piątek, 31 stycznia 2025

„Babygirl” (2024)

 
Romy Mathis, dyrektorka generalna nowojorskiej firmy zajmującej się automatyzacją i robotyzacją procesów produkcyjnych, nie jest w stanie osiągnąć satysfakcji seksualnej ze swoim małżonkiem, reżyserem teatralnym Jacobem. Od kiedy sięga pamięcią dręczy ją przekonanie o swojej odmienności, nienormalnych potrzebach seksualnych, które ze wstydu i obawy przed odrzuceniem ukrywa przed mężem. Nie udaje jej się jednak oszukać nowego stażysty w zarządzanej przez nią firmie, dużo młodszego Samuela, który pewnego dnia zaskakuje Romy informacją o wybraniu jej na swoją mentorkę w inicjatywie organizacyjnej ukierunkowanej na wspieranie rozwoju zawodowego i osobistego pracowników. A następnie wyraża gotowość na regularne zaspokajanie seksualnych pragnień wytrawnej bizneswoman, niezobowiązujące wcielanie w życie jej fantazji o relacji uległa-Dominujący.

Plakat filmu. „Babygirl” 2024, A24, 2AM, Man Up Film

Zainspirowana autentyczną historią kobiety, która przez dwadzieścia pięć lat pożycia małżeńskiego nigdy nie doświadczyła orgazmu, fikcyjna opowieść twórczyni „Instynktu” (2019) i „Bodies Bodies Bodies” (2022), holenderskiej reżyserki, scenarzystki i aktorki Haliny Reijn. Zrealizowany za około dwadzieścia milionów dolarów hollywoodzki obraz z renomowanej stajni A24, eksplorujący jeden z ulubionych tematów Reijn – relacja kobiet z ich ciałami – czerpiący z jej osobistych doświadczeń (wychowanie przez radykalnych hippisów, należących do duchowej organizacji Subud, terapia EMDR oraz coś niebezpiecznie zbliżonego do uzależnienia od drobnych zabiegów upiększających, odmładzających) i nawiązujący do uwielbianych przez nią thrillerów erotycznych z lat 80. i 90. XX wieku, zwłaszcza twórczości Paula Verhoevena i Adriana Lyne'a („Nagi instynkt” 1992, „Niemoralna propozycja” 1993).

Babygirl” kręcono w Nowym Jorku od grudnia 2023 do lutego 2024 – nastąpiło przesunięcie terminu produkcji o parę miesięcy ze względu na strajki WGA i SAG-AFTRA – a światową premiera odbyła się w sierpniu 2024 na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, gdzie Nicole Kidman za kreację Romy Mathis otrzymała Puchar Volpiego. Ten występ przyniósł jej też między innymi nominację do Złotego Globu w kategorii najlepsza aktorka w dramacie. Szeroka dystrybucja kinowa „Babygirl” wystartowała w drugiej połowie grudnia 2024 roku; w Polsce w drugim tygodniu stycznia 2025. Thriller erotyczny? Tak mówią. Taki trend, by dramaty psychologiczne sprzedawać jako dreszczowce albo wciąż mam zbyt świeżo w pamięci „Zjadacza ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira. Oby to drugie, bo... Jak mam ochotę na dramat, to sięgam po dramat, a jak najdzie mnie chętka na thriller to, w której oficjalnej szufladce gatunkowej mam szukać? „Babygirl” Haliny Reijn niekiedy balansuje na granicy, sygnalizuje zamiar wejścia na mroczniejsze terytorium - mniej „Pięćdziesiąt twarzy Greya” Sam Taylor-Johnson, więcej „Fatalnego zauroczenia” Adriana Lyne'a i „W sieci” Barry'ego Levinsona - maksymalnego zdestabilizowania życia przynajmniej jednego z głównych uczestników tej nietragicznej „sztuki”, ale nie myślcie sobie, że zbiera się na odwagę, mentalnie przygotowuje do zanurzenia w odmętach obsesji. To raczej troska o postępowe/prowokacyjne przesłanie. Romy Mathis (niezawodna Nicole Kidman) poznajemy jako niewyzwoloną kobietę sukcesu – prezeskę wyśmienicie prosperującej nowojorskiej firmy technologicznej i perfekcyjną panią domu. Kochającą żonę cenionego reżysera teatralnego Jacoba (Antonio Banderas) i troskliwą matkę dwóch nastolatek, będącej w okresie młodzieńczego buntu homoseksualnej Isabel i młodszej Nory (Esther McGregor i Vaughan Reilly). Podziwianą w swojej branży jednostkę w pojedynkę zmagającą się z wewnętrznymi demonami, w jej przekonaniu, anormalnym apetytem seksualnym, nieuleczalną wadą wrodzoną, defektem, skrzętnie skrywanym niemal przed całym światem. Z wyjątkiem terapeutów i stażysty (frapujące wcielenie – dwie twarze Samuela - Harrisa Dickinsona), pewnego siebie młodzieńca, który na jej oczach z łatwością poskromił groźnego(?) psa. Romy zdaje sobie sprawę, że szczera rozmowa z mężem o swoich potrzebach mogłaby znacznie poprawić jakość jej życia, ale boi się, że wyrozumiałość Jacoba, wbrew pozorom, ma swoje granice. Romy zdobywa się jedynie na nieczytelne sugestie, które są też jej sposobem na wybadanie partnera – testowanie reakcji Jacoba na rzeczy, z których w razie niezadowalającego wyniku bezpiecznie można się wycofać (propozycja włączenia filmu pornograficznego, głowa pod poduszką). Połowa niej marzy o tym, by Jacob się domyślił, a druga połowa drży na samą myśl o takim zwrocie akcji w ich całkiem długiej (dziewiętnaście lat) historii małżeńskiej.

Plakat filmu. „Babygirl” 2024, A24, 2AM, Man Up Film

Romy Mathis jest osobą praktycznie nieustannie dążącą do perfekcji – niekończące się pasmo sukcesów zawodowych, inspirowanie młodszych pokoleń, wzorowe wychowywanie dzieci i dbanie o „swojego” mężczyznę. W zachowaniu młodego wyglądu teoretycznie pomaga jej botoks, a w utrzymaniu zdrowia psychicznego, terapia EMDR (Eye movement desensitisation and reprocessing) - przetwarzanie niewygodnych wspomnień z dzieciństwa spędzonego w komunie. Wpasowała się we wszystkie dzisiejsze kanony doskonałości, poza jednym. I to napawa ją odrazą do samej siebie? Nie tyle wstydliwe potrzeby seksualne, ile świadomość porażki? Tak czy inaczej, wszystkiemu winne pruderyjne społeczeństwo. Film feministyczny czy mizoginistyczny? Niezbyt treściwa opowieść w plastikowanym klimacie (ale ścieżka dźwiękowa charakterna; robota Cristobala Tapii de Veera, który pracował chociażby przy takich produkcjach jak „Uśmiechnij się” i „Uśmiechnij się 2” Parkera Finna) o upajającym oddaniu się w niewolę – kobieta walcząca spacyfikowana przez podwładnego z (nomen omen) mlekiem pod nosem – która oczywiście przez jakąś część widzów może być odczytana jako dzieło uwłaczające płci żeńskiej, ale nie takie były intencje scenarzystki i reżyserki „Babygirl”. Nie poniżanie, tylko dodawanie odwagi paniom nierealizującym swoich najskrytszych marzeń przez wyśrubowane normy społeczne. Niepisane zasady dla heteroseksualnych związków; inne dla mężczyzn, inne dla kobiet. Jawne łamanie tego regulaminu grozi wykluczeniem, ostracyzmem społecznym. Romy zrobiła wszystko, co w jej mocy, by uciszyć opozycyjny, zdradziecki głos swego ciała. Udało jej się wypracować coś w rodzaju kompromisu – rozładowywać napięcie seksualne, zbytnio się przy tym nie narażając, minimalizując ryzyko wykrycia, ale nie zawsze maksymalnie (masturbacja w niepustym domu) – i pewnie w takiej niezgodzie ze sobą dożyłaby swoich dni, gdyby w jej życiu nie zjawił się Samuel. Wytęskniony bad boy albo zalękniony młody mężczyzna. Bezbłędnie czytający ludzi (urodzony profiler) i nieskupiony wyłącznie na sobie. Altruista i egoistka? Nie! Kobieta postawiona pod ścianą, zmuszona do grania na dwa fronty. Zapewnia, że nie chce nikogo skrzywdzić, że cudze uczucia (Samuel, Jacob) i interesy (Esme) stawia przed własnymi. Nie dopraszała się o uwagę stażysty, w żadnym wypadku nie zachęcała Samuela do czynienia jej niestosownych propozycji (z własnej, nieprzymuszonej woli zaprosił ją do jakiegoś obskurnego hotelu i choć się wzbraniała, nakłonił do zrzucenia maski). Mówiła „nie”, a on słyszał „tak”. Wolałaby, żeby kod złamał jej mąż, ale jak to mówią darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Kochała Jacoba, pożądała Samuela i przez jakiś czas wszyscy byli szczęśliwi. A potem ktoś popełnił karygodny błąd. Ktoś został boleśnie zraniony. Znowu: nie chciała, ale musiała. Tak postępują kochające żony i matki – za wszelką cenę chronią ognisko domowe. Poza tym próbowała przeprosić (lub jak gdyby nigdy nic umówić się na koleją schadzkę, czy jak kto woli niewinne spotkanie towarzyskie), ale się obraził. Nabroił i jeszcze strzelił focha. Bo jej niczego nie można zarzucić. Nawet zdrady małżeńskiej, wszak w XXI wieku zdradzać mogą tylko mężczyźni. Samuel to profesjonalny doradca życiowy i trener osobisty Romy, a nie zwykły, prymitywny kochanek. Nie żałujmy Jacoba, żałujmy żony wepchniętej (przez społeczeństwo) w ramiona innego. Zaufanie może i zostało nadszarpnięte, ale wszystko da się odbudować. Myślicie, że sobie kpię? Że trywializuję zdrady małżeńskie, usprawiedliwiam kobiety niewierne? Zobaczcie „Babygirl” Haliny Reijn i powiedźcie, że poniosło mnie z tą interpretacją. Proszę, powiedźcie, że się mylę.

Jeszcze dziesięć lat temu powiedziałabym, że „Babygirl” Haliny Reijn to film obrazoburczy i pewnie chwaliłabym za wyrażanie niepopularnych opinii, stawianie odważnych, kontrowersyjnych, przesadnie śmiałych tez, a dzisiaj ta pozycja jakoś lepiej wpisuje mi się w głównonurtowy przekaz. Nudnawa, dziwnie nijaka historia wykuta w ogniu tak zwanej poprawności politycznej albo kolejny etap rewolucji społeczno-obyczajowej, zażartej debaty publicznej o prawach kobiet i mężczyzn, w której amerykańska popkultura zajmuje (nieomal) jednoznaczne stanowisko: wymieńmy patriarchat na matriarchat. Tak, wiem, popadam w przesadyzm i niewybaczalnie nie wspieram słusznej walki o równouprawnienie (o rzekome nie, o faktyczne tak). Obiecuję, że zacznę, jeśli powstanie „Babyboy” - niby thriller erotyczny o żonatym mężczyźnie wdającym się w romans z dużo młodszą kobietą, którego morał będzie taki, że to jest OK.

