niedziela, 22 kwietnia 2018

Dan Simmons „Olimp”

Na alternatywnej Ziemi i na Marsie toczy się wojna sprzymierzonych Trojan i Greków z bogami. Tym pierwszym przewodzą Hektor i Achilles, a tymczasem na Olimpie Hera opracowuje plan pozbycia się Zeusa. Dopóki Greków i Trojan wspierają morawce, rozumne organizmy biomechaniczne władające zaawansowaną technologią, śmiertelnicy mają szansę przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, ale w pewnym momencie półroboty zostają zmuszone do porzucenia swoich sojuszników i podjęcia wyprawy na Ziemię. Odkrywają bowiem, że to właśnie tam znajduje się źródło zakłóceń kwantowych, które mogą mieć katastrofalne skutki dla całego wszechświata. Scholiasta Thomas Hockenberry zostaje zaproszony do tej wyprawy, ale choć daje się mu możliwość odwiedzenia planety, na której spędził całe swoje poprzednie życie, przed śmiercią i wskrzeszeniem, mężczyzna nie chce opuszczać Trojan i Greków. Tymczasem na Ziemi trwa wojna ludzi z wojniksami. Jednym z większych skupisk ludzkich jest Dwór Ardis, w którym mieszkają między innymi spodziewający się dziecka Ada i Harman, Daeman, Hannah oraz Odyseusz, który chce, aby nazywać go Nikim. Wróg, z którymi ludzie mierzą się od jakiegoś czasu ciągle rośnie w siłę, ale sytuacja staje się krytyczna wtedy, gdy na Ziemi pojawiają się nowi przeciwnicy.

Dan Simmons, wielokrotnie nagradzany amerykański pisarz, autor między innymi „Trupiej otuchy”, „Terroru” (w 2018 roku rozpoczęto emisję serialu na jego podstawie), „Letniej nocy” i Hyperion Cantos. Człowiek często tworzący z wielkim rozmachem, nieograniczający się do jednego gatunku i władający wprost wybornym warsztatem. W swoich książkach Simmons nierzadko łączy science fiction z fantasy i horrorem (dark fantasy jak kto woli), znajduje takie korelacje pomiędzy nimi, tak wydawać by się mogło nierozerwalne punkty wspólne, że czytelnik może mieć wrażenie obcowania z jakimś nowym gatunkiem, towarzyszenia autorowi w wyprawie na dotychczas niezbadane rejony literatury. I ludzkiej wyobraźni. Dylogia, w skład której wchodzą „Ilion” i „Olimp”, co jest typowe dla Dana Simmonsa, fabułą nawiązuje do innych wielkich dokonań. Po raz pierwszy wydane kolejno w 2003 i 2005 roku, uhonorowane nagrodami Locusa, potężne tomiszcza najwięcej zapożyczają z „Iliady” przypisywanej Homerowi, ale nie brakuje tutaj też nawiązań do choćby twórczości Williama Szekspira, Roberta Browninga, Marcela Prousta, Percy'ego Bysshe Shelleya i oczywiście homeryckiej „Odysei”.

U Dana Simmonsa niezwykłe jest to, że choć nie szczędzi sobie zapożyczeń od mistrzów słowa pisanego to nie wygląda to tak, jakby dobrał się do kserokopiarki. Na fundamentach podpatrzonych u innych tworzy całkiem nowe budowle, sięgające niebios wieżowce pełne produktów jego nieludzkiej wręcz wyobraźni. Dan Simmons jest pisarzem niepodrabialnym, jest jedyny w swoim rodzaju, unikatowy, i założę się, że stanowi obiekt zazdrości niejednego współczesnego pisarza poruszającego się w obrębie gatunków, w których ten uzdolniony Amerykanin się specjalizuje. W kontynuacji i zarazem ostatnim tomie dylogii częściowo osadzonej w w mitologicznym uniwersum, w wielowątkowym „Olimpie”, arcydziele literatury science fiction zmieszanej z fantasy i wzbogaconym nutką horroru, Simmons rozbudowuje wątki wprowadzone w „Ilionie” i wprowadza w fabułę kolejne owoce swojej fenomenalnej wyobraźni. Początkowo wydaje się, że autor skupi się głównie na wojnie śmiertelników z mitologicznymi bóstwami, poświęcając przy tym sporo miejsca tarciom pomiędzy członkami tej drugiej frakcji, urzędującymi w wygasłym wulkanie Olympus Mons na Marsie (Simmonsowa wersja Olimpu) i drobnym konfliktom między niedawnymi śmiertelnymi wrogami, a dziś sprzymierzeńcami , Trojanami i Grekami, które przewodzący im Achilles i Hektor będą starali się tłumić. Boskie manipulacje, zbrojne wystąpienia przeciwko nieśmiertelnym i vice versa, niesnaski pomiędzy obrońcami Ilionu i niedawnymi najeźdźcami z czasem jednak ustąpią pola przeżyciom mieszkańców Ziemi. Nie całkowicie, bo Simmons, co jest dla niego typowe, prowadzi swoją opowieść po kilku, mniej czy bardziej szczelnie, zazębiających się torach, aczkolwiek nie da się zaprzeczyć, że wydarzenia rozgrywające się na normalnej, nie tej alternatywnej Ziemi cieszą się jego największą uwagą. A i wątki skoncentrowane na Grekach, Trojanach i Olimpijczykach przybierają inny obrót. Dla osoby niezaznajomionej z twórczością Dana Simmonsa, takie określenie, jak alternatywna Ziemia, może być mylące, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że na kartach „Olimpu” (i „Ilionu” skoro już o tym mowa) w tym samym czasie egzystują dwie odległe epoki – nasza starożytność i wyobrażona przez Simmonsa przyszłość. Tylko scholiasta Thomas Hockenberry wywodzi się z okresu bardzo zbliżonego do nam bieżącego (przełom XX i XXI wieku). Tyle że nie przeniósł się w czasie tylko został wskrzeszony przez bogów w celów referowania przebiegu wojny trojańskiej do niedawna toczącej się na alternatywnej Ziemi. To wszystko może zakręcić osobą czytającą te słowa, ale nieznającą jeszcze twórczości Dana Simmonsa. Trzeba im bowiem wiedzieć, że wyobraźnia tego autora wybiega poza granice naszej planety, nie ogranicza się on do znanego nam świata, jak wielu przed nim tworzy nowe wszechświaty, które urządza tak, jak mu się podoba. Zmusza nas tym samym do wybiegania poza nasz zaścianek, do wypuszczania się na, czasem niepokojące, czasami poruszające, nierzadko zapierające dech w piersiach obszary jego zdawałoby się niemającej granic wyobraźni. Bo kiedy już, już wydaje się, że Simmons doszedł do kresu, kiedy już nabiera się pewności, że niczego niezwykłego nie uda mu się już wymyślić, pisarz wrzuca kolejną osobliwość, czy to zrodzoną w jego własnym umyśle, czy pożyczoną od innych mistrzów słowa pisanego, która idealnie wpasowuje się w i tak już mocno zróżnicowane uniwersum (maszkara przypominająca mózg z licznymi mackami to największy ukłon w stronę horroru i według mnie najbardziej spektakularna postać tego, ale nie tylko tego, dzieła). Można się w tym pogubić, nie przeczę. Simmons wymaga od nas podzielności uwagi i maksymalnego skupienia – pokłada wiarę w naszą zdolność do wchodzenia w opowieść, ufa, że nie ograniczymy się do bezrozumnego przewracania kartek po każdorazowym przyswojeniu co najwyżej połowy ich treści. Musimy w tę opowieść wejść, rozstać się ze znaną nam rzeczywistością i przyoblec się w skórę bohaterów „Olimpu”, stawać się nimi na czas trwania lektury. Tylko tak zdołamy objąć wzrokiem zjawiskowy świat wykreowany przez Simmonsa, nie gubiąc się przy tym w zawirowaniach fabularnych.

Książki […] stanowią jedynie węzły niemal nieskończonej, czterowymiarowej matrycy informacyjnej, ewoluującej ku idei pojęcia przybliżonego odbicia Prawdy. Dążącej ku niej pionowo przez czas, lecz także poziomo poprzez wiedzę.”

Dan Simmons jest humanistą z krwi i kości. Daje temu wyraz w swoich książkach, a „Olimp” nie jest tutaj wyjątkiem. Wartka akcja, nieustannie zaogniające się sytuacje, raptowne zmiany biegu wydarzeń, zróżnicowani nie tylko charakterologicznie, ale też gatunkowo bohaterowie i antybohaterowie znajdujący się w centrum tej swoistej burzy – w mniej zręcznych dłoniach w tym wszystkim najpewniej gdzieś zagubiłaby się dusza niniejszej opowieści, prawdopodobnie ostałaby się wyłącznie efekciarska przygodówka pozbawiona głębi. Wnikliwych przemyśleń na temat ludzkiej natury, na temat gatunku, który tworzy zarówno rzeczy piękne, jak i śmiercionośne, który zachwyca, ale też przeraża, bo rozwój technologiczny i artystyczny idzie u nas w parze z autodestrukcją, z zagadkowym dążeniem do samounicestwienia. Ta błyskotliwość, ta szczerość, ta drobiazgowa analiza nas samych to jedno, ale równie wielkie wrażenie wywiera na mnie namacalna wręcz miłość Simmonsa do języka, smakowanie słów, sycenie się nimi i zaspokajanie przy tym apetytów co bardziej wymagających czytelników. W czasach językowej dekadencji, w wieku, w którym królują łamańce językowe, okropny slang, a wulgaryzmy pełnią rolę przecinków, Simmons pokazuje prawdziwe piękno języka (wulgaryzmy też są, ale o tym potem). Grzegorz Komerski, który przełożył na język polski „Ilion” i „Olimp” miał do wykonania niebywale trudne zadanie. Tak fantazyjny, skoncentrowany na najdrobniejszych szczegółach, rozbrykany wręcz, ale przy tym nietracący dojrzałości, warsztat, na pewno niełatwo jest przetłumaczyć tak, żeby w pełni oddać jego fenomen. Nie wiem, czy panu Komerskiemu ta sztuka udała się w całości, bo w oryginale „Olimpu” nie czytałam. Nie wiem, czy nasz tłumacz czegoś przy tym nie zatracił, ale jeśli tak było, jeśli z języka angielskiego emanuje jeszcze bardziej oszałamiające piękno (wziąwszy jednak pod uwagę jego ubogość to raczej w to wątpię) to musi to być doznanie nie do opisania. Bo polskie wydanie niemalże hipnotyzuje, ten język doprowadzał mnie do najprawdziwszej ekstazy, było to przeżycie wprost mistyczne. Za co pragnę podziękować tak Danowi Simmonsowi, jak panu Grzegorzowi Komerskiemu. Nie po raz pierwszy oczywiście ten amerykański pisarz wprawił mnie w taki stan, bo zdążyłam już zapoznać się z paroma innymi jego powieściami charakteryzującymi się takim samym albo zbliżonym językowym rozmachem. Ale chyba nigdy nie będę miała tego dość, chyba już zawsze będę reagować na to tak, jakbym przedtem żadnej innej książki nie przeczytała, jakbym nigdy wcześniej nie weszła w żadną literacką opowieść, jakby była to moja pierwsza przygoda z powieścią. W próbie opisania języka (pewnie i tak nieefektywnej, bo ktoś taki, jak ja nigdy nie zdoła oddać jego wyjątkowości), którym posługuje się Simmons na kartach „Olimpu” nie można pominąć wulgaryzmów. Tak, one też się pojawiają, ale sympatykom grubiańskiego sposobu wysławiania się radzę nie nastawiać się na bliską ich sercu formę. Bo Simmons operuje przekleństwami bardzo oszczędnie i najczęściej wykorzystuje je do podkreślania swego rodzaju dysonansu poznawczego. Już sam fakt, że bogowie władają supernowoczesną technologią powinien zapewnić osobom znającym mitologię grecką właśnie takie doznania, z których to jakimś cudem wynikają same superlatywy, ale i wulgarne odzywki wtłaczane w usta starożytnych herosów i Olimpijczyków intensyfikują niepokojące, ale zrazem olśniewające poczucie koegzystowania dwóch pozornie nieprzystających do siebie światów, dwóch epok, z których to jedną zarazem dobrze znamy, jak nie znamy wcale. Ot, taki paradoks. Zarzucić „Olimpowi” mogę natomiast tylko to, że nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnemu poczuciu zbytniego pędu do zakończenie tego przedsięwzięcia. Pod koniec rzeczonego tomiszcza, nie wcześniej. Dan Simmons nie domknął należycie wszystkich wątków i nie chodzi mi tutaj o celowe zawarcie sugestii rychłego niebezpieczeństwa, o pozostawienie furtki otwartej dla wyobraźni czytelnika, ale o kontrastujące z wcześniejszymi opisami, skrótowe omówienie dalszych losów kluczowych postaci. Naprawdę wyglądało to tak, jakby Simmons był już zmęczony tą historią i marzył tylko o tym, żeby jak najszybciej sfinalizować projekt i zająć się czymś innym. Niedociągnięcie pewnie istotne, ale nie aż tak, żeby zatrzeć we mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie z całości.

Dlaczego polski rynek wydawniczy tak zaniedbuje twórczość tak znakomitego pisarza jak Dan Simmons? No pytam: jaki jest powód takiego stanu rzeczy? Niska sprzedaż? Jeśli tak, to bardzo Was proszę kochani wydawcy, przetrzymajcie to, pozwólcie sobie na finansowe straty, bo tylko kwestią czasu jest aż Polska przekona się do bibliografii tego geniusza słowa pisanego. Na pewno nie cała, ale nie mam wątpliwości, że w jego prozie odnajdą się zarówno wielbiciele science fiction i fantasy, jak i horroru. A może nawet koneserzy powieści egzystencjalnych, bo i na tym poletku Simmons spisuje się wprost wyśmienicie. A „Olimp”? No cóż, kto nie czytał niechaj to szybko nadrobi. Oczywiście, po uprzednim zapoznaniu się z „Ilionem”, bo bez tego odnalezienie się w tej historii będzie mocno utrudnione, jeśli nie niemożliwe.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz