżyserskim Thordura Palssona, dodatkową inspirację czerpiącego choćby z takich obrazów, jak „Lśnienie” Stanleya Kubricka, „Inni” Alejandro Amenábara i „Sierociniec” Juana Antonio Bayony, natomiast w zakresie stricte technicznym (praca kamer, oświetlenie, ekspozycja wnętrz) nieprzesadnie wzorującego się na „Fortepianie” Jane Campion i „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona.

Nakręcony w Vestfirðir (Fiordy Zachodnie) w 2023 roku wspaniale budujący się horror psychologiczny/nadnaturalny, który swoją światową premierę miał w pierwszym tygodniu czerwca 2024 roku na Tribeca Film Festival. Dystrybucja kinowa „The Damned” Thordura Palssona ruszyła dopiero w styczniu 2025. W roli głównej obsadzono Australijkę Odessę Young, która swego czasu zwróciła uwagę Palssona występami w „Assassination Nation” Sama Levinsona i „Shirley” Josephine Decker, a po pierwszej rozmowie z tą kandydatką do wcielenia się w postać właścicielki stacji rybackiej w Arktyce obejrzał jeszcze „Powrót” Simona Stone'a i „Wolne” Evy Husson, co przesądziło sprawę – znalazł odpowiednią aktorkę, „prawdziwego kameleona”, który wzbogaci wymyśloną przez niego lub Jamiego Hannigana postać wdowy heroicznie walczącej o utrzymanie biznesu odziedziczonego po ukochanym Magnusie. Mąż Evy zginął w tym samym miejscu, w których niebawem zatonie kolejny statek – w szczególnie niebezpiecznym obszarze Oceanu Arktycznego, zwykle omijanym przez doświadczonych rybaków i podróżników morskich, gęsto naszpikowanym ostrymi skałami zwanymi Zębami. Jest rok 1871, półmetek zimy w Arktyce. W drewnianej chacie na przeraźliwie zimnym krańcu świata mieszkają dwie niekruche kobiety i grupa zahartowanych mężczyzn, nad którymi wisi widmo głodu. Żywią się praktycznie samymi rybami, a niemal codzienne połowy są coraz mniejsze. Właściwie coraz częściej wracają z niczym, a niektórym krąży już w głowach szalona myśl o zmierzeniu się z potężnym żywiołem. Rozważają przedwczesny powrót do domu, wprawdzie bardzo nisko oceniając swoje szanse, ale gdy alternatywą jest śmierć z głodu, przeprawa łodzią przez Ocean Arktyczny w środku zimy nie wydaje się już taka straszna. Najważniejszym zadaniem liderki jest zatem podtrzymywanie nadziei w steranym zespole. I rozstrzyganie dylematów moralnych. Dbać o swoich czy zaryzykować powiększenie grupy? Sternik Ragnar (Rory McCann) optuje za zostawieniem przybyszy na pastwę losu, a jego zastępca Daniel (Joe Cole, m.in. „Sala strachu” Jeremy'ego Saulniera) za ratowaniem tonących. Ostatnie słowo należy do Evy. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji cokolwiek postanowi najwyraźniej wciąż pogrążona w żałobie dziedziczka ostatnio cienko przędącego przedsiębiorstwa rybackiego, spotka się ze zjadliwą krytyką. Decydujący okazuje się argument Ragnara o niemożności wykarmienia siebie i innych, a pokonany Daniel pokornie przyjmuje rozporządzenie szefowej. Jeśli więc ktoś spodziewał się kolejnej filmowej rozprawy o haniebnie niskiej pozycji kobiet w ujęciu historycznym, to ta kluczowa dla rozwoju fabuły scena powinna rozwiać jego nadzieje lub obawy. „The Damned” Thordura Palssona nie ma politycznego, społeczno-obyczajowego podtekstu, nie zajmuje stanowiska w tej czy innej debacie publicznej – koncentruje się na niemodnym opowiadaniu prostej historii z dreszczykiem. Klasycznej opowieści o duchach i/lub omamach - tradycyjna dwuznaczność w horrorze nastrojowym. Tak zwana stara szkoła straszenia, klimatyczna petarda ze znikomym wsparciem twórców intencjonalnie upiornych efektów specjalnych. W moim odbiorze swoiste skrzyżowanie „Nawiedzonego domu” Roberta Wise'a (pierwsze przeniesienie na ekran genialnej powieści Shirley Jackson w Polsce wydanej pod tytułami „Nawiedzony” i „Nawiedzony dom na wzgórzu”) z „Coś” Johna Carpentera (readaptacja noweli Johna W. Campbella „Who Goes There?” i zarazem remake „Istoty z innego świata” Christiana Nyby'ego i Howarda Hawksa).

