Położona
w Teksasie baza rakietowa zostaje zaatakowana przez rój afrykańskich
pszczół. Większość żołnierzy przebywających wówczas na jej
terenie umiera na skutek użądleń jeszcze przed dotarciem pomocy
pod wodzą generała Slatera. Jego ludzie znajdują w bazie intruza,
niejakiego Brada Crane'a, który utrzymuje, że jest entomologiem i
prosi o zweryfikowanie jego tożsamości u jednego z doradców
prezydenta Stanów Zjednoczonych. Głowa państwa przekazuje mu
dowództwo nad całą operacją ku niezadowoleniu generała Slatera.
Crane jest przekonany, że grozi im inwazja zmutowanych pszczół
afrykańskich. Sprowadza więc do bazy znajomych naukowców, których
zadaniem jest stworzenie środka, który unicestwi problematyczny
gatunek owadów i antidotum na ich jad. Nieopodal bazy rakietowej, z
której Crane zrobił ich siedzibę leży miasteczko Marysville,
pierwsze większe skupisko ludzkie na drodze agresywnego roju.
Scenariusz
„Roju” autorstwa Stirlinga Silliphanta, animal attacku w
reżyserii Irwina Allena, powstał w oparciu o powieść z 1974 roku
napisaną przez Arthura Herzoga III. Budżet filmu oszacowano na
dwadzieścia jeden milionów dolarów lub jedenaście i pół miliona
dolarów, bo i takie szