niedziela, 7 marca 2021

Robert A. Heinlein „Obcy w obcym kraju”

 

Przed trzecią wojną światową na Marsa zostaje wysłana grupa badawcza, ale tuż przed zaplanowanym lądowaniem kontakt z Ziemią zostaje utracony. Ćwierć wieku później z Czerwonej Planety zostaje sprowadzony Valentine Michael Smith, dziecko dwóch nieżyjących już członków załogi statku kosmicznego poprzednio wysłanego na Marsa. Władze Światowej Federacji Wolnych Narodów pod przewodnictwem sekretarza generalnego Josepha Edgertona Douglasa przetrzymują Człowieka z Marsa w szpitalnej izolatce. Dziennikarz Ben Caxton uważa, że to pogwałcenie praw wolnego człowieka, jakim formalnie jest Valentine Michael Smith i nie ma wątpliwości, że rządem kieruje przede wszystkim chęć przejęcia wyjątkowego prawa, które najprawdopodobniej zyskał jako Ziemianin i zapewne również ogromnego bogactwa, jakie posiadł wraz z przybyciem na trzecią planetę od Słońca. Caxton z pomocą swojej przyjaciółki, pielęgniarki Gillian 'Jill' Boardman, pracującej w szpitalu, w którym przetrzymywany jest Smith, postanawia uwolnić Człowieka z Marsa. Nie wszystko idzie zgodnie z planem, ale udaje się przewieźć tego niezwykle cennego mężczyznę do posiadłości znajomego Caxtona, doktora, pisarza, filozofa i aktora Jubala E. Harshawa. Tam Valentine Michael Smith zacznie przyswajać sobie dla niego nadzwyczaj skomplikowaną wiedzę o tej planecie i przede wszystkim o gatunku, do którego sam również przynależy.

Robert A. Heinlein, nieżyjący już wielokrotnie nagradzany amerykański pisarz specjalizujący się w fantastyce naukowej, jeden z pionierów nurtu hard science fiction, a poza tym oficer marynarki i inżynier aeronautyki. Wchodzący w skład tak zwanej Wielkiej Trójki anglojęzycznych autorów science fiction, wraz z Isaacem Asimovem i Arthurem C. Clarke'iem. W jego imponującej bibliografii znajdziemy między innymi taki żelazny klasyk literatury fanatycznej, jak pierwotnie wydaną w 1951 roku powieść „Władcy marionetek” (oryg. „The Puppet Masters”), jedno z najważniejszych dzieł – obok „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya - o Obcych przejmujących kontrolę na ludzkimi ciałami, która w 1994 roku doczekała się swojej filmowej wersji, obraz pod tym samym tytułem w reżyserii Stuarta Orme. Wyróżnić trzeba jeszcze uhonorowaną Nagrodą Hugo powieść z 1959 roku pod tytułem „Żołnierze kosmosu” (oryg. „Starship Troopers”), przełożoną na ekran przez Paula Verhoevena: film z 1997 roku pod tym samym tytułem, który zyskał kilka kontynuacji. I wreszcie „Obcy w obcym kraju” (oryg. „Stranger in a Strange Land”), kontrowersyjne dzieło z 1961 roku (z inicjatywy jego trzeciej żony Virginii, wydane ponownie w 1991 roku, trzy lata po śmierci autora w oryginalnej, dłużej wersji, sprzed edycji poczynionej ręką samego Heinleina), które w 2012 roku przez Bibliotekę Kongresu zostało uznane za jedną z osiemdziesięciu ośmiu książek, które ukształtowały Stany Zjednoczonej Ameryki Północnej. „Obcy w obcym kraju” w 1962 roku został obdarowany Nagrodą Hugo i jako pierwsza powieść science fiction trafił na listę bestsellerów „The New York Times Book Review”. Ale w tamtym czasie zebrał sporo negatywnych, nienawistnym wręcz recenzji od krytyków. Książkę najpierw usunięto z listy lektur szkolnych (przez jej, jak wówczas uważano, obrazoburczą tematykę: na przykład propagowanie wolnej miłości), a następnie z bibliotek szkolnych. To ostatnie było podyktowane informacją, jaka obiegła Stany Zjednoczonego, że jakoby „Obcy w obcym kraju” Roberta A. Heinleina był w jakiś sposób powiązany z mordercą Charlesem Mansonem. W latach 60-tych XX wieku Timothy Zell, który później przyjął nazwisko Oberon Zell-Ravenheart, założył wciąż funkcjonujący Kościół Wszystkich Światów, częściowo wzorowany na organizacji pseudoreligijnej stworzonej przez Heinleina na potrzeby „Obcego w obcym kraju”.

Korzenie jednej z najpoczytniejszych książek Roberta A. Heinleina sięgają pewnego wieczora roku 1948. On i jego żona Virginia urządzili sobie burzę mózgów, z której wykluł się pomysł na coś w rodzaju nowej wersji „Księgi dżungli” Rudyarda Kiplinga – zastąpienie ludzkiego dziecka wychowanego przez wilki, człowiekiem, który dorastał wśród Marsjan. Pierwszym tytułem wybranym przez Heinleina był „The Heretic”, ale z czasem został zmieniony na „Stranger in a Strange Land” (zapożyczenie z Pisma Świętego). Pisarz celowo wydłużył sobie pracę nad tą pozycją – aż o dekadę! Przerywał by zająć się innymi projektami, ponieważ czuł, że świat nie jest jeszcze gotowy na „Obcego w obcym kraju”. Czekał na zmianę obyczajów. Nie miał wątpliwości, że owa rewolta w końcu się dokona, bo odbierał rozliczne sygnały mówiące mu, że ten „magiczny” proces już się rozpoczął. Można powiedzieć, że Robert Heinlein cierpliwie czekał, aż amerykańskie społeczeństwo dorośnie do „Obcego w obcym kraju”. Heinlein uważał, że odnaleźć się w tej powieści mogły tylko osoby wolne od uprzedzeń, jak to się mówi samodzielnie myślące. Autor „Obcego w obcym kraju” powiedział, że książka ta jest zaproszeniem do myślenia, a nie do wiary. Co prawda starannie wybrał (wyczekał) moment ukończenia/publikacji tego dzieła, ale już po samych skrajnie negatywnych reakcjach niemałej części ówczesnej amerykańskiej opinii publicznej, można wnosić, że troszkę się pośpieszył. Albo tak właśnie miało być – święte oburzenie stopniowo przechodzące w zrozumienie. Takie otwieranie oczu na Prawdę, przynajmniej z punktu widzenia Roberta A. Heinleina. Bo choć tezy, analizy, spostrzeżenia o świecie i człowieku zgromadzone w omawianej powieści dziś już raczej nikogo (może prawie nikogo) zaszokować nie mogą, to też nikogo nie powinno dziwić, że na początku lat 60-tych XX wieku, kiedy to wypuszczono pierwszą – krótszą – wersję „Obcego w obcym kraju”, historia ta u wielu odbiorców rozbudziła gniew, a nawet wstręt. Można powiedzieć, że Heinlein wykazał się niemałą odwagą wypuszczając z gniazda to odrażające ptaszysko. Tę moralną zgniliznę, którą zainfekował dumne, cnotliwe Stany Zjednoczone. I nie tylko. Dziś „Obcy w obcym kraju” bardziej uchodzi za zbiór powszechnie znanych prawd. Dla wielu, większości(?) obywateli tak zwanego Zachodniego Świata „oczywistych oczywistości”. Tak czy inaczej w tym arcydziele literatury science fiction Robert A. Heinlein z całą mocą unaocznił swoją nonkonformistyczną naturę. Nie po raz pierwszy i nie ostatni, ale to prawdopodobnie jego najbardziej osobisty utwór. Mniej więcej pięćset sześćdziesiąt stron (edycja wydawnictwa MAG z 2020 roku, w twardej oprawie z poruszającą grafiką na froncie autorstwa Dark Crayon i starannym tłumaczeniem Arkadiusza Nakoniecznika) obcowania z czystą, nieupiększoną prawdą o nas samych. Prawdą o niedoskonałym, ułomnym, strasznym świecie, jaki sobie ludzkość stworzyła. Świecie, którym rządzi pieniądz. O zakłamanych realiach, w których często z głupkowatym uśmiechem się obracamy. Tak nas zaprogramowano, byśmy nie kwestionowali ustalonego porządku świata. Nie doszukiwali się sensu w tym czy owym. Od kołyski aż po grób trwali z wyłączonym myśleniem, dbając o to, by kolejne pokolenia nie-myślały tak samo. Taką rzeczywistość zastaje człowiek wychowany w iście egzotycznej kulturze. Człowiek, który wzrastał wśród Marsjan. W cywilizacji pod każdym możliwym względem różniącej się od ziemskiej. Trudno nie doszukać się tutaj analogii do sytuacji ziemskich imigrantów/uchodźców, ludzi zderzających się z inną kulturą. Sytuacja Valentine'a Michaela Smitha, Człowieka z Marsa, jest jednak o tyle cięższa, że on w ogóle nie myśli po ludzku. Nie miał szans pojąć nawet podstaw ziemskiej cywilizacji. Ale wszystko wskazuje na to, że nie spocznie dopóki wszystkiego nie zgrokuje. Całej tej tak obcej dla niego planety, gdzie w istocie ma swoje korzenie.