Plakat filmu. „The Damned” 2024, Elation Pictures, Wild Atlantic Pictures, Join Motion Pictures

Opowieść nierozerwalnie związana z miejscem. Zimny, surowy, pozornie martwy krajobraz najciężej pracujący na korzyść długometrażowego debiutanta Thordura Palssona, filmowca obdarzonego niepospolitą w dzisiejszych czasach wrażliwością. Naturalna sceneria pełnoprawnym (anty)bohaterem „The Damned”, sceneria niepokojąco ożywiona. Pulsująca energią, pradawna moc zaklęta w skalistym brzegu, nieokiełznana siła działająca na ciała „przytwierdzone” do przeklętego podłoża. Właściwie przeklęte są ciała... i dusze. Grzechem skalani czy sumieniem pokarani? Przebrzydli egoiści czy godni współczucia racjonaliści? Postawieni pod ścianą, zmuszeni do wycenienia życia ludzkiego – niechętne wartościowanie człowieka znanego i obcego. Obiektywna analiza problemu, ale diagnoza pozostawiona ocenie widza. Oczywiście w sporze na temat rozgrywającej się na ich oczach katastrofy morskiej, tymczasowi mieszkańcy odległej krainy, nie uwzględnili czynnika nadprzyrodzonego. Nie zapytali o zdanie Helgi (Siobhan Finneran, moim zdaniem najjaśniej błyszcząca gwiazda w nielicznej obsadzie „The Damned”), która dopiero później, gdy już mleko się rozleje, zacznie zyskiwać należyty posłuch w coraz bardziej przerażonej grupie. Głód, wyrzuty sumienia, długa izolacja, a w przypadku Evy może też nieustający, nietracący na intensywności ból po stracie najukochańszej osoby i zagubienie w myślach na temat Daniela, postaci pomyślanej jako głos rozsądku, ostoja normalności w obłąkanym królestwie draugra vel drauga, cielesnego ducha, o którym opowiada zabobonna kucharka, kelnerka i sprzątaczka. Niedościgniona mistrzyni „opowieści przy ognisku”. Swoją drogą oratorski popis Helgi - niesamowicie sugestywna, spontaniczna wieczorna rozrywka (kolacja ze straszną historią) dla jeszcze wesołych przyjaciół - przypomniał mi wybitną „Małpią łapkę” Williama Wymarka Jacobsa. Podobny, jeśli nie identyczny, proces kształtowania struktury dramaturgicznej, budowania, intensyfikowania aury niesamowitości. Tę technikę wykorzystują też „niewidzialni wytrawni mówcy”, sprawcy tego arktycznego zamieszania. I nie mam tutaj na myśli tylko w moim poczuciu wyśmienicie rokującego (nowa gwiazda kina grozy?) reżysera i autora diablo angażującego scenariusza, ale całą ekipę techniczną skompletowaną na użytek tej europejskiej perełki, którą prawdopodobnie niewielu odkryje, tj. grono miłośników „The Damned” zapewne wielkie nie będzie. Dla mnie oszałamiające połączenie Talentów: fotograficznego, muzycznego i monterskiego, żeby wymienić tylko te najmocniej rzucające się w oczy i uszy. Aluzyjna, głośno przemawiająca do wyobraźni, przywołująca koszmarne stworzenia, jakich niepodobna realistycznie oddać na ekranie (dokarmianie, a nie wyręczanie wyobraźni widza) kompozycja Elia Arensona (m.in. „Lamb” Valdimara Jóhannssona, „The Watchers” Ishany Shyamalan, „Wybawienie” Lee Danielsa), Stephena McKeona (m.in. „Impostor” i „Martwe zło: Przebudzenie” Lee Cronina, „Podziemia strachu” Brendana Muldowneya) oraz duetu złożonego z Tony'ego Cranstouna (m.in. „Wiwarium” i „Nocebo” Lorcana Finnegana) i Nathana Nugenta (m.in. „Ktoś we mnie” Lenny'ego Abrahamsona). Hipnotyczne zdjęcia utrzymane w kolorystyce lekko metalicznej – dominują różne odcienie szarości, ale nie zabraknie też lepkiej czerni – szarpiąca nerwy i depresyjna/melancholijna ścieżka dźwiękowa oraz precyzyjny, miejscami cudnie (nieprzesadnie) rozgorączkowany montaż. Weźmy choćby nagłe zejście z punktu szczytowego w sypialni (jeden z momentów najwyższego napięcia) – zjawa z wolna wyrastająca za plecami zamyślonej protagonistki/antagonistki – efektywne niepłynne przejście albo zwyczajową „zabawę w pojawia się i znika”, dziwnie niebanalne teoretyczne wtargnięcie mrocznego intruza do jeszcze przed chwilą tak ciepłej, radosnej, przytulnej chaty; świat zamierający w oczekiwaniu na następne posunięcie „człowieka bez twarzy”, który w podobnym stylu zepsuje wieczorny spacer „narratorce” niewiarygodnej – powstanie z kolan na skalistej plaży. Przy tak napiętej atmosferze łatwo podskoczyć (ja podskoczyłam) na widok zwykłego człowieka, pierwszego z brzegu towarzysza niedoli grzesznej(?) Evy. Bezsilnie przyglądającej się eskalacji agresji, powiedzmy na skutek wysokich temperatur. Zakończenie można odebrać dwojako – albo przekombinowane, niedopasowane do wcześniejszych wydarzeń, a przynajmniej jawnie kłócące się z niektórymi incydentami w tym hermetycznym świecie przedstawionym albo zwyczajnie UWAGA SPOILER z premedytacją nieodpowiadające na pytanie nadrzędne: draugr czy zbiorowe szaleństwo? KONIEC SPOILERA

Stęsknieni za autentycznie klimatycznymi horrorami, niewiele pokazującymi, wiele sugerującymi widowiskami o zagrożeniach nadnaturalnych i/lub naturalnych? Jeśli tak, to gorąco polecam pierwsze długometrazowe dokonanie reżyserskie Islandczyka Thordura Palssona, jak dla mnie przepyszny europejski folk horror o przeklętych rybakach z XIX wieku. Nieśpiesznie rozwijająca się, nieefekciarska opowieść o nawiedzonych ludziach. „The Damned” - symfonia grozy.