czwartek, 19 kwietnia 2018

„To żyje” (2009)

Lenore Harker zawiesza studia, aby móc w pełni poświęcić się opiece nad swoim dzieckiem, które już wkrótce ma przyjść na świat. Wprowadza się do domu swojego chłopaka, ojca dziecka, architekta Franka Davisa, który od śmierci rodziców mieszka z poruszającym się na wózku inwalidzkim młodszym bratem Chrisem. Niedługo po przyjeździe do nowego lokum Lenore dostaje skurczy. Frank zawozi ją do szpitala, a lekarze decydują się na cesarskie cięcie. Usypiają ciężarną, a gdy kobieta wraca do przytomności dowiaduje się, że ma zdrowego syna, któremu ona i Frank dają na imię Daniel. Ona i jej partner zostają także poinformowani o zabójstwach lekarzy i pielęgniarek, do których doszło tuż po porodzie, w sali, w której znaleziono Lenore i jej dziecko. Po powrocie do domu Lenore skupia się głównie na Danielu, a Frank dużo czasu spędza w pracy. Kobieta szybko odkrywa, że ich syn nie jest zwyczajnym dzieckiem. Poznaje jego morderczą naturę, ale z nikim nie dzieli się tą informacją. Ukrywa dowody zbrodni Daniela, dziecka łaknącego krwi i surowego mięsa zwierząt oraz ludzi.

„To żyje” w reżyserii Josefa Rusnaka jest remakiem „A jednak żyje” Larry'ego Cohena z 1974 roku, horroru, który ponadto doczekał się jeszcze (jak na razie) dwóch sequeli. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych film trafił bezpośrednio na rynek DVD w 2009 roku, a jego budżet oszacowano na dziesięć milionów dolarów. Twórca oryginału Larry Cohen brał udział w pisaniu scenariusza – działał przy tym wspólnie z Paulem Sopocy i Jamesem Portolese – ale kilka lat po premierze produkcji Rusnaka radził fanom „A jednak żyje” trzymać się z dala od jego remake'u. Obraz Rusnaka opisał słowem „okropny”, w czym wtóruje mu duża część pozostałych odbiorców „To żyje”. Właściwie to negatywne opinie na temat tej produkcji dominują. Można chyba bezpiecznie stwierdzić, że nowa wersja ma zdecydowanie więcej przeciwników niźli zwolenników.

Nie należę do tych osób, które z góry skreślają wszystkie remaki tylko dlatego, że są remake'ami. Nie mam też wobec nich wygórowanych wymagań, bo nie znam wielu uwspółcześnionych wersji horrorów, które (w mojej ocenie) przebijają swoje pierwowzory lub chociaż im dorównują. Zresztą, szczerze powiedziawszy, do wszystkich XXI-wiecznych filmów grozy zasiadam bez dużych oczekiwań. Takie pesymistyczne nastawienie od czasu do czasu owocuje niemałą niespodzianką i oczywiście pozwala uniknąć rozczarowania, gdy film w mojej ocenie nie dobija nawet do średniej. Jestem przekonana, że tak, jak wielu przede mną, nie zostawiłabym na „To żyje” suchej nitki, gdybym przygotowała się na godne pierwowzoru widowisko, na poziom zbliżony do poziomu „A jednak żyje” Larry'ego Cohena. Obawiałam się spotkania z tzw. remakiem całkowitym, bo choć wprost przepadam za nową wersją „Funny Games” Michaela Hanekego to już taki „Psychol” Gusa Van Santa i „Omen” Johna Moore'a nielicho mnie wynudziły. Lubię, gdy remaki nie kalkują zbytnio z oryginałów, gdy zawiera się w nich coś, czego nie odnajdę w pierwowzorze, dlatego ulżyło mi, kiedy uświadomiłam sobie, że scenariusz „To żyje” nie jest kopią scenariusza „A jednak żyje”. A do takiego przekonania doszłam już we wstępnej fazie seansu, podczas scen osadzonych na uczelni. Wówczas to poznajemy ciężarną młodą kobietę, Lenore Harker, która właśnie zawiesiła studia i przygotowuje się do przeprowadzki do położonego z dala od miasta domu jej chłopaka Franka Davisa. Jej najlepsza przyjaciółka, Marnie, uważa, że źle robi, że nie powinna ryzykować przekreślenia wszystkiego, co dotychczas osiągnęła, ale Lenore jest zdecydowana zasmakować innego życia. Jej partner i zarazem ojciec dziecka, które już wkrótce przyjdzie na świat, nie posiada się ze szczęścia na myśl o założeniu rodziny. Od śmierci rodziców Frank mieszkał tylko ze swoim niepełnosprawnym młodszym bratem, Chrisem, z którym Lenore udało się nawiązać dobrą relację. Chłopiec nie ma więc nic przeciwko nowym domownikom. Ale jego nastawienie zmienia się wkrótce po narodzinach jego bratanka, Daniela. Dziecka, które bynajmniej zwyczajne nie jest. W „A jednak żyje” zmutowany noworodek uciekł ze szpitala zaraz po porodzie i przez długi czas przebywał poza domem swoich rodziców, siejąc postrach w mieście. Scenarzyści remake'u zmienili dzieje małego potworka – Daniel sam nie opuszcza szpitala. Rodzice zabierają go do domu, po czym roztaczają nad nim troskliwą opiekę. Zwłaszcza Lenore, bo Frank dużo czasu spędza w pracy. W końcu jest jedynym żywicielem rodziny. Przez to właśnie mężczyzna widzi mniej niż Lenore, a właściwie to jest ślepy na to, co się dzieje. Nie zna prawdziwej natury swojego syna, nie ma pojęcia o jego nietypowych zwyczajach żywieniowych, za to jego partnerka szybko poznaje prawdziwe oblicze ich latorośli. Larry Cohen, Paul Sopocy i James Portolese kreatywnością się tutaj nie wykazali – podczepili się pod znany motyw wychowywania morderczego dzieciaka, z tą różnicą, że postawili na niemowlaka, a nie kilkulatka/kilkunastolatka, jak to zazwyczaj bywa. Daniel nie jest Antychrystem jak Damien Thorn, ani młodocianym psychopatą jak Henry z thrillera Josepha Rubena. Jest zmutowanym człowiekiem rozsmakowanym w krwi i mięsie zwierząt oraz ludzi. Ale ci, którzy potraktują to jako zapowiedź odstręczającej, szokującej rzezi, nastawią się na multum realistycznie się prezentujących scen mordów to najpewniej srogo się zawiodą. Dziesięć milionów dolarów to całkiem sporo jak na horror, który w dodatku w swoim rodzimych kraju został wpuszczony bezpośrednio na rynek DVD. Te większe nakłady pieniężne zawsze działają na mnie alarmistycznie, ponieważ aż nazbyt często okazuje się, że w takich filmach nie brakuje jakże sztucznych efektów komputerowych, za to tych preferowanych przeze mnie, efektów praktycznych, fizycznie obecnych na planie, już tak. I tak też jest w tym przypadku. Właściwie to najlepiej spuścić zasłonę milczenia na tą różową krew i wygenerowane komputerowo rany zadawane przez krwiożerczego mutanta, bo po co podsycać swoją wściekłość? Lepiej jak najszybciej wyrzucić z pamięci właściwie wszystkie ujęcia gore i skupić się na innych aspektach „To żyje”.

Wielu odbiorców tego filmu uważa, że proces gnicia zaczyna się tutaj od scenariusza, że już twórca oryginału Larry Cohen oraz współpracujący z nim Paul Sopocy i James Portolese zaszkodzili temu obrazowi. Fabułę oskarża się między innymi o monotonię i rażące nielogiczności, ale akurat ja tego tutaj nie dostrzegłam. Opowieść jest wtórna i bynajmniej nie dlatego, że to remake, bo znacznie różni się od oryginału, ale z powodu, o którym wspomniałam wcześniej. Wykorzystano motyw dobrze znany wielbicielom horrorów i thrillerów, z modyfikacją, z którą zderzył nas już Larry Cohen w swoim obrazie z 1974 roku, ale jako, że innowacyjność nie jest dla mnie ważna i ze względu na sympatię, jaką żywię do tej konwencji, powtarzalność w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzała. Aktorstwo już tak. Ani odtwórczyni roli głównej, Bijou Phillips, ani partnerujący jej James Murray, ani nawet młodociany Raphael Coleman wcielający się w postać poruszającego się na wózku inwalidzkim brata Franka Davisa, ojca małego potworka, nie przekonali mnie do swoich bohaterów. Obniżali poziom wiarygodności, który przez te przeklęte efekty komputerowe i tak nie był zbyt wysoki. Sytuację trochę ratowała atmosfera. W sumie to klimat moim zdaniem wyszedł twórcom najlepiej. Powtórki z oryginału na tym polu także nie uświadczymy, a nawet będziemy w stanie wymienić sporo tytułów innych XXI-wiecznych horrorów, które mogą się pochwalić dużo lepszą atmosferą, ale jeśli o mnie chodzi to jeszcze częściej stykam się z czymś nieporównanie gorszym. Lokalizacja bardzo pomogła Josephowi Rusnakowi i jego ekipie w wytworzeniu podszytej zdefiniowanym zagrożeniem aury wyobcowania, ale nie bez znaczenia są też zdjęcia Wedigo von Schultzendorffa. W miarę mroczne, z lekka metaliczne obrazy położonego z dala od miasta, na istnym pustkowiu, uroczego domu, nieopodal którego rozciąga się też las, gdzie mały mutant zwykł polować na zwierzynę. Koncentracja scenarzystów przede wszystkim na Lenore, pokazywanie jej samotnych zmagań z nową, koszmarną rzeczywistością, w jakiej znalazła się za sprawą swojego niedawno narodzonego syna podsyca poczucie wyalienowania wprowadzonego przez scenerię, a jej zachowanie ubarwia tę opowieść. Zamiast matki stającej do walki ze swoim morderczym dzieckiem dostajemy kobietę, która stawia się w pozycji jego wspólniczki. Nie pomaga mu w popełnianiu zbrodni, nie zachęca go do tego, bynajmniej nie reaguje radością na widok zwłok zwierząt i ludzi. Aż tak zaburzona Lenore nie jest. Aczkolwiek jej psychika ewidentnie uległa pewnemu zdestabilizowaniu. Główna bohaterka „To żyje” pozbywa się znajdowanych resztek zwłok i nie informuje nikogo, nawet swojego partnera, o prawdziwej naturze Daniela. UWAGA SPOILER Taka postawa mogła narodzić się z poczucia winy (poza matczyną miłością, rzecz jasna). Z czasem dowiadujemy się bowiem, że Lenore na początku ciąży zażyła zakupione przez Internet tabletki poronne, które (w domyśle) według niej mogły wywołać mutację płodu. W tym wątku można dopatrzeć się swoistej przestrogi przed zażywaniem niesprawdzonych środków, przed próbami usunięcia noszonego pod sercem płodu na własną rękę, bez oddawania się w ręce specjalistów, albo krytyki aborcji w ogóle KONIEC SPOILERA. W każdym razie zaczyna się od gryzienia matce piersi podczas karmienia. Potem mały Daniel przerzuca się na zwierzęta, na które sam poluje (chciałabym to zobaczyć, ale niestety oszczędzono mi widoku raczkującego malca ganiającego za pożywieniem), a z czasem bierze się za ludzi, skrzętnie omijając członków swojej rodziny. W przeciwieństwie do „A jednak żyje” z 1974 roku zazwyczaj wygląda jak zwyczajne dziecko, ale od czasu do czasu jego twarz się zmienia i wówczas... no, widzimy kolejny porażający sztucznością twór, tak tandetny, że aż marzy się, żeby jak najszybciej puścić to w niepamięć. 
 
W stanie najwyższego napięcia tego remake'u nie oglądałam, mocnych wrażeń mi nie zapewnił, ale całkowicie obojętna na los bohaterów też nie byłam. „A jednak żyje” jest dużo bardziej poruszający, wzbudza o wiele silniejsze emocje, ale jak nie ma się dużych wymagań to i tę podróbkę można wchłonąć bez ogromnych cierpień. Przymknąć oczy na parę mankamentów trzeba, cudów spodziewać się nie należy, ale w kategorii niewymagającej myślenia jednorazowej jako takiej rozrywki może się sprawdzić. Zwłaszcza wtedy gdy zrezygnuje się z zestawiania go z oryginałem, gdy nie będzie się nastawiało na jakość zbliżoną do „A jednak żyje” Larry'ego Cohena tylko co najwyżej na typowego średniaczka, horror niczym niewyróżniający się na tle współczesnych rąbanek, którego lepiej traktować jak wypełniacz tego wolnego czasu, z którym akurat nie ma się co zrobić.

1 komentarz:

  1. Mocna książka - dosyć kontrowersyjna, ale mocna. Zdecydowanie polecam każdemu, kto musiał przez to przejsć.

    OdpowiedzUsuń