środa, 29 stycznia 2025

„Nosferatu” (2024)

 
Rok 1838. Zamieszkały w niemieckim mieście Wisburg Thomas Hutter dostaje pierwsze zlecenie w nowym miejscu pracy, agencji nieruchomości Herr Knocka. Mężczyzna ma udać się do zamku hrabiego Orloka w Transylwanii w celu podpisania umowy sprzedaży podupadłej posiadłości Grünewald w Wisburgu. Obawiając się o stan psychiczny swojej ukochanej małżonki Ellen, ostatnio zmagającej się z koszmarami sennymi o ponętnej Śmierci i lekko panikującej na wieść o jego rychłym wyjeździe, Thomas zostawia ją pod opieką swego najlepszego przyjaciela, majętnego stoczniowca Friedricha Hardinga. I wyrusza do owianego złą sławą zamku na spotkanie ze straszliwą istotą. Pod nieobecność męża Ellen Hutter rozpaczliwie walczy z potęgą Nosferatu, w czym próbują jej pomóc zaprzyjaźniony lekarz, dyrektor szpitala dla obłąkanych Wilhelm Sievers i jego mentor, skompromitowany szwajcarski naukowiec, parający się okultyzmem profesor Albin Eberhart von Franz.

Plakat filmu. „Nosferatu” 2024, Focus Features, Maiden Voyage Pictures, Studio 8

Wysokobudżetowy remake czołowego reprezentanta niemieckiego ekspresjonizmu, wydanego w 1922 roku horroru wampirycznego w reżyserii Friedricha Wilhelma Murnaua, plagiatu czy jak kto woli nieautoryzowanej adaptacji „Draculi” Brama Stokera, pt. „Nosferatu - symfonia grozy” (oryg. „Nosferatu, eine Symphonie des Grauens”). Niepierwszy remake - patrz: „Nosferatu wampir” Wernera Herzoga, czerpiący zarówno z arcydzieła literatury gotyckiej Stokera, jak arcydzieła kina ekspresjonistycznego Murnaua – słynnego niemego obrazu, w którym wytrwały pomysłodawca, scenarzysta i reżyser nowego „Nosferatu” Robert Eggers - twórca między innymi „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” (2015) i nominowanego do Oscara za zdjęcia „Lighthouse” (2019) - zakochał się już w dziewiątym roku życia. Pierwszą wersję swojego „Nosferatu” i „Draculi” (mieszanka powieściowego pierwowzoru i jej nieoficjalnej filmowej adaptacji) Eggers przedstawił w szkole średniej, ściśle współpracując nad tym licealnym projektem z koleżanką Ashley Kelly Tatą. Potem na parę tygodni przenieśli się ze swoim wampirycznym spektaklem do Booth Theatre w Nowym Jorku, korzystając z nieoczekiwanej oferty ważnego człowieka, który zwrócił uwagę na ich artystyczny wyczyn, Edouarda Langloisa.

Robert Eggers o swojego „Nosferatu” starał się przez około dziesięć lat. Wielokrotnie przerabiał scenariusz, nierzadko ogarniało go zwątpienie, paraliżowała myśl o podejmowaniu zbyt wielkiego ryzyka, o karkołomności pomysłu „ruszania” takiej sławy, jak „Nosferatu - symfonia grozy” F.W. Murnaua. Obawiał się, że nie jest stworzony do rimejkowania, że jego powołaniem jest opowiadanie oryginalnych, nowych historii. W końcu jednak udało mu się przygotować scenariusz w jego uznaniu nadający się do wrzucenia na rynek. Wtedy pojawił się kolejny problem – zerowe zainteresowanie w środowisku producenckim. W każdym razie Eggers od niejednych drzwi się odbił, zanim usłyszał od Petera Kujawskiego z amerykańskiej wytwórni Focus Features „sakramentalne tak”. Zdjęcia główne do „Nosferatu” Roberta Eggersa wystartowały w lutym, a zakończyły się w maju 2023 roku. Kręcono w Barrandov Studios w stolicy Czech, w Zamku Rožmitál pod Třemšínem w Republice Czeskiej (wpisana na listę zabytków w 1958 roku budowla pierwotnie wzniesiona, w stylu gotyckim, w XIII wieku i przerobiona w XVI wieku na styl renesansowy), w posiadłości Invalidovna w Karlínie, starej dzielnicy Pragi i przed (zdjęcia zewnętrzne) Corvin Castle, jednym z Siedmiu Cudów Rumunii, jednym z największych w Europie gotycko-renesansowym zamkiem w Hunedoarze w Transylwanii. Światową premierę „Nosferatu” Roberta Eggersa miał w pierwszym tygodniu listopada 2024 roku w Los Angeles, a regularna dystrybucja kinowa ruszyła w ostatnim tygodniu grudnia tego samego roku. W polskich kinach „Nosferatu” ma zagościć dopiero pod koniec lutego 2025 (oczywiście nie licząc tak zwanych pokazów przedpremierowych). Walczący o Oscara/Oscary w czterech kategoriach (najlepsza charakteryzacja i fryzury, najlepsza scenografia, najlepsze kostiumy, najlepsze zdjęcia) „Nosferatu” Roberta Eggers co nieco zawdzięcza (wpływy) pracom francuskiego neurologa Jeana-Martina Charcota na temat histerii, malarskiej twórczości Hymana Blooma, „Furmanowi śmierci” Victora Sjöströma, „Svengali” Archiego Mayo, „Trzeciej części nocy”, „Diabłu” i „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego”. Nie wspominając już o słowiańskim folklorze i europejskiej historii (Romowie w XIX-wiecznej Rumunii i rzecz jasna fakty i mity o Vladzie Țepeșie, wojewodzie Wołoszczyzny w latach 1448-1476/1477) – prawdopodobnie najbardziej inspirujące dodatki do głównych tekstów źródłowych: scenariusza Henrika Galeena i powieści Brama Stokera. Teraz przyznam się do jednego grzechu śmiertelnego i jednego powszedniego. Zbrodnia: nie przepadam za „Nosferatu – symfonią grozy” (1922). Wykroczenie: nie podniecały mnie zapowiedzi kolejnego „Nosferatu”. Żeby była jasność – tak samo reaguję na wszelkie informacje o rozroście bliźniaczej franczyzy draculicznej, że pozwolę sobie tak nazwać dziedzictwo wybitnej powieści gotyckiej pana Stokera. Ileż można?! Tym bardziej, że nie ma najmniejszych szans na dogonienie „Draculi” Francisa Forda Coppoli, a przynajmniej ja takowych nie widziałam do niechętnego spotkania z „Nosferatu” Roberta Eggersa. Tak, zmusiłam się do seansu tego zrealizowanego za mniej więcej pięćdziesiąt milionów dolarów, głośnego wampirycznego horroru neogotyckiego stylizowanego na kino ekspresjonistyczne z pierwszej połowy XX wieku – ewentualnie bardzo nisko kłaniającego się temu nurtowi – i teraz jestem winna przeprosiny współczesnym filmowcom za niewiarę w ich możliwości. Co tam „Dracula” Coppoli - „Nosferatu” Eggersa to jest dopiero COŚ.

Plakat filmu. „Nosferatu” 2024, Focus Features, Maiden Voyage Pictures, Studio 8

Nakręcony na taśmie filmowej 35 mm z użyciem filtrów odbarwiających, obsypany nagrodami (dużo więcej nominacji) i słowami pochwalnymi od krytyków i fanów gatunku, oszałamiająco ponury obraz niepośledniego twórcy biorącego wszystko, co najlepsze z niemieckiego kina ekspresjonistycznego i nasycającego to kulturowe bogactwo swoją niezwykłą wrażliwością. Sensoryczna uczta z legendarną bestią z Transylwanii. Co prawda już wcześniej podejrzewałam, że Jarin Blaschke, praktycznie stały współpracownik Roberta Eggersa (autor zdjęć do „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii”, „Lighthouse” i „Wikinga” 2022; można go też kojarzyć chociażby z „Korytarzem w mrok” Rodrigo Cortésa i „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana), jest geniuszem fotografii filmowej, ale całkowitą pewność w tej kwestii uzyskałam w szarym świecie Ellen Hutter (widowiskowa kreacja, jak mniemam celowo egzaltowana, córki Johnny'ego Deppa i Vanessy Paradis, Lily-Rose Depp; m.in. „Kieł” Kevina Smitha, „Cicha noc” Camille Griffin, „Wilk” Nathalie Biancheri). Wielka wystawa arcydzieł sztuki – aż się przebodźcowałam – główna sala po brzegi wypełniona zachwycającymi zdjęciami i przedsionek (prolog), w którym goście mogą się poczuć jak w „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego. Zaczyna się od przerażającego głosu wyćwiczonego przez Billa Skarsgårda (m.in. „To” i „To: Rozdział 2” Andy'ego Muschiettiego, „Złoczyńcy” Dana Berka i Roberta Olsena, „Barbarzyńcy” Zacha Creggera, „Kruk” Ruperta Sandersa) specjalnie do roli hrabiego Orloka, która pozbawiła go też „paru” niekoniecznie zbędnych kilogramów (tj. normalnie szczupły aktor dobrowolnie przeszedł na dietę odchudzającą). Słuchając bestii przemawiającej do nieradzącej sobie z samotnością panny czułam się jak w dzieciństwie, gdy z głośników kineskopowego telewizora wydobywał się sugestywny głos nieodżałowanego Tony'ego Todda (moje pierwsze seanse „Candymana” Bernarda Rose'a). Ciarki przechodziły po plecach... także po wytęsknionej przez Ellen zmianie jej stanu cywilnego, w niedługo szczęśliwym pożyciu małżeńskim z ambitnym Thomasem Hutterem (bezbłędny występ Nicholasa Houlta, m.in. „Wiecznie żywy” Jonathana Levine'a, „Menu” Marka Myloda, „Renfield” Chrisa McKaya), świeżym narybkiem agencji nieruchomości Herr Knocka w Wisburgu, niemieckim prężnie rozwijającym się mieście, w którym na nowo zaczyna się gehenna rzekomo nadwrażliwej kobiety. Histeria, melancholia, somnambulizm, alarmujący stosunek do Śmierci z jej nawracających koszmarów sennych, wrodzona skłonność do przesady i ewidentna panika na wiadomość o zaplanowanej podróży do Transylwanii. Thomas nie może sobie pozwolić na odrzucenie takiej szansy na rozwój zawodowy i podreperowanie ich domowego budżetu, a przynajmniej tak mu się wydaje przed dotarciem do przeraźliwie zimnego, odpychającego zamku istoty przeklętej. Nie może też zostawić swojej „kruchej, znerwicowanej” młodej żony bez opieki. Na szczęście – albo nieszczęście – ma pod ręką zaufaną osobę, zamożnego przedsiębiorcę Friedricha Hardinga (perfekcyjne wcielenie Aarona Taylor-Johnsona; m.in. „Zwierzęta nocy” Toma Forda), troskliwego męża najlepszej przyjaciółki Ellen, którego cierpliwość do problematycznej lokatorki nader szybko zacznie się wyczerpywać. Solidniejsze wsparcie prześladowana, okropnie dręczona niewiasta z czarno-białymi snami (faktyczne spotkania ze Śmiercią na magicznej granicy jawy i snu?) otrzyma od jego życiowej wybranki Anny (Emma Corrin), z którą spodziewa się trzeciego dziecka, doktora Wilhelma Sieversa (Ralph Ineson) i wreszcie Van Helsinga... to znaczy profesora Albina Eberharta von Franza w barwnym wykonaniu Willema Dafoe. Tymczasem Thomas Hutter zapozna się z makabrycznym zwyczajem rumuńskich wieśniaków – nieakceptowalna w jego stronach ekshumacja i profanacja zwłok dokonana przez zabobonną romską społeczność, mieszkańców osady niedostatecznie oddalonej od obmierzłej „jaskini diabła”. Osady, w której Thomas poczyni identyczną obserwację (zabłocone stopy), co „żyjący” w innej epoce Louis Creed ze „Smętarza dla zwierzaków” aka „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga – i utknie w niepodzielnym królestwie Orloka, który nawet nie próbował zbliżyć się do swojego protoplasty. Robert Eggers miał inny pomysł na tytułowego pasożyta – wymarzył sobie hrabiego w autentycznym, ostatecznie łudząco podobnym węgierskim stroju szlacheckim z XVI wieku – który przez większość czasu spośród zwykłych śmiertelników wyróżnia się tylko nadzwyczaj długimi palcami, zaniedbanymi:) paznokciami, wspomnianym już mrożącym krew w żyłach głosem (z zadyszką à la Darth Vader, że tak sobie nieładnie zażartuję) i złowrogimi oczami. Twórcy efektów specjalnych, z wyszczególnieniem makijażystów protetycznych, zadbali jednak o to, by widok pana i władcy ostatniego(?) pacjenta szpitala dla obłąkanych w Wisburgu pod dyrekcją niesceptycznego doktora Sieversa, nam się nie opatrzył. Wolę Orloka w wydaniu Maxa Schrecka, ale nie ukrywam, że ucieszyły mnie elementy body horroru w tym piorunującym powrocie do korzeni filmowej mitologii wampirycznej. Odromantyzowanie nieumarłego krwiopijcy. Paskudna opowieść w piorunującej oprawie audiowizualnej (hipnotyczną muzykę skomponował Robin Carolan, który debiutował w „Wikingu” tego samego reżysera, a za fantazyjny montaż odpowiada Louise Ford, która w tym samym charakterze pracowała choćby przy „Nie oddychaj” Fede Alvareza, „Co widać i słychać” Shari Springer Berman i Roberta Pulciniego i wszystkich wcześniejszych pełnometrażowych filmach Roberta Eggersa). I z jakże wymownym teatrem cieni.

Opus magnum Roberta Eggersa? Za wcześnie na takie osądy, ale przysięgam, że szczękę z podłogi zbierałam. Wyjątkowo upajające przeżycie – nieordynarna orgia przemocy, wysublimowane pieszczoty „demonicznych kochanków”. Nieopisanie zdolnej ekipy, wirtuozów kina „wskrzeszających” słynnego potwora z Transylwanii w zniewalającej szarzyźnie. „Nosferatu” 2024 to himalaje artyzmu i gotyckiej wrażliwości. Totalna miazga!

wtorek, 28 stycznia 2025

OSTRY KIEŁ WAMPIRA konkurs filmowy 4

 
Ruszyła czwarta edycja konkursu o zasięgu ogólnopolskim Ostry Kieł Wampira, organizowanego przez Bibliotekę Publiczną i Centrum Kultury im. Kazimiery Iłłakowiczówny w Trzciance. Do 12 maja 2025 roku zarówno początkujący, jak i doświadczeni twórcy mogą zgłaszać swoje krótkometrażowe filmy (do 30 minut) w klimacie horroru - dzieła aktorskie, eksperymentalne i/lub animowane. Łączna pula nagród wynosi 8 000 zł. Filmy nagrodzone i wyróżnione będą prezentowane podczas Wampiriady czyli XXII Wakacyjnego Przeglądu Horrorów.

Więcej informacji: 

 

Źródło: wszystkie materiały od BPiCK w Trzciance

poniedziałek, 27 stycznia 2025

„Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych”

 
FREDERICK MANLEY, ADALBERT STIFTER, KARL ADOLF VON WACHSMANN, MRS J.H. RIDDELL, W.F. HARVEY, ELLEN GLASGOW

Okładka książki. „Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych”, Zysk i S-ka 2024

Jedenaście europejskich i amerykańskich utworów literackich z XIX i XX wieku, zgodnie z tradycją, zebranych w jednym tomie z okazji Świąt Bożego Narodzenia przez oficynę Zysk i -S-ka (wybór i opracowanie: Tadeusz Zysk). Wydawnicza seria „Wigilijne strachy” w nowej szacie graficznej zaprojektowanej przez Urszulę Gireń. Wcześniej w tym cyklu ukazały się: „Wigilia pełna duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdka z duchami”, „Duchy nocy wigilijnej”, „Duchy zimowej nocy” i letnie strachy: „Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy świętojańskiej”, „Duchy letniej nocy”. Wydana w 2024 roku pozycja „Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych” to dziesięć opowiadań i jedna minipowieść grozy w tłumaczeniu Barbary Grunwald-Hajdasz i Jerzego Łozińskiego. O zjawiskach nadprzyrodzonych i bardziej przyziemnych problemach.

Moje podium:

1. „Tajemniczy obcy” (oryg. „Der geheimnisvolle Fremde”) Karla Adolfa von Wachsmanna (1787-1862), niemieckiego pisarza uradzonego w dzisiejszej Zielonej Górze. Baron Freiherr von Fahnenberg z Górnej Austrii dziedziczy po bracie posiadłość ziemską w górach Krainy i przeprowadza się ze swoją córką Franziską, siostrzenicą Berthą oraz junkrem Franzem von Kronsteinem. W drodze napada ich wataha wilków, a odsiecz, w postaci tajemniczego mężczyzny, przybywa pod owianym złą sławą, zrujnowanym zamkiem Klatka. Parę tygodni później w trakcie zwiedzania upadłej, podobno przeklętej budowli nowi mieszkańcy Krainy ponownie spotykają swego wybawcę. Zapraszają aroganckiego obcego do głównej rezydencji, a nieznajomy uczciwie uprzedza, że teraz nie będą już mogli się go pozbyć. Ociekająca mrokiem historia pewnego, dziwnie znajomego, zniewolenia. Humanoidalny pasożyt, pijawka konsekwentnie niszcząca sympatyczną rodzinę „w podzięce” za przykładną gościnę. Dręczące poczucie nieuchronności nieodwracalnego nieszczęścia, ciasna obręcz nieubłaganie zaciskająca się na szyi czytelnika przejętego niedolą panny co prawda z trudnym charakterem, ale z pewnością niezasługującej na tak koszmarny los. Wyśmienity suspens, gęsty klimat nienaturalnego zagrożenia, UWAGA SPOILER kwintesencja mitologii wampirycznej. Prekursor „Draculi” Brama Stokera KONIEC SPOILERA.
2. „Szepczące Liście” (oryg. „Whispering Leaves”) Ellen Glasgow (1873-1945) / Ellen Anderson Gholson Glasgow, amerykańskiej autorki, laureatki Nagrody Pulitzera 1942 za powieść „In This Our Life”. Narratorka przyjmuje zaproszenie od dotąd nieznanego jej kuzyna Pelhama Blantona na tygodniowy pobyt w jego posiadłości Szepczące Liście w prowincjonalnym rejonie Wirginii. Jeszcze przed dotarciem do rezydencji kobieta przywiązuje się do siedmioletniego Pella, dziecka kuzyna z jego pierwszego małżeństwa, niezdrowo wyglądającego chłopca pilnowanego przez zmarłą czarnoskórą mamkę. Wzruszająca opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie. Przeraźliwie samotnym kilkulatku, jedynie poza domem cieszącym się beztroskim dzieciństwem. Tragedia ludzka, którą osłodzić próbuje istota z zaświatów, bo jej przyrzeczenie jest silniejsze od śmierci. I niezłomna krewna cierpiącego chłopca, której niestraszne są duchy. Kameralny utwór rodzący silne emocje.
3. „Nawiedzona rzeka” (oryg. „The Haunted River”) Mrs J.H. Riddell (1832-1906), irlandzkiej pisarki, która publikowała też pod pseudonimem F.G. Trafford; właściwie Charlotte Eliza Lawson Riddell. Dwie przyrodnie siostry, Margaret i Georgina Vernam, wynajmują zaniedbaną posiadłość Mill House w Maytree w angielskim hrabstwie Surrey, pomimo plotek, że miejsce to jest nawiedzone przez ducha młynarza, dawnego właściciela posesji. Dom zagadek położony nad złowrogą rzeką w pobliżu starego młyna. Zabójcza tajemnica Mill House. Klasyczna historia o duchach z wątkiem kryminalnym. Miejscami patetyczna, niekiedy zanadto zbaczająca z tematu (tak zwane wodolejstwo), ale to bardzo drobne rysy na uroczym obrazie ponurej wiejskiej rezydencji okazjonalnie odwiedzanej przez złego(?) ducha i wątpliwego przyjaciela rodziny. Zaskakująco emocjonująca opowieść o dwóch siostrach, przebiegłym mężczyźnie, zabobonnej sąsiadce i jej sceptycznym małżonku, wioskowej wiedźmie, widmowym dżentelmenie, przemoczonej niewieście i... Trzymająca w napięciu minipowieść z przewrotnym finałem.

Gromadka wyrównana, opowiadania według mnie dobre:

Duch na rozstajach” (oryg. „The Ghost at the Cross-roads”) Fredericka Manleya – za notą biograficzną zamieszczoną w omawianej antologii (Zysk i S-ka, 2024) - „tajemniczego autora tylko jednego opowiadania, po raz pierwszy opublikowanego w South London Press 23 grudnia 1893”. Boże Narodzenie 1843 roku; szampańską zabawę w przytulnym domu państwa Sweeny w Derry Goland w irlandzkim hrabstwie Offaly przerywa przerażony nieznajomy. Młody Anglik, który na rozdrożu przeżył coś niebywałego. Pomysłowe podejście do dziś już mocno wyeksploatowanego tematu. Świąteczna opowieść przy kominku, intrygująca relacja nieplanowanego gościa w teoretycznie bezpiecznym, zasypanym śniegiem domu na irlandzkich wrzosowiskach. Nieobliczalna opowieść niedoszłej ofiary kogoś lub czegoś w mocno sugestywnym klimacie niesamowitości.
Bukiew” (oryg. „Nut Bush Farm”) Mrs J.H. Riddell. Jack z Londynu pragnie wydzierżawić farmę możliwie blisko stolicy. Po długich poszukiwaniach znajduje na pierwszy rzut oka idealne miejsce nazwane Bukiew. Podpisuje umowę z właścicielką, po czym docierają do niego plotki o nadnaturalnej istocie w jakiś sposób związanej z jego najnowszą inwestycją. Amatorskie śledztwo w sprawie niespokojnego ducha. Nieskomplikowana historia kryminalna z przewodnikiem z zaświatów. Czarująco bezpretensjonalny utwór w zadowalającej aurze niesamowitości.
Problem moralny” (oryg. „A Point in Morals”) Ellen Glasgow. „Czy ratowanie ludzkiego życia może się okazać czynem niemoralnym?” - takie pytanie zadaje pewien psychiatra w towarzystwie niezobowiązująco dyskutujących o rozwoju cywilizacji, ze szczególnym uwzględnieniem rozkwitu humanizmu. I relacjonuje krótką podróż sprzed wielu lat, podczas której poznał człowieka oskarżonego o morderstwo. Nieznajomi z pociągu i ich diablo angażująca rozmowa w sprawie życia lub śmierci. Ciekawy dylemat moralny. Zwarta treść, bez męczącego meandrowania, uciekania od istoty sprawy, od tytułowego problemu. Dobrze pomyślane i napisane.
Różnica” (oryg. „The Difference”) Ellen Glasgow. Margaret Fleming dowiaduje się, że jej mąż George, z którym spędziła dwadzieścia całkiem szczęśliwych lat, ma młodą kochankę. Wtajemnicza ją sama Rose Morrison, hipotetyczna nowa miłość zdradzieckiego mężczyzny, z którą Margaret po namyśle postanawia się rozmówić. Nie informując męża o swoim zamiarze. Kobiety walczące o mężczyznę. Pozornie. Pasjonujący ping-pong słowny; starcie doświadczenia życiowego, ustatkowania, konserwatyzmu z młodością, spontanicznością i liberalizmem. Dramat małżeński z perspektywy żony i kochanki. Z dającym do myślenia finałem. Nic nadprzyrodzonego – ot, blaski i cienie życia.

Okładka książki. „The Beast with Five Fingers”, Wordsworth Editions Ltd 2009

Opowiadania moim zdaniem niezłe:
Pięciopalczaste monstrum” (oryg. „The Beast with Five Fingers”) W.F. Harveya (1885-1937); właściwie Williama Fryera Harveya, angielskiego autora specjalizującego się w opowieściach makabrycznych i niesamowitych. Opowiadanie przeniesione na ekran w 1946 roku przez Roberta Floreya. Po utracie wzroku starszy dżentelmen Adrian Borlsover zdumiewająco szybko przystosował się do życia w nieprzeniknionej ciemności, w czym najbardziej dopomógł mu nadzwyczaj wyczulony dotyk. Pewnego dnia jego bratanek Eustace zauważył, że staruszek nieświadomie opanował też pismo automatyczne, zdolność, z której słyną ludzie ponoć rozmawiający z duchami. Po śmierci stryja Eustace otrzymuje jedyny w swoim rodzaju spadek. Rodzina Addamsów! Wprowadzenie pachnie Howardem Phillipsem Lovecraftem, ale rozwinięcie to już bardziej czarna komedia. Prawie jak polowanie na szczura w „Nieuchwytnym wrogu” George'a P. Cosmatosa. Poszarpana narracja nie sprzyja budowaniu stosownej atmosfery – człowiek zaszczuty przez egzotyczne żyjątko – ani nie ułatwia lektury. Ale pomysł zacny.
Jordan's End” Ellen Glasgow. Początkujący lekarz zostaje wezwany do pacjenta zamieszkałego w niegdyś okazałej, zaniedbanej posiadłości Jordan's End leżącej w jednym z najodleglejszych hrabstw Wirginii. Mężczyzna zmaga się z genetyczną chorobą śmiertelną, objawiającą się melancholią i osowiałością. Prosta opowieść o radzeniu lub nieradzeniu sobie z poważną chorobą najbliższej osoby. O przerażającej konieczności przeorganizowania całego życia, zwłaszcza gdy ziści się najgorszy scenariusz. Paraliżujący strach przed nieswoją śmiercią. Życiowa historia, której nie zaszkodziłoby dodanie jakiegoś wątku, najlepiej paranormalnego:)

Poniżej przeciętnej oceniam:

Kryształ górski” (oryg. „Bergkristall”) Adalberta Stiftera (1805-1868), klasyka literatury austriackiej, malarza uznawanego za jednego z czołowych twórców okresu biedermeierowskiego. W wiosce Gschaid u podnóża góry Gars, w tych stronach częściej zwanej Śnieżną Górą, mieszkał powszechnie ceniony szewc, a w położonej po drugiej stronie górskiego grzbietu osadzie targowej Millsdorf urodziwa córka majętnego farbiarza. Zakochali się, pobrali, urządzili w Gschaid i doczekali dwójki dzieci, Konrada i młodszej Susanny 'Sanny'. Gdy latorośle szewca i jego pięknej żony trochę podrosły mogły już same odwiedzać dziadków w Millsdorf. Pokonywać zdradziecką górę dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Podczas jednego z takich spacerów dzieci okrutnie zaskoczyła burza śnieżna. Przydługie opisy krajobrazu i lokalnych zwyczajów. Powoli i nużąco płynie akcja i choć niecierpliwie wyczekane rozwinięcie ma swoje walory – klaustrofobiczny klimat na „białej pustyni”, obezwładniające poczucie uwięzienia w ekstremalnych warunkach pogodowych – to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor nie ma pojęcia, co z tym począć. Ostatecznie nie zrobił nic, a przynajmniej nie pchnął tej nietreściwej opowieści w jakimś konkretnych kierunku. Nijako zaczął, nijako skończył.
Wymierający gatunek” (oryg. „Last of the Race”) W.F. Harveya. Dwóch niekoniecznie zaprzyjaźnionych mężczyzn, Tradescant i Macnaughten, wyrusza na poszukiwanie śladów wielkiego kiwi. Wynik rozczarowuje przynajmniej jednego z nich, a drugi, początkowo mocno sceptycznie nastawiony do przetrwania choć jednego „egzemplarza” cudownego ptaka, członka wymarłego przecież gatunku (prawdopodobnie chodzi o Proapteryx micromeros), po śmierci syna podejmuje kolejną próbę. Tym razem jednak Tradescant szykuje się na krwawe polowanie w buszu. Zabicie świętego kiwi. Niedostatecznie treściwy tekst o traumie i mocno hipotetycznej niekonwencjonalnej strategii na jej przepracowanie. Desperacka pogoń, nieoczekiwana przyjaźń i stosownie przygnębiające zamknięcie. Brzmi nieźle, ale toporny styl i niechęć autora do rozwinięcia koncepcji odebrały mi wszelką radość z czytania; skutecznie okradły z zainteresowania nieprzyjemną przygodą mieszczucha w dżungli.

Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych” to dość szeroki wybór (zróżnicowanie tematyczne i klimatyczne) utworów klasycznych. Mniej i bardziej mrocznych, nadnaturalnych i realnych krótkich horrorów z minionych epok. Literatura stara, ale jara. Kolekcja, w której każdy fan gatunku ma szansę znaleźć coś dla siebie, rozpłynąć się w zachwycie nad niejednym utworem zamieszczonym w tym gustownie wydanym zbiorze. Polecam nie tylko zdeklarowanym miłośnikom prozy niewspółczesnej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

sobota, 25 stycznia 2025

„The Damned” (2024)

 
Lata 70. XIX wieku. Załoga arktycznej stacji rybackiej zarządzanej przez młodą wdowę Evę próbuje przetrwać niewyjątkowo surową zimę. Ich największym problemem są kurczące się zapasy żywności, dlatego gdy pewnego ranka w oddali dostrzegają statek uwięziony między ostrymi skałami wyrastającymi z dna oceanicznego, Eva podejmuje trudną decyzję o niezorganizowaniu akcji ratowniczej. Statek tonie, a wkrótce potem dochodzi do nieoczekiwanego starcia z ocalałymi. Nazajutrz fale wyrzucają na brzeg ciała poległych, które ponoć nie zostają odpowiednio zabezpieczone, ponieważ pragmatyczni rybacy, wbrew ostrzeżeniom przesądnej kucharki, nie organizują rytualnej ceremonii odpędzającej draugra, nienawistną postać z islandzkiego folkloru doprowadzającą ludzi do szaleństwa i zwracającą ich przeciwko sobie.

Plakat filmu. „The Damned” 2024, Elation Pictures, Wild Atlantic Pictures, Join Motion Pictures

Od pomysłu do realizacji slow burn folk horror „The Damned” minęło osiem lat. Wszystko zaczęło się w nadmorskiej wiosce na Islandii, gdzie aspirujący filmowiec Thordur Palsson, obcy w tych stronach, został uwięziony przez intensywne opady śniegu. Po raz pierwszy znalazł się w takim położeniu, tak ekstremalnie niekomfortowym, i pierwszy raz zetknął się z paroma islandzkimi legendami. Od tutejszych rybaków dowiedział się też o niegodnych pozazdroszczenia warunkach życia w tej niegościnnej scenerii. Na przykład poznał zasadę nieinterweniowania w czasie sztormu – obowiązkowego wstrzymywania się z akcją ratowniczą, kiedy jakaś jednostka pływająca utknie na wzburzonym morzu; bezsilnego czekania na poprawę pogody, gdy w pobliżu bliźni rozpaczliwie walczą o życie. Palsson w tej śnieżnej pułapce stworzył ogólny zarys historii, którą jakiś czas później w scenariusz zamienił Jamie Hannigan. „The Damned” jest koprodukcją islandzko-angielsko-belgijsko-irlandzką i debiutanckim pełnometrażowym osiągnięciem reżyserskim Thordura Palssona, dodatkową inspirację czerpiącego choćby z takich obrazów, jak „Lśnienie” Stanleya Kubricka, „Inni” Alejandro Amenábara i „Sierociniec” Juana Antonio Bayony, natomiast w zakresie stricte technicznym (praca kamer, oświetlenie, ekspozycja wnętrz) nieprzesadnie wzorującego się na „Fortepianie” Jane Campion i „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona.

Nakręcony w Vestfirðir (Fiordy Zachodnie) w 2023 roku wspaniale budujący się horror psychologiczny/nadnaturalny, który swoją światową premierę miał w pierwszym tygodniu czerwca 2024 roku na Tribeca Film Festival. Dystrybucja kinowa „The Damned” Thordura Palssona ruszyła dopiero w styczniu 2025. W roli głównej obsadzono Australijkę Odessę Young, która swego czasu zwróciła uwagę Palssona występami w „Assassination Nation” Sama Levinsona i „Shirley” Josephine Decker, a po pierwszej rozmowie z tą kandydatką do wcielenia się w postać właścicielki stacji rybackiej w Arktyce obejrzał jeszcze „Powrót” Simona Stone'a i „Wolne” Evy Husson, co przesądziło sprawę – znalazł odpowiednią aktorkę, „prawdziwego kameleona”, który wzbogaci wymyśloną przez niego lub Jamiego Hannigana postać wdowy heroicznie walczącej o utrzymanie biznesu odziedziczonego po ukochanym Magnusie. Mąż Evy zginął w tym samym miejscu, w których niebawem zatonie kolejny statek – w szczególnie niebezpiecznym obszarze Oceanu Arktycznego, zwykle omijanym przez doświadczonych rybaków i podróżników morskich, gęsto naszpikowanym ostrymi skałami zwanymi Zębami. Jest rok 1871, półmetek zimy w Arktyce. W drewnianej chacie na przeraźliwie zimnym krańcu świata mieszkają dwie niekruche kobiety i grupa zahartowanych mężczyzn, nad którymi wisi widmo głodu. Żywią się praktycznie samymi rybami, a niemal codzienne połowy są coraz mniejsze. Właściwie coraz częściej wracają z niczym, a niektórym krąży już w głowach szalona myśl o zmierzeniu się z potężnym żywiołem. Rozważają przedwczesny powrót do domu, wprawdzie bardzo nisko oceniając swoje szanse, ale gdy alternatywą jest śmierć z głodu, przeprawa łodzią przez Ocean Arktyczny w środku zimy nie wydaje się już taka straszna. Najważniejszym zadaniem liderki jest zatem podtrzymywanie nadziei w steranym zespole. I rozstrzyganie dylematów moralnych. Dbać o swoich czy zaryzykować powiększenie grupy? Sternik Ragnar (Rory McCann) optuje za zostawieniem przybyszy na pastwę losu, a jego zastępca Daniel (Joe Cole, m.in. „Sala strachu” Jeremy'ego Saulniera) za ratowaniem tonących. Ostatnie słowo należy do Evy. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji cokolwiek postanowi najwyraźniej wciąż pogrążona w żałobie dziedziczka ostatnio cienko przędącego przedsiębiorstwa rybackiego, spotka się ze zjadliwą krytyką. Decydujący okazuje się argument Ragnara o niemożności wykarmienia siebie i innych, a pokonany Daniel pokornie przyjmuje rozporządzenie szefowej. Jeśli więc ktoś spodziewał się kolejnej filmowej rozprawy o haniebnie niskiej pozycji kobiet w ujęciu historycznym, to ta kluczowa dla rozwoju fabuły scena powinna rozwiać jego nadzieje lub obawy. „The Damned” Thordura Palssona nie ma politycznego, społeczno-obyczajowego podtekstu, nie zajmuje stanowiska w tej czy innej debacie publicznej – koncentruje się na niemodnym opowiadaniu prostej historii z dreszczykiem. Klasycznej opowieści o duchach i/lub omamach - tradycyjna dwuznaczność w horrorze nastrojowym. Tak zwana stara szkoła straszenia, klimatyczna petarda ze znikomym wsparciem twórców intencjonalnie upiornych efektów specjalnych. W moim odbiorze swoiste skrzyżowanie „Nawiedzonego domu” Roberta Wise'a (pierwsze przeniesienie na ekran genialnej powieści Shirley Jackson w Polsce wydanej pod tytułami „Nawiedzony” i „Nawiedzony dom na wzgórzu”) z „Coś” Johna Carpentera (readaptacja noweli Johna W. Campbella „Who Goes There?” i zarazem remake „Istoty z innego świata” Christiana Nyby'ego i Howarda Hawksa).

Plakat filmu. „The Damned” 2024, Elation Pictures, Wild Atlantic Pictures, Join Motion Pictures

Opowieść nierozerwalnie związana z miejscem. Zimny, surowy, pozornie martwy krajobraz najciężej pracujący na korzyść długometrażowego debiutanta Thordura Palssona, filmowca obdarzonego niepospolitą w dzisiejszych czasach wrażliwością. Naturalna sceneria pełnoprawnym (anty)bohaterem „The Damned”, sceneria niepokojąco ożywiona. Pulsująca energią, pradawna moc zaklęta w skalistym brzegu, nieokiełznana siła działająca na ciała „przytwierdzone” do przeklętego podłoża. Właściwie przeklęte są ciała... i dusze. Grzechem skalani czy sumieniem pokarani? Przebrzydli egoiści czy godni współczucia racjonaliści? Postawieni pod ścianą, zmuszeni do wycenienia życia ludzkiego – niechętne wartościowanie człowieka znanego i obcego. Obiektywna analiza problemu, ale diagnoza pozostawiona ocenie widza. Oczywiście w sporze na temat rozgrywającej się na ich oczach katastrofy morskiej, tymczasowi mieszkańcy odległej krainy, nie uwzględnili czynnika nadprzyrodzonego. Nie zapytali o zdanie Helgi (Siobhan Finneran, moim zdaniem najjaśniej błyszcząca gwiazda w nielicznej obsadzie „The Damned”), która dopiero później, gdy już mleko się rozleje, zacznie zyskiwać należyty posłuch w coraz bardziej przerażonej grupie. Głód, wyrzuty sumienia, długa izolacja, a w przypadku Evy może też nieustający, nietracący na intensywności ból po stracie najukochańszej osoby i zagubienie w myślach na temat Daniela, postaci pomyślanej jako głos rozsądku, ostoja normalności w obłąkanym królestwie draugra vel drauga, cielesnego ducha, o którym opowiada zabobonna kucharka, kelnerka i sprzątaczka. Niedościgniona mistrzyni „opowieści przy ognisku”. Swoją drogą oratorski popis Helgi - niesamowicie sugestywna, spontaniczna wieczorna rozrywka (kolacja ze straszną historią) dla jeszcze wesołych przyjaciół - przypomniał mi wybitną „Małpią łapkę” Williama Wymarka Jacobsa. Podobny, jeśli nie identyczny, proces kształtowania struktury dramaturgicznej, budowania, intensyfikowania aury niesamowitości. Tę technikę wykorzystują też „niewidzialni wytrawni mówcy”, sprawcy tego arktycznego zamieszania. I nie mam tutaj na myśli tylko w moim poczuciu wyśmienicie rokującego (nowa gwiazda kina grozy?) reżysera i autora diablo angażującego scenariusza, ale całą ekipę techniczną skompletowaną na użytek tej europejskiej perełki, którą prawdopodobnie niewielu odkryje, tj. grono miłośników „The Damned” zapewne wielkie nie będzie. Dla mnie oszałamiające połączenie Talentów: fotograficznego, muzycznego i monterskiego, żeby wymienić tylko te najmocniej rzucające się w oczy i uszy. Aluzyjna, głośno przemawiająca do wyobraźni, przywołująca koszmarne stworzenia, jakich niepodobna realistycznie oddać na ekranie (dokarmianie, a nie wyręczanie wyobraźni widza) kompozycja Elia Arensona (m.in. „Lamb” Valdimara Jóhannssona, „The Watchers” Ishany Shyamalan, „Wybawienie” Lee Danielsa), Stephena McKeona (m.in. „Impostor” i „Martwe zło: Przebudzenie” Lee Cronina, „Podziemia strachu” Brendana Muldowneya) oraz duetu złożonego z Tony'ego Cranstouna (m.in. „Wiwarium” i „Nocebo” Lorcana Finnegana) i Nathana Nugenta (m.in. „Ktoś we mnie” Lenny'ego Abrahamsona). Hipnotyczne zdjęcia utrzymane w kolorystyce lekko metalicznej – dominują różne odcienie szarości, ale nie zabraknie też lepkiej czerni – szarpiąca nerwy i depresyjna/melancholijna ścieżka dźwiękowa oraz precyzyjny, miejscami cudnie (nieprzesadnie) rozgorączkowany montaż. Weźmy choćby nagłe zejście z punktu szczytowego w sypialni (jeden z momentów najwyższego napięcia) – zjawa z wolna wyrastająca za plecami zamyślonej protagonistki/antagonistki – efektywne niepłynne przejście albo zwyczajową „zabawę w pojawia się i znika”, dziwnie niebanalne teoretyczne wtargnięcie mrocznego intruza do jeszcze przed chwilą tak ciepłej, radosnej, przytulnej chaty; świat zamierający w oczekiwaniu na następne posunięcie „człowieka bez twarzy”, który w podobnym stylu zepsuje wieczorny spacer „narratorce” niewiarygodnej – powstanie z kolan na skalistej plaży. Przy tak napiętej atmosferze łatwo podskoczyć (ja podskoczyłam) na widok zwykłego człowieka, pierwszego z brzegu towarzysza niedoli grzesznej(?) Evy. Bezsilnie przyglądającej się eskalacji agresji, powiedzmy na skutek wysokich temperatur. Zakończenie można odebrać dwojako – albo przekombinowane, niedopasowane do wcześniejszych wydarzeń, a przynajmniej jawnie kłócące się z niektórymi incydentami w tym hermetycznym świecie przedstawionym albo zwyczajnie UWAGA SPOILER z premedytacją nieodpowiadające na pytanie nadrzędne: draugr czy zbiorowe szaleństwo? KONIEC SPOILERA

Stęsknieni za autentycznie klimatycznymi horrorami, niewiele pokazującymi, wiele sugerującymi widowiskami o zagrożeniach nadnaturalnych i/lub naturalnych? Jeśli tak, to gorąco polecam pierwsze długometrazowe dokonanie reżyserskie Islandczyka Thordura Palssona, jak dla mnie przepyszny europejski folk horror o przeklętych rybakach z XIX wieku. Nieśpiesznie rozwijająca się, nieefekciarska opowieść o nawiedzonych ludziach. „The Damned” - symfonia grozy.

środa, 22 stycznia 2025

„Zjadacz ptaków” (2023)

 
Trzyletni związek Irene i Louiego niebawem ma zostać sformalizowany, przyjaciele mężczyzny organizują mu więc imprezę kawalerską w australijskiej dziczy, a jego zażywająca silne środki nasenne narzeczona wpada w panikę. Louie ratuje sytuację w niekonwencjonalny sposób – zabiera przyszłą pannę młodą na męski weekend, a żeby nie czuła się nieswojo, jego kolega też przyprowadza swoją narzeczoną. Zaproszenie otrzymuje również wieloletni przyjaciel Irene, w którym jej ukochany widzi zagrożenie. Nietypowy dobór gości sprawia, że atmosfera od początku jest dość niezręczna, ale to tylko mobilizuje najlepszych kumpli głównego bohatera wydarzenia do zdwojenia wysiłków na rzecz zapewnienia Louiemu szampańskiej rozrywki. Wszystko komplikuje się po zapadnięciu zmroku, gdy na jaw wychodzą niewygodne fakty.

Plakat filmu. „Birdeater” 2023, Breathless Films, Fax Machine, Four Leg Films

Zdobywca Nagrody Publiczności na Festiwalu Filmowym w Sydney 2023, niezależny australijski thriller/dramat psychologiczny porównywany do „Na krańcu świata” (oryg. „Wake in Fright”) Teda Kotcheffa, kultowej adaptacji powieści Kennetha Cooka. Pierwszy pełnometrażowy obraz Jacka Clarka i Jima Weira, którzy poznali się w Australian Film Television and Radio School, a znajomość zacieśniali przy skromniejszych projektach filmowych. W 2020 roku Clark przedstawił swemu współpracownikowi pomysł na opowieść o toksycznym związku i po zaledwie jednym dniu wspólnego wysiłku umysłowego mieli ogólny zarys scenariusza. Potem Weir znalazł ogłoszenie rozwijającej się firmy Breathless Films, szukającej projektów, które mogłaby sfinansować. Raczkujący filmowcy odpowiedzieli swoim dopiero co przygotowanym bardzo ogólnym planem fabuły. Udało im się wzbudzić zainteresowanie ludzi z Breathless Films, ale nie dysponowali materiałem wystarczającym do podpisania umowy. Ostro wzięli się więc do pracy i jakieś dwa tygodnie później dostarczyli firmie szeroko otwartej na niezależnych, niedoświadczonych filmowców około dwudziestostronicowe streszczenie „Zjadacza ptaków” (oryg. „Birdeater”). Stosunkowo nowa marka Breathless Films kupiła ich opowieść, a pierwsza wersja scenariusza autorstwa Jacka Clarka była gotowa mniej więcej pół roku później. Produkcję - pod głównym szyldem Breathless Films - sfinansowało kilka podmiotów, z których większość wyłożyło dziesięć tysięcy dolarów australijskich, a ten etap ruszył w 2021 roku w Forgotten Valley. Zdjęcia przerwała powódź i wyczerpanie funduszy – wznowiono je po sześciu miesiącach, kiedy to udało się znaleźć kolejnego inwestora.

Nakręcony w Nowej Południowej Walii – głównie w okolicach historycznej wioski St Albans nad rzeką Macdonald w obszarze samorządu lokalnego City of Hawkesbury – slow burn movie, który swoją światową premierę miał w czerwcu 2023 roku na Festiwalu Filmowym w Sydney, a regularnej dystrybucji kinowej w swojej rodzimej Australii doczekał się dopiero w lipcu 2024. W następnym miesiącu miał pierwszy pokaz w Polsce, na Octopus Film Festival, a drugi odbył się w październiku 2024 na Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival. W Stanach Zjednoczonych „Zjadacz ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira po raz pierwszy pokazał się w marcu na South by Southwest Film Festival - gdzie jego główni twórcy odnotowali coś w rodzaju małego zderzenia kulturowego (inne reakcje na humorystyczne akcenty u publiczności festiwalu w Sydney) – a w styczniu 2025 roku obraz trafił do wybranych amerykańskich kin. Obraz toksycznej miłości i męskości. A właściwie rzecz o niedopasowaniu do dzisiejszych realiów, tak zwanej mentalności bush larrikin, australijskim archetypicznym mężczyźnie, mocno zakorzenionym w świadomości społecznej dzikusie z miękkim sercem. Clark i Weir uważają, że ten typ obecnie ujawnia się głównie na męskich wypadach za miasto, na przykład podczas weekendów na łonie Natury. „Zjadacza ptaków” otwiera zagadkowe, nieomal hipnotyczne ujęcie czegoś skąpanego w soczystej czerwieni - próbka surrealizmu, psychodelizmu, którym podszyto ten złudnie spokojny świat przedstawiony. Świat Louiego i Irene (doskonałe wcielenie Mackenziego Fearnleya i niezbyt przekonujące wykonanie, bądź co bądź zmarginalizowanej przez scenarzystę, Shabany Azeez), na pierwszy rzut oka szczęśliwej pary szykującej się do ślubu. Młodych członków wielkomiejskiej klasy średniej, którzy przedstawiają się nam w żywych, wesołych barwach... blaknących, ochładzających się w miarę rozwoju fabuły. Dynamiczna kolorystyka zdjęć autorstwa Rogera Stonehouse'a: „od różu, przez szarość, po czerń”. W zasadzie fabuła jest raczej szczątkowa – wszystko wskazuje na to, że „Zjadacz ptaków” miał być typowym przedstawicielem współczesnego kina artystycznego: przedkładającym formę nad treść, nieradykalnie eksperymentującym z narracją i konstrukcją, leniwie krążącym wokół tematu. Film modnie niekonkretny. Przegadany utwór o potencjalnie przełomowym momencie w niewielkim kręgu towarzyskim. Wieczorze kawalerskim na kompletnym odludziu. Maski opadają... i niewiele z tego wynika. Ale najpierw kontekst - było sobie trzech kumpli, Miły Louie, Bystry Charlie (niezły Jack Bannister) i Zabawny Dylan (świetny Ben Hunter), którzy w czasach studenckich byli jak Trzej Muszkieterowie: nierozłączni i niepokonani. A potem ich drogi się rozeszły? Otóż nie, ta młodzieńcza przyjaźń przetrwała, choć oczywiście nie mogli już wszystkiego robić razem. Obrali różne ścieżki kariery, a dwóch z nich weszło w poważne związki z zupełnie niepodobnymi do siebie kobietami. Uległą Irene i dominującą Grace (przykuwająca uwagę kreacja Clementine Anderson). „Yoko Ono” niezaradną i „Yoko Ono” asertywną.

Plakat filmu. „Birdeater” 2023, Breathless Films, Fax Machine, Four Leg Films

Pochwyćcie go i pozbawcie maski, abyśmy poznali, kogo — skoro świt — mamy na murach stryczkiem pokarać?” [Edgar Allan Poe „Maska śmierci szkarłatnej”, tłum. Bolesław Leśmian]

Pierwszy duży znak ostrzegawczy znajdziemy w krótkim wprowadzeniu do „Zjadacza ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira, przed napisami początkowymi, czyli autentycznym incydentem ze skrzydlatym intruzem – niezaplanowana akcja przeprowadzona przez innego członka ekipy, „wygumkowanego” w montażowni filmowej, za zgodą zastąpionego przez Mackenziego Fearnleya). Jesteśmy w mieszkaniu pozornie idealnej pary. Mężczyzna podaje swojej wyraźnie zaniepokojonej narzeczonej białą tabletkę, a kiedy ma już wyjść, kobieta dogania go i zaczyna się tłumaczyć. Przeprasza, że naciskała na ślub i zaręcza, że zależy jej wyłącznie na JEGO szczęściu. Po tym wyznaniu zapada długa cisza, która każe wątpić w szczerość Louiego w końcu odwdzięczającego się tożsamą deklaracją. To ostatnie, co Irene słyszy przed utratą przytomności. Z reakcji jej partnera można wywnioskować tylko jedno: spodziewał się tego. Tak działają tabletki, od których uzależniła się Irene? Cholernie mocne środki nasenne, ale czy to lekomania, czy coś innego, ewentualnie bardziej złożonego, tego dowiemy się później. Albo teraz, trudno zgadnąć. Dla mnie sprawa była dość jasna (tj. ewentualna przypadłość Irene), na wszelki wypadek przyjmę jednak, że hipotetyczny największy problem tej pary miał ujawnić się później. Że to miała być taka tajemnica, jak półkolista blizna na głowie (anty?)bohatera. Krwistoczerwony ślad wokół ucha, nader dokładnie pokazany (w starym stylu; upewnianie się, że odbiorcy rzecz nie umknie, jak chociażby w Złotej Erze Hollywood) na początku byczenia się na zgniłozielonym pustkowiu. Gnieżdżenia w obskurnym domku, stołowania w rozpadającej komórce, biegania z dmuchaną lalą po lesie, nabijania z poważnego młodzieńca w sexy lateksie (mówiąc dosadnie/niepoprawnie politycznie?: heteryk w gejowskim wdzianku), grania w Paranoję przy ognisku, chlania, ćpania i bezmyślnego gapienia się na ponętną Lady Lazurus (Caroline McQuade), postać satyryczną i symboliczną (lęki Louiego) w nawiązaniu do wiersza Sylvii Plath, „Lady Lazarus”, pierwotnie opublikowanego w 1965 roku, dwa lata po jej samobójczej śmierci. Komunikacja przede wszystkim. Rozmowy o tym, owym i o niczym. Pogawędki, debaty, kłótnie. Niewinne żarciki, bolesne szpile, frontalne natarcia słowne. A punktem zapalnym jest niekoleżeński toast wzniesiony przy kolacji? Tak naprawdę czara goryczy wypełniała się całe lata. Kropla po kropli, aż się ulało. Sekrety, zdrady, kłamstwa... chore zagrania? Kto ma rację w najżarliwszej dyskusji w „Zjadaczu ptaków” przeprowadzonej? Która strona w tym burzliwym sporze - dojdzie nawet do rękoczynów! - na temat współczesnych związków ma najzdrowsze, racjonalne spojrzenie na ten faktyczny bądź urojony/sztucznie stworzony problem (klasyczny temat zastępczy, czyli wprowadzony do debaty publicznej po to, by odciągnąć uwagę społeczeństwa od prawdziwych kryzysów cywilizacyjnych)? Zdeklarowana chrześcijanka niedająca się zwieść uspokajającym, konsolidacyjnym słowom domniemanej ofiary przemocy psychicznej, nieuciszająca głosu sumienia, nieodwracająca się plecami do nielubianego bliźniego swego czy mistrzowski(?) kreator wizerunku, żyjący w niezgodzie ze sobą, duszący się pod pantoflem mężczyzna mówiący o pochopnym wyrabianiu sobie opinii na temat drugiego człowieka? Powinniśmy w dalszym ciągu poszerzać horyzonty światopoglądowe, postawić granicę przy tym zaplutym stole (urocza improwizacja Alfiego Gledhilla zgrabnie wcielającego się w postać widzącego feromony Murpha, znajomego Człowieka z Blizną, wątpliwego bohatera mniej czy bardziej udanej - trudno powiedzieć - imprezy kawalerskiej w leśnej głuszy), czy trochę/znacznie je zawęzić? Taka to rozprawa filozoficzna, kulturowa, cywilizacyjna, czy jak to tam nazwać. „Zjadacz ptaków” najczęściej jest klasyfikowany jako dreszczowiec i dramat psychologiczny, ale niektórzy – w tym Jack Clark i Jim Weir – dopatrzyli się w tym niewątpliwie klimatycznym i podobno (według znawców kina) genialnym, bezkompromisowym widowisku, autentycznie przerażającego horroru. Przyznaję, że wypatrzyłam w „Zjadaczu ptaków” jedną sekwencję (wejście Lady Lazurus), której pewnie nie powstydziłby się sam Ari Aster - w każdym razie mocno pachnie arthouse horrorem. Pełzający strach, czy raczej lekki dyskomfort emocjonalny. Znowu rozbudzenie oczekiwań i znowu zawód. A na pocieszenie zaskakująca (zazdroszczę zaskoczonym) retrospekcja. UWAGA SPOILER Nie jestem pewna, co do lęku separacyjnego Irene (prawdę mówiąc bardziej o nadmierne, chorobliwe przywiązanie podejrzewam Louiego) KONIEC SPOILERA, ale to ponad wszelką wątpliwość miała być niespodzianka. Rozwiązanie akcji - ostatnie ujęcie - według mnie najlepsze z możliwych, ale rozwinięcie prawie żadne.

Neo-thriller niezbyt nisko kłaniający się choćby takim dzieło jak „Moja noc u Maud” Érica Rohmera, „Na krańcu świata” Teda Kotcheffa, „Nashville” Roberta Altmana, „Amerykański przyjaciel” Wima Wendersa i „Jasny dzień lata” Edwarda Yanga. Właściwie, to znaczy moim nic nieznaczącym zdaniem, ponury dramat obyczajowy w wodnistym sosie surrealistyczno-psychologicznym. Nieostra opowieść o miłości, przyjaźni i obsesji. Opakowanie ładne, ale po otwarciu można się naciąć. Tak czy inaczej, „Zjadacz ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira to kino nie dla mnie.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

„Beezel” (2024)

 
W pozornie spokojnej okolicy w Nowej Anglii stoi owiany złą sławą dom, w którym podobno w latach 60. XX wieku doszło do podwójnego morderstwa i aktów kanibalizmu. Podejrzenia padły na Harolda J. Weemsa, właściciela przeklętej nieruchomości, który po latach życia jako lokalny postrach wynajął początkującego dokumentalistę pod pretekstem udzielenia szczerego wywiadu, mającego pomóc mu w naprawie wizerunku publicznego. W rzeczywistości gospodarz nie zamierza dopuści do tego, by prawda o jego nawiedzonym domu obiegła świat. Prawda o nadnaturalnej istocie żywiącej się ludzkim mięsem maksymalnej świeżości, niewyobrażalnie starej wiedźmie opętującej wybranych śmiertelników.

Plakat filmu. „Beezel” 2024, Social House Films

Trzecie pełnometrażowe przedsięwzięcie amerykańskiego małżeństwa, Aarona i Victorii Fradkin – po komedii „Electric Love” (2018) i horrorze/thrillerze komediowym „Val” (2021) – po części zrodzone z obserwacji poczynionych w ich wspólnej działalności krótkometrażowej (kilkuminutowe filmiki grozy udostępniane na YouTube, z których bodaj największą publikę przyciągnął obraz z 2021 roku pt. „The Ballerina”). Opowieść o nawiedzonym domu w antologicznej/epizodycznej formie (podyktowanej również niskim budżetem); vintage horror stanowiący połączenie tradycyjnej techniki filmowania z found footage. Nakręcony w rodzinnym domu Aarona Fradkina, reżysera i kierownika montażu „Beezel”, który scenariusz przygotował z żoną, odtwórczynią centralnej postaci ostatniego segmentu utworu zbudowanego między innymi ze wspomnień z dzieciństwa. Przerażających przygód/imaginacji kilkuletniego chłopca w parterowym domu w kształcie półkola, gdzie przeprowadził się wraz z rodzicami w 1994 roku, w wieku sześciu lat. Dystrybucja „Beezel” ruszyła w drugiej połowie września 2024 roku – film przez tydzień był wyświetlany w wybranych kinach w Los Angeles, a w międzyczasie ukazał się na amerykańskich platformach streamingowych. Polska premiera odbyła się mniej więcej miesiąc później na Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival, a w pierwszym tygodniu grudnia 2024 wystartowała regularna dystrybucja kinowa na terenie Polski – wydarzenie zorganizowane przez firmę Monolith Films.

Mieszanina stylów, epok, tradycji, motywów fabularnych. Horror nadprzyrodzony, na który wpływ wywarły choćby takie dzieła, jak „Martwe zło” Sama Raimiego, „The Ring - Krąg” Hideo Nakaty, „Memento” Christophera Nolana, „Sinister” Scotta Derricksona, antologiczna seria „V/H/S” zapoczątkowana w 2012 roku oraz kino giallo, zwłaszcza twórczość Dario Argento. I może też „King Kong” Meriana C. Coopera i Ernesta B. Schoedsacka „Egzorcysta” Williama Friedkina, „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka oraz „Paranormal Activity” Orena Peliego. „Beezel” Aarona Fradkina otwiera domniemane nawiązanie do nieautentycznej głośnej historii rodziny Oswaltów i zabójczej zawartości kasety wideo z upiornej opowieści o dziewczynce ze studni: fragment fikcyjnej kroniki rodzinnej, leciwy film z analogowego projektora nakręcony w siedlisku pradawnego zła. Pierwszy - najkrótszy - rozdział „Beezel” podąża za chłopcem imieniem Avery (ekranowy debiut Leo Wildhagena), który pewnego popołudnia 1966 roku reaguje na wołanie kobiety zamkniętej w piwnicy. Otwiera kuchenną szafkę... i uaktywniają się przepiękne wspomnienia makabrycznego arcydzieła Sama Raimiego. Wszystko wyjaśni się w następnym rozdziale, rzekomej współpracy Harolda J. Weemsa (bezbłędny występ Boba Gallaghera) i niedoświadczonego dokumentalisty Apolla (poprawna kreacja LeJona Woodsa) z 1987 roku. Wywiad z jednym z mieszkańców strasznego domu w Nowej Anglii, zainspirowanym swego czasu jednoznacznie negatywną, żeby nie powiedzieć odrażającą, postacią Jeffreya Lionela Dahmera (znany też jako Potwór z Milwaukee i Kanibal z Milwaukee), seryjnego mordercy i przestępcy seksualnego skandalicznie romantyzowanego i mitologizowanego „w epoce poprawności politycznej”. Harold Weems przedstawia się nam jako niewinna ofiara wieloletniej nagonki. Człowiek, któremu jakiś zwyrodnialec odebrał pierwszą żonę i jedynego syna, a praworządne społeczeństwo „pocieszyło go” podłymi oskarżeniami. Harold był głównym lub jedynym podejrzanym w sprawie podwójnego zabójstwa dokonanego w jego domu, ale nie został postawiony w stan oskarżenia, gdyż śledczym nie udało się zebrać wystarczającego materiału dowodowego. Właściwie nie mieli niczego, co można by wykorzystać w sądzie przeciwko Weemsowi. Oficjalnie został oczyszczony z wszelkich podejrzeń, a nieoficjalnie uznany za winnego potwornych zbrodni. Niekończące się polowanie na czarownice i czarowników, jedna z ulubionych rozrywek Homo sapiens, która rozkręci się w dobie mediów społecznościowych, można więc uznać, że Haroldowi mimo wszystko się poszczęściło. O ile niezachwianie wierzy się w niezawodność dzisiejszego wymiaru (nie)sprawiedliwości w tak zwanych krajach demokratycznych - internetowy lincz, czyli nowe media, stare praktyki – bo w tym „systemie sądownictwa” osobnicy pokroju Harolda J. Weemsa mogą liczyć na taryfę ulgową... w przeciwieństwie do ich ofiar? Czy jowialny gospodarz aspirującego twórcy filmów dokumentalnych w pełni zasłużył sobie na wykluczenie społeczne? Nienawiść, pogarda, bezsilna furia, nieznośne poczucie niesprawiedliwości i strach sąsiadów. Harold i jego druga żona Deloris (debiutująca Kimberly Salditt Poulin) są lokalnymi boogeymanami, wysyłającymi sprzeczne sygnały wynajętemu dokumentaliście. Z jednej strony pretensje do całego świata, żalenie się na ostracyzm i deklaracje gotowości oczyszczenia swego nazwiska, a z drugiej radosne wchodzenie w role potworów.

Źródło, zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=0CGire4Yqg0

Tiktokowa narracja, retro klimat (format Video8 tj. taśma filmowa 8 mm i MiniDV). Domniemana próba przypodobania się różnym pokoleniom widzów: VHS, DVD/Blu-ray i VOD. Klasyczne pójście na kompromis, a przynajmniej potencjalnie niesatysfakcjonujące - nie w pełni - dla żadnej ze stron, tj. potencjalnych odbiorców „Beezel” Aarona Fradkina. Skromny eksperyment filmowy - nieszczególnie nowatorski, ale eksperyment. Sklejenie nieśmiertelnych motywów, konwencji, tradycji z królestwa horroru, całkiem zgrabne połączenie podgatunków, w gruncie rzeczy nieskomplikowany związek ghost/demon story, witch and cannibal, and serial killer movies. Odrobina porządnego gore (czyli praktyczne efekty specjale), trochę oniryzmu/surrealizmu, więcej tak zwanego kręcenia z ręki (boska tekstura VHS). Atmosferą „Beezel” Aarona Fradkina najbardziej przypominała mi „Kod zła” Osgooda Perkinsa i oczywiście „Sinister” Scotta Derricksona, a demoniczną charakteryzacją i choreografią „Martwe zło” Sama Raimiego. Tyle plusów, a minus tylko jeden, za to wielgachny. Scenariusz. Segmentowa budowla fabularna nieoglądająca się na bohaterów – znikome starania w kierunku zbudowania jakiejś więzi z pechowcami à la „Klątwa” Takashiego Shimizu. Obojętny stosunek do Apolla i tym bardziej Naomi (według mnie fatalna, nienaturalna, wymuszona kreacja Caroline Quigley), głównej bohaterki trzeciego rozdziału „Beezel”. Pielęgniarki z domowego hospicjum, próg przeklętego domu przekraczającej w roku 2003. Kobieta ma zająć się haniebnie porzuconą (yhm) podopieczną niejakiej Charlotte; znaną nam już damą, która w tym segmencie da całkiem niezły popis mimiczny - uśmiechnij się jak u Parkera Finna:) Po przyrządzeniu papkowatej kolacji „Emmie Williams”, dzielna opiekunka, zgodnie z tradycją horroru, będzie podążać za zagadkowymi odgłosami i innymi niepokojącymi tropami w klaustrofobicznym domku pozornie samotnej, schorowanej staruszki. A dziesięć lat później w obskurnej „jaskini” monstrum z Nowej Anglii zjawią się Nova i Lucas (przekonujące występy Victorii Fradkin i Nicolasa Robina), bezdzietne małżeństwo, które przyjemnie zaskoczy śnieżyca. Beztroska wieczorna zabawa z kamerą, wygłupy dorosłych nieuwzględnione w oryginalnym scenariuszu – prawdziwa zamieć, z której filmowcy chętnie skorzystali: ulotne wrażenie odcięcia od reszty świata, wpadnięcia w mroźną pułapkę, w której czeka wygłodniała bestia z niezwykłymi mocami. Lucas chce jak najszybciej przygotować odziedziczoną nieruchomość do sprzedaży i natychmiast ruszyć w drogę powrotną, ale jego „psychopatyczna” żonka ma cichą nadzieję na przekonanie „starego zrzędy” do zapuszczenia korzeni w tym na pierwszy rzut oka idealnym miejscu do założenia rodziny. Nova marzy o dziecku, ale jej wybranek z jakiegoś sobie tylko znanego powodu stanowczo odmawia spełnienia tej palącej potrzeby ukochanej kobiety. Para dobrana na zasadzie przeciwieństw, która w moim poczuciu uratowała honor postaci wymyślonych przez inne małżeństwo. Wreszcie zmniejszył się okropny dystans między mną i protagonistami. Poza tym właśnie w tej partii (ostatniej) znalazłam największą atrakcję – kreatywną zabawę z gatunku lekko upiornych z łóżkiem i brzydkimi stopami. Genialna w swojej prostocie nieziemska manipulacja perspektywą. Witamy w Strefie Mroku! UWAGA SPOILER Potem „szatański seks”, sen we śnie, upiorne znalezisko w piwnicy, złowrogi „taniec” z nożem i „słodkie dzieciątko” KONIEC SPOILERA. Spodziewane zakończenie tego etapu (1966-2013) historii rekordowo długiej mieszkanki Nowej Anglii. Aaron i Victoria Fradkin nie wykluczają przedłużenia tej mrocznej przygody, rozbudowania mitologii Beezel, dokręcenia choć jednego sequela, tym razem w bardziej preferowanej przez reżysera jedynki zwartej strukturze narracyjnej (planowane odejście od formatu antologicznego).

Cudowne zdjęcia, niebanalna ścieżka dźwiękowa, efektywny montaż, solidne efekty specjalne, ale... jak to mówią, ryba psuje się od głowy. Wszystko ładnie, poza scenariuszem. W każdym razie ja jakoś nie potrafiłam „wejść” w tę historię, w zadowalającym stopniu zaangażować się w koszmarne doświadczenia trzech pokoleń z nadnaturalnym stworzeniem przywiązanym do jednej posesji. Pomysłowa forma znacznie osłabiona przez treść. Męczący storytelling. „Beezel” Aarona Fradkina z łatwością mogła zatrząść horrorowym światkiem, wywrzeć ogromne wrażenie na nieprzebranej rzeszy fanów gatunku, ale widać nie miała takich ambicji;) Bezsensownie zmarnowany potencjał, według mnie.

sobota, 18 stycznia 2025

„Bloody Axe Wound” (2024)

 
Właściciel sklepu z kasetami wideo w amerykańskim miasteczku Clover Falls, Roger Bladecut, jest slasherowym zabójcą, antybohaterem popularnej serii filmowej od wielu lat dbającym o ciągłość funkcjonowania makabrycznego łańcucha dostaw. Nieraz powracał z martwych, ale starzeje się jak każdy, z narastającym lękiem patrzy więc w przyszłość swego snuffowego biznesu. Jedyną nadzieją na przetrwanie rodzinnej firmy może być jego nastoletnia córka Abbie, wprost niemogąca się doczekać odziedziczenia krwawej działalności gospodarczej ojca, Roger uważa jednak, że dziewczyna nie jest gotowa na przejęcie jego obowiązków. Kiedy ciało zaczyna odmawiać mu posłuszeństwa, a nad jego sklepem zawisa widmo bankructwa, pozwala córce zająć się kolejnym projektem filmowym. Strategia legendarnego Rogera Bladecuta w wykonaniu Abbie Bladecut nie przynosi jednak pożądanych rezultatów, dziewczyna decyduje się więc na niepochwalny przez ojca krok. Na nawiązanie znajomości z rówieśnikami, których ma zabić.

Plakat filmu. „Bloody Axe Wound” 2024, BullMoose Pictures, Dynamatt Productions

Pracę nad scenariuszem slashera „Bloody Axe Wound” amerykański niezależny filmowiec Matthew John Lawrence rozpoczął na przełomie 2015 i 2016 roku, a punktem wyjścia była myśl o UWAGA SPOILER transformacji czarnego charakteru w final girl KONIEC SPOILERA. Wyszło mu coś podobnego do „Domu w głębi lasu” Drew Goddarda, ale po dokładnym przeanalizowaniu tekstu, ze smutkiem skonstatował, że jego historii brakuje dramatyzmu. Zaczął więc od początku, a potem znowu, i znowu, aż w końcu osiągnął efekt, na którym mu zależało - po zminimalizowaniu wpływów meta horrorów i zatroszczeniu się o relacje interpersonalne fikcyjnych postaci. Parę miesięcy po premierze VOD horroru komediowego Matthew Johna Lawrence'a pt. „Uncle Peckerhead” (pol. „Wujek kanibal”), dostał prywatną wiadomość w mediach społecznościowych od Hilarie Burton Morgan, aktorki znanej z serialu „One Tree Hill” (pol. „Pogoda na miłość”) i producentki, która pochwaliła jego ostatni film tudzież wyraziła zainteresowanie jego aktualnymi projektami. Adresat tej przemiłej wiadomości najpierw pomyślał, że ma do czynienia z jakimś internetowym żartownisiem, a raczej bezczelnym oszustem podszywającym się pod panią Burton. Dopiero po kilku dniach bicia się z myślami Lawrence wysłał wszystkie gotowe scenariusza swego autorstwa producentce, która z tego pakietu wybrała dwa (w tym „Bloody Axe Wound”); razem z mężem Jeffreyem Deanem Morganem, bodaj najbardziej kojarzonym z serialem „The Walking Dead” Franka Darabonta, a wystąpił też choćby w takich pełnometrażowych produkcjach, jak „Rezydent” Anttiego J. Jokinena, „Kronika opętania” Ole Bornedala, „Sanktuarium” Evana Spiliotopoulosa i „Nie patrz w dół” Scotta Manna.

Poza wyprodukowaniem „Bloody Axe Wound” Matthew John Lawrence małżeństwu Morganów zawdzięcza pozyskanie dla „swojego dziecka” nie byle jakich dystrybutorów, RLJE Films i Shudder, którzy ten pastiszowy produkt wypuścili w ostatnim tygodniu roku 2024 (platforma streamingowa Shudder). Produkt podobno mający ambitny scenariusz – przynajmniej w odczuciu jego autora – którego realizacja zajęłaby najwyżej osiemnaście dni, gdyby ekipie mniej zależało na praktycznych efektach specjalnych; najbardziej czasochłonna z prac dla „Bloody Axe Wound”, nie licząc etapu pisarskiego. W roli głównej obsadzono Sari Arambulo, którą Lawrence wypatrzył w swoim ukochanym serialu, jednej z najpopularniejszych ofert platformy Netflix, „A.P. Bio” (pol. „Nauki niezbyt ścisłe”) - przekonująca odtwórczyni jedynej córki seryjnego mordercy z miasteczka Clover Falls, ale w moich oczach przyćmiła ją Molly Brown, wcielająca się w ciekawszą (jak dla mnie) postać powszechnie lubianej szkolnej rozrabiary. Seryjnego mordercę z miasteczka Clover Falls, diabelsko wymagającego ojca nastoletniej protagonistki, wykreował zmieniony nie do poznania - makijaż protetyczny - Billy Burke (m.in. „Nie patrz w dół” Larry'ego Shawa, „W sieci pająka” Lee Tamahoriego, „Piekielna zemsta” Patricka Lussiera, „Dziewczyna w czerwonej pelerynie” Catherine Hardwicke, „Kiedy gasną światła” Davida F. Sandberga). Silna obsada, ale frustrująco niedopracowana struktura świata... światów przenikających się? Kręcenie tak zwanych filmów ostatniego tchnienia w twardej konwencji slasherowej i sprzedawanie ich (między innymi?) we własnym sklepie VHS. Filmowanie przez niewidzialną (nieobecną?) ekipę – bynajmniej jak w „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta Glossermana – i owocne handlowanie nagraniami prawdziwych zbrodni w miejscowości, w której od dawna się je popełnia. Mieszkańcy Clover Falls niby pamiętają wszystkie domniemane ofiary nieuchwytnego mordercy (najdobitniej świadczy o tym ściana pamięci w jednym z tutejszych lokali), ale lokalni fani serii krwawych horrorów z Rogerem Bladecutem w roli zamaskowanego oprawcy, najchętniej szlachtującego licealistów, że tak to ujmę, łamiących zasady zebrane przez Randy'ego Meeksa ze Scream Universe, jakoś nie rozpoznają ich na ekranach swoich kineskopowych telewizorów. Lokalny przedsiębiorca głośno chwali się krwawymi zbrodniami (przesadnie krwawymi, co mogło być celowym zabiegiem, nawiązującym do szczególnie popularnej w latach 80. XX wieku tendencji do nadużywania czerwonej substancji w produkcji filmowej) i nikt nie widzi w tym problemu? Rozumiem, że autor „Bloody Axe Wound” nie chciał, byśmy traktowali tę opowieść całkowicie poważnie (żartobliwe podejście do najbardziej utrwalonego schematu slasherowego; w zamyśle też przewrotne, ale jak dla mnie zdecydowanie niedostatecznie), niemniej większość znanych mi komedii (poza parodiami), włącznie z tymi najbardziej zwariowanymi, zachowuje dalece większą spójność wewnętrzną. W każdym razie reguły, jakim podlega świat Rogera i Abbie Bladecutów dla mnie okazały się kompletnie niezrozumiałe. Zamiast „bawić się” z bohaterkami, szukałam jakiegoś, choćby bocznego, wejścia do tego Innego Świata. Jakiegokolwiek sposobu na zakotwiczenie się w jakby niedokończonej wizji (nie)rzeczywistości Matthew Johna Lawrence'a.

Źródło, zwiastun filmu: https://www.youtube.com/watch?v=L0TS0_oUxyg

Kogo jak kogo, ale język zdeklarowanego fana kina slash - ulubiony podgatunek horroru Matthew Johna Lawrence'a i mój też - powinnam rozumieć. Choć trochę. Hmm, w sumie jakieś ogólne pojęcie o niezwykłym rodzinnym powołaniu Bladecutów z Clover Falls chyba (duży znak zapytania) mam, uprzedzam jednak osoby, które już widziały „Bloody Axe Wound” - nie będzie teoretyzowania o strukturze świata przedstawionego. Nie mam zielonego pojęcia, jak powstają snuffy (kto to kręci? Wielcy Przedwieczni) zdeformowanego seryjnego mordercy od niepamiętnych czasów grasującego w małym amerykańskim miasteczku. Nie wiem, jakim cudem jego „Sklepik z Marzeniami” tak długo prosperuje i nie znam dokładnego czasu akcji. Lata 80. albo 90. XX wieku – tak obstawiam, ale niestety nie w oparciu o retro klimacik (w „Bloody Axe Wound” panuje współczesna, plastikowa, atmosfera), tylko: sklep z kasetami wideo, walkmany, magnetowidy, kolorowe telewizory kineskopowe i przede wszystkim brak telefonicznych zombie. Zaczynamy od sceny podwójnego morderstwa (film w filmie) – realistycznie się prezentujące mięsko i nieprawdopodobna fontanna krwi – z tandetnie zamaskowaną (wilkołak, jakiego nie powstydziłby się żaden horror klasy Z) postacią na drugim planie. Szybko okazuje się, że to córka legendy kina slash, która zakradła się na miejsce zbrodni. Nastoletnia córka „odtwórcy” maniakalnego mordercy z najlepiej sprzedającego się asortymentu sklepu VHS w całkiem stylowej mieścinie Clover Falls. Zazwyczaj charakterystycznie zamaskowanego oprawcy (dla odmiany solidna, powiedzmy, upiorna „kominiarka”), przez teoretycznie nieświadomych jego metod działania fanów gatunku prawdopodobnie stawianego w jednym rzędzie z Leatherface'em, Michaelem Myersem, Jasonem Voorheesem i Freddym Kruegerem (o ile w tym świecie „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama i „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena już zostały wydane). Tak czy inaczej, Roger Bladecut jest niekwestionowaną gwiazdą kina grozy, która bardzo powoli szykuje się do emerytury. Ociąga z ustąpieniem miejsca dziewczynie, którą długo przygotowywał (całe jej życie?) do przejęcia jego nieskromnego biznesu. Skrajnie zuchwałej działalności gospodarczej i pseudoartystycznej. Zawał serca, poniżające wyjście z grobu i kiepska sytuacja finansowa firmy - to wszystko zmusza staruszka do dania szansy nieidealnej przedstawicielce młodszego pokolenia. A nieudany (delikatnie rzecz ujmując) debiutancki występ zaufanego pracownika niedysponowanego ojca, śmiertelna porażka zafiksowanego na punkcie sceny pod prysznicem (wielbiciel „Psychozy” Alfreda Hitchcocka?) dublera Rogera Bladecuta skłania Abbie do natychmiastowego działania. Uskrzydlona pierwszym morderczym (z jej perspektywy) sukcesem – z nadwyżką „produkcyjną” - wbija na chatę innej niegrzecznej nastolatki „obsadzonej w którejś odsłonie sadystycznych przygód Rogera Bladecuta”, czy raczej jego następcy (następczyni) Wilczego Łba, że pozwolę sobie tak nazwać „alter ego” Abbie. Na nieszczęście – albo wręcz przeciwnie – początkującej morderczyni, Sam Crane potrafi się obronić, powalić napastniczkę, która próbowała wykorzystać element zaskoczenia, a sama została boleśnie zaskoczona. To jeszcze dałoby się naprawić, ale kolejny błąd nowicjuszki może skończyć się największą katastrofą w historii dysfunkcyjnej (w stylu Sawyerów/Hewittów z Teksasu, zdaje się wyłączając ich specyficzne upodobnia kulinarne, ale nie towarzystwo przy spożywaniu posiłków) dwuosobowej rodziny Bladecutów. Skłonność Abbie do podejmowania ryzyka może doprowadzić do definitywnego zakończenia jej pączkującej kariery i przekreślenia dotąd niekwestionowanych zasług staruszka Rogera dla rozwoju niskobudżetowego kina grozy:) Ryzykuje zaprzyjaźnienie się ze wskazanymi nie wiadomo przez kogo (Rogera, Cthulhu, Wielkiego Brata...?) celami: faktycznie charyzmatyczną Sam Crane (to może być najbardziej zbuntowana uczennica liceum w Clover Falls, zatem według niepisanego kodeksu slasherowego obowiązkowa ofiara), roztańczoną Izzy Moxie (Angel Theory; m.in. „The Walking Dead” Franka Darabonta), uzdolnionego plastycznie Billy'ego Burnwella (Taylor Watson Seupel) i wzór cnót wszelakich Patty Spillenski (Margot Anderson-Song), czyli doskonała kandydatka na final girl. Wypada też wspomnieć Eddiego Leavy, w karykaturalnym wcieleniu pracownika pralni imieniem Glenn, który z nadmiernym zapałem wykorzystuje wyproszoną szansę od Abbie – w jej pierwszym filmie wciela się choćby w straszliwie zaniepokojonego sąsiada i tradycyjnego „wołającego na puszczy”, przestrzegającego młodych „turystów” przed wchodzeniem na teren pewnego niszczejącego, zamkniętego obozu (ewidentny ukłon dla „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama). Przeklętego miejsca, w którym ktoś straci głowę i coś jeszcze - pomysł na danie z ogniska:) - a komuś innemu „uciekną” jelita.

Jeśli oczekujesz od „Bloody Axe Wound” Matthew Johna Lawrence'a czegoś w rodzaju „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta Glossermana, „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona czy „You Might Be the Killer” Bretta Simmonsa, to przestań, bo to miał być pokręcony dramat rodzinny i komedia grozy, a nie pełnoprawny meta slasher. A półprawny, średnio sprytny? To już prędzej, ale jakkolwiek ten utwór skategoryzujemy, możemy być mocno niepocieszeni kreacją świata przedstawionego, „durszlakową wizją” dwóch nakładających się rzeczywistości filmowych. Szkoda, że tak to zostawiono, okropnie szkoda.