Rząd, rzeczywiście! Pasożytnictwo wymieszane pół na pół z głupotą. […] Doskonale zdawał sobie sprawę, że człowiek jako istota społeczna jest skazany na akceptowanie różnego rodzaju rządów, podobnie jak każdy jest skazany na obcowanie ze swoimi wnętrznościami. Jednak fakt, że zło istnieje i że nie można go uniknąć, nie jest wystarczającym powodem, by zacząć uważać je za dobro! Nie miałby nic przeciwko temu, żeby cały ten rząd gdzieś sobie poszedł i przepadł na wieki.”

Doktor Jubal E. Harshaw. Wolny ptak, pod dach którego trafia nadzwyczaj zagubiony młodzieniec władający niezwykłymi mocami, które bez większego trudu opanował dzięki marsjańskiemu wychowaniu, to można powiedzieć literackie odbicie samego Roberta A. Heinleina. Odpowiednik autora, ale pewnie trochę podkoloryzowany, powiedzmy, pociągnięty trochę dalej. Kiedyś odnoszący sukcesy prawnik i znany aktor, ale od dłuższego czasu przede wszystkim pisarz. I to z rodzaju tych, co to rzadko opuszczają swoją małą przystań. Harshawa nie można jeszcze nazwać pustelnikiem, bo mieszka w swojej przestronnej posiadłości w Górach Pocono z paroma osobami, które dla niego pracują. Utrzymuje też kontakt ze światem zewnętrznym, ale najczęściej robi to bez wychodzenia z domu. Jubal woli żyć w swoim małym światku, gdzie do niczego nie musi się zmuszać. Robi tylko to, na co ma ochotę. Czyli niewiele ponad dyktowanie swoim sekretarkom, pełniącym również obowiązki pomocy domowej, utworów literackich przeznaczonych do druku. Jedni uznają tę barwną, niewątpliwie nieprzeciętnie inteligentną postać, za niepoprawnego pesymistę, a nawet zatwardziałego cynika. Inni natomiast nazwą go realistą. Nie będą mieć wątpliwości, że Jubal jest jednym z tych nielicznych osób, które widzą świat takim, jaki jest naprawdę. Niczego nie lukrują, ani nie demonizują. Prawdy, jakie przekazuje nam Jubal dla współczesnego czytelnika żadnym objawieniem zapewne nie będą. Co nie znaczy, że dzisiaj nie znajdzie się już nikt, kto przynajmniej w niektórych punktach nie podziela oglądu świata tego fascynującego bohatera. Z jednej strony to dobrze, że mimo swojego dość sędziwego wieku, publikacja ta nadal zachęca do polemiki. Nie zażartej kłótni, tylko rzeczowego, kulturalnego wymieniania się poglądami, chociaż... Powiedzmy, że niektóre zagadnienia nawet dziś mogą wywoływać ostre spory. Właściwie to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby niektórzy śmiertelnie pogniewali się na Roberta A. Hainleina. Choćby za „ataki na religie”, „ataki na polityków”, „ataki na całą ludzkość”. Tak to można odebrać. Jeśli ma się przekonanie, że zinstytucjonalizowana religia nie ma nic wspólnego z trzepaniem