sobota, 16 stycznia 2021

„Alone” (2020)

 

Pół roku po samobójczej śmierci męża Jessica Swanson decyduje się zamieszkać z dala od rodziny. Pewnego dnia nie uprzedzając nikogo, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy, wsiada do samochodu i wyrusza w długą podróż do nowego miejsca zamieszkania. Podróż, która zostaje zakłócona przez nieznajomego natrętnego kierowcę. Mężczyzna nie okazuje jej wrogości, ale Jessica jest do niego nieufnie nastawiona. Z czasem kobieta nabiera przekonania, że nieznajomy podąża w ślad za nią. A niedługo potem natręt przypuszcza zdecydowany atak. Zagubiona w lesie, okaleczona kobieta, która jeszcze nie przepracowała żałoby po ukochanym mężu, podejmie desperacką walkę o życie z nieustępliwym zwyrodnialcem.

Amerykański survival thriller w reżyserii Johna Hyamsa, obecnie pracującego - ramię w ramię z Nicolasem Windingiem Refnem, reżyserem między innymi „Drive” (2012) i „Neon Demon” (2016) - nad serialem opartym na filmowym cyklu „Maniakalny glina” Williama Lustiga, twórcy między innymi „Maniaka” (1980). „Alone” Johna Hyamsa jest remakiem szwedzkiego thrillera pt. „Zaginiona” (oryg. „Försvunnen”) Henrika JP Åkessona i Mattiasa Olssona – ten drugi jest autorem scenariuszy obu wersji. Hyams zainteresował się tym materiałem dlatego, że nasunął mu skojarzenia z paroma jego ulubionymi filmami: „Pojedynkiem na szosie” Stevena Spielberga, „Zniknięciem” George'a Sluizera oraz „Uwolnieniem” Johna Boormana. Poza tym ujął go również minimalizm w ekspozycji i dialogach, koncepcja „kobieta kontra mężczyzna i kobieta kontra Natura” oraz „wewnętrzna historia bohaterki, która staje się lustrzanym odbiciem lub historią równoległą do tego, co dzieje się na zewnątrz”. Pierwszy pokaz bardzo dobrze przyjętego przez krytykę „Alone” miał miejsce w marcu 2020 roku na Mammoth Film Festival, a we wrześniu tego samego roku rozpoczęto dystrybucję internetową.

Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć pierwowzoru „Alone” Johna Hyamsa, szwedzkiego thrillera w reżyserii Henrika JP Åkessona i Mattiasa Olssona, więc porównań nie będzie. Za to mogę z całą stanowczością przyznać rację „kierownikowi tego zamieszania”, który to dopatrzył się w niniejszej opowieści podobieństw do „Pojedynku na szosie”, „Zniknięcia” i „Uwolnienia”: kultowych dreszczowców, które zainspirowały już niejednego twórcę. Właściwie przynajmniej dwa z nich („Pojedynek na szosie” i „Uwolnienie”) spopularyzowały w kinie po dziś dzień wykorzystywane schematy fabularne. Jednak tym, co w największym stopniu przykuwało moją uwagę do fikcyjnej historii Jessiki Swanson była swoista zabawa tymi i innymi znanymi schematami. Zupełnie jakby scenarzysta powyrywał z wybranych thrillerów upatrzone motywy i skleił je na nowo. W innej konfiguracji. W kilku rozdziałach (każdy ma swój tytuł) przedstawiono w „Alone” koszmarne przeżycia samotnie podróżującej kobiety, która przed paroma miesiącami doświadczyła nieodwracalnej straty. W pierwszej fazie narodziło się we mnie mocne przekonanie, że mam do czynienia ze swego rodzaju powtórką „Pojedynku na szosie”. Kolejnym obrazem powstałym pod natchnieniem tym ponadczasowym widowiskiem Stevena Spielberga opartym na opowiadaniu Richarda Mathesona. Kolejną wariacją na temat „dwóch skonfliktowanych kierowców”. Co więcej twórcy postarali się, by półciężarówka, którą podróżuje czarny charakter, podobnie jak w „Pojedynku na szosie” była odbierana niczym osobna postać. Prawie jak żywy organizm, działający równie odpychająco jak jego właściciel. A przynajmniej taki był zamiar filmowców. „Alone” to tak naprawdę spektakl dwóch aktorów (choć w pewnym momencie pojawi się ktoś trzeci). To znaczy aktora i aktorki, Jules Willcox i Marca Menchacy, którzy ogólnie rzecz biorąc przekonali mnie do swoich występów. Tyle że Menchaca trochę bardziej. Główna bohaterka filmu, Jessica Swanson, już w pierwszej scenie rusza w kilkudniową podróż, która tak naprawdę jest przeprowadzką do nowego lokum. Więc można powiedzieć, że od początku jesteśmy w drodze. Tak, tak, film drogi. Migiem przez miasto, a potem przenosimy się w leśną scenerię – wraz z bohaterką przemierzamy asfaltową szosę po bokach mając zwarte ściany wysokich, wiekowych drzew. Zdjęcia „z lotu ptaka” nie pozostawiają wątpliwości, że ten dziki teren jest przeogromny. Bezkresny... To tutaj droga Jessiki przetnie się z drogą zupełnie obcego jej mężczyzny, który co prawda po pierwszej „wpadce” pokazuje jej wyłącznie przyjazne oblicze, ale Jess nie traci czujności. W przeciwieństwie do jakichś osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu procent bohaterów/bohaterek kina grozy, Jessica jest bardzo ostrożna w kontaktach z obcymi. A na pewno z kierowcą, który zdążył napędzić jej niemałego strachu. Wyglądało mi jednak na to, że i nawet bez tego wcześniejszego przykrego incydentu na drodze, Jess patrzyłaby na niego z porównywalną podejrzliwością. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że bohaterka „Alone” już podczas ich pierwszej rozmowy instynktownie wyczuła, że człowiek ten usilnie stara się przekonać ją, że jest zupełnie nieszkodliwy, że nie ma wobec niej złych zamiarów. Uprzejmość bezimiennego kierowcy półciężarówki to jedynie maska – takie przeczucie, zdaje się, już wtedy ogarnęło tę samotnie podróżującą kobietę. Przeczucie, które (i żadna to niespodzianka) okazało się jak najbardziej trafne. Chociaż Jessica z całą pewnością nie brała pod uwagę aż takiego zagrożenia z jego strony, jakie już wkrótce na nią sprowadził.

Niefortunne spotkanie dwóch nieznających się kierowców i nazwijmy to zaognienie sytuacji na drodze, w pewnym momencie przejdzie w motyw porwania. Twórcy zaprowadzą nas do drewnianej chatki w lesie, w której główna bohaterka przeżyje jeszcze większą mękę niż wcześniej. Uwięziona w głuszy przez nieobliczalnego mężczyznę, bez wątpienia psychopatę i jeśli wierzyć jego własnym słowom, seryjnego zabójcę, który na swoje główne cele wybiera młode kobiety. Takie jak Jessica Swanson. Samotne dusze, na których wyładowuje swoje sadystyczne, skrajnie perwersyjne skłonności. Znęca się nad nimi głównie psychicznie i seksualnie, a kiedy już się nasyci, pozbawia ich życia i zakopuje ich zwłoki z dala od ludzkich siedzib. Muszę przyznać, że filmowcy całkiem zgrabnie, płynnie przechodzą od motywu drogowego dręczyciela do motywu uwięzienia człowieka w odludnym miejscu. To samo mogę powiedzieć o następnym skręcie – przejściu w wątek stricte survivalowy. Otwarciu, uważam, mocno konwencjonalnej opowieści, gdzie pozytywna postać zawalczy o życie na (nie)przyjaznym człowiekowi terenie. To już nie będzie tylko walka z agresywnym mężczyzną, ale i starcie z nieubłaganymi siłami Natury. Siłami, które jednak można wykorzystać na swoją korzyść. Wykorzystać je jako swoistą tarczę przed opętanym żądzą mordu człowiekiem. Człowiekiem, który najwyraźniej nie spocznie, dopóki nie pozbędzie się coraz bardziej kłopotliwej kobiety. Alienacja, konsekwentnie zagęszczające się poczucie klaustrofobii w tym, bądź co bądź, malowniczym krajobrazie leśnym, gdzie poza niebotycznymi, starymi drzewami dostrzec można też rwącą rzekę. Właściwie to dokładnie sobie ją obejrzymy podczas tej nadzwyczaj trudnej przeprawy miastowej kobiety przez „straszny las”. Większość scen nakręcono w świetle dziennym, który trudno nazwać pełnym. Jak to zwykle na zadrzewionych obszarach bywa, jakoś szczególnie dużo jasnych promieni na plan nie dociera. Światło jest naturalnie rozproszone, z lekka przyblakłe, a i całkiem gęsta ciemność w pewnym momencie wszystko ogarnie. Tym, co jak przypuszczam, może też wielce uradować wielu widzów jest niegłupie postępowanie głównej bohaterki. W tego rodzaju obrazach raczej nieczęsto zdarza się, by pozytywna postać wykazywała się taką przytomnością umysłu, taką przewidywalnością ruchów przeciwnika i takim... niepchaniem się w jego łapska. W thrillerach, a jeszcze częściej w horrorach nieprzemyślane posunięcia bohaterów rzadkością bynajmniej nie są. W końcu panika myśleniu nie sprzyja. Sęk w tym, że takie przypadki przeważnie są odbierane jako zwykłe pogwałcenie logiki – mało kto „rozgrzesza” postacie desperacko walczące o życie jakże naturalną w takich momentach paniką. Choć oczywiście nie brakuje i takich grozowych pozycji, gdzie dla nieprzemyślanych zachowań protagonistów pomimo najszczerszych chęci, nie znajduje się żadnego logicznego wytłumaczenia. Jessice oczywiście też zdarza się potknąć w tym długim pojedynku z psychopatycznym osobnikiem. Zamiast dźgnąć gagatka w szyję, celuje w rękę. Zamiast dobić nieprzytomnego mężczyznę, oddala się od niego. Najszybciej jak może, czyli mniej więcej w tempie żółwia. Ale szczerze mówiąc w moich oczach wypadałoby to mniej przekonująco, gdyby ta zwyczajna, niemająca żadnego przeszkolenia w walce, nigdy wcześniej niebywająca na placach boju (chyba że mówimy o mękach dniach codziennego i czarnej rozpaczy po bezpowrotnej utracie bratniej duszy), w tych najbardziej decydujących momentach wykazała się aż tak praktycznym myśleniem. I tak zdążyła wykazać się imponującą wręcz odpornością na stres. Nie wyłączała myślenia nawet wówczas, gdy zabójca stał dosłownie kilka kroków od niej. A jeszcze bliżej spoczywała podobno nabita broń. Wystarczyło tylko wychynąć z kryjówki, sięgnąć, wymierzyć i pociągnąć za spust. Kusząca propozycja, z której przypuszczam wielu by skorzystało. Z kolei zapewne niewielu zdecydowałoby się na pewien skok, chociaż z drugiej strony jako alternatywę mając tortury zadawane przez ewidentnie szalonego człowieka... Jest jeszcze sekwencja za uchylonymi drzwiami, fragment, który trzymał mnie w największym napięciu. Pomiędzy z emocjami też nie było najgorzej, ale bywały też momenty, w którym moje zainteresowanie gasło. W „Alone” Johna Hyamsa obok szarpiących nerwy starć dość filigranowej niewiasty z niezwykle zdeterminowanym „drapieżnikiem”, ale i innych lepszych i gorszych chwil z życia Jess (przebita stopa, swoją drogą bardzo realistycznie się prezentująca albo niespodziewana, nieplanowana odsiecz napotkana w środku lasu), pojawia się dość sporo nudnawych przystanków. Dostrzegałam co prawda starania ze strony filmowców w kierunku nadania tym wszystkim problematycznym (dla mnie) fragmentom, stosownej intensywności, ale jakoś tego nie czułam. Fragmentom niemiłosiernie wydłużanym, tak z samochodowej, jak pieszej przeprawy bohaterki, której, na marginesie, kibicowałam nie tylko w myślach. Tak niewiele się na jej temat dowiedziałam, a tak się z nią zżyłam, że UWAGA SPOILER nawet szczęśliwe zakończenie (których przeważnie w szeroko pojętym kinie grozy nie wypatruję) nie przyniosło mi rozczarowania KONIEC SPOILERA.

Niezły dreszczowiec od Johna Hyamsa. Amerykański remake szwedzkiego thrillera w reżyserii Henrika JP Åkessona i Mattiasa Olssona w Polsce funkcjonujący pod tytułem „Zaginiona”. Dreszczowiec złożony ze sprawdzonych, przypuszczalnie dobrze znanych przynajmniej długoletnim fanom gatunku, motywów, które jednak zwykle nie kumulują się w jednym obrazie. W „Alone” tak właśnie się dzieje i moim zdaniem w żadnych razie nie wypada to topornie. Wyszła z tego naprawdę spójna, przekonująca i w miarę emocjonująca opowieść (choć i marazm od czasu do czasu mnie dopadał), ale raczej do jednorazowego użytku. Mnie w każdym razie w zupełności to jedno jedyne spotkanie z „Alone” wystarczy. Dosyć udane spotkanie z nie tak znowu ożywczym survival thrillerem, który mimo wszystko pozostawił we mnie pewien niedosyt. Chciałoby się więcej, ale miłośnikom gatunku polecam i tak.

2 komentarze:

  1. Rzadko kiedy oglądam remake'i filmów, dlatego sama nie wiem. Jak coś, to zerknę na oryginał, którego też jeszcze nie widziałam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oryginał widziałam, podobał mi się. Tej wersji nie mogę namierzyć. Gdzie go widziałaś?
    ilsa

    OdpowiedzUsuń