mamony i/lub że polityka co do zasady polega na ułatwianiu nam wszystkim życia i to z czysto altruistyczny pobudek. I wreszcie, gdy darzy się bezkrytyczną miłością cały rodzaj ludzki. Nie będę wymieniać wszystkich obserwacji również naszej rzeczywistości (bo w sumie niewiele się zmieniło, w tematach, jakie Heinlein poruszył w „Obym w obcym kraju od czasu wydania tej książki), bo mnóstwo czasu, by to pochłonęło, a i tak nie zdołałabym streścić tego tak, by należycie naświetlić te wiecznie aktualne, na pozór może i banalne, ale tak naprawdę wybitnie ważkie myśli autora. Sztuka, technologia, wiara, nauka, seks, przemoc, konsumpcjonizm napędzany kolorowymi, przeważnie kłamliwymi reklamami, konformizm i nonkonformizm, współzawodnictwo, nieodparta potrzeba zagarniania dla siebie, jak największej władzy. Po trupach do celu. I wreszcie moralność. Czyli coś, co przyznaję trochę mi w głowie namieszało. Było to dla mnie dość świeże doznanie, raczej nowe doświadczenie. Dał mi Robert Heinlein materiał do przemyślenia. Nie chodzi o pruderię, czystą hipokryzję, ale proste zapytanie o sens tłumienia seksualności, życia w monogamii (choć nad tym jednym zdarzało mi się w bezsenne noce dumać), czy nawet ukrywania swojego boskiego ciała - „Tyś jest Bogiem” - pod ubraniami. Paleta interesujących, porządnie scharakteryzowanych i dość zróżnicowanych postaci. Łatwo przyswajalny, plastyczny język. Wciągająca, ożywiająca przeróżne emocje, fabuła i genialny w swojej prostocie pomysł wyjściowy. Zamiast tradycyjnego Obcego przybywającego na Ziemię, Heinlein daje nam Obcego, ale nie-Obcego. Człowieka (powtarzam: człowieka) z Marsa. I bawi, i niepokoi, i wzrusza. Trzyma w napięciu i zachwyca również swoją wizją przyszłości. Na marginesie: to Heinlein wymyślił łóżko wodne!

Obcy w obcym kraju”: zaproszenie Roberta A. Heinleina do myślenia. Nieprzyjmowania wszystkiego, co w istocie osobiście nas dotyczy, na wiarę. Nie dajmy sobą manipulować, nie pozwalajmy, by inni dyktowali nam, jak mamy żyć. Odwołajmy się do logiki, miast kultury, w jakiej wzrastaliśmy. Spróbujmy, a może odkryjemy lepszą drogą dla nas wszystkich. Osiągniemy wyższy poziom ewolucji. Osiągniemy samoświadomość (moce?), o jakiej dotychczas nawet nam się nie śniło. Między innymi takie przesłanie płynie z tej wielkiej książki. Chyba nie przesadzę mówiąc, że to pozycja obowiązkowa dla miłośników literatury fantastycznonaukowej. Kamień milowy w historii tego gatunku. Według mnie powieść lepsza nawet od - w Polsce chyba szerzej znanych - „Władców marionetek” tego samego autora. Zjawiskowa rzecz, i na tym ten wywód zakończę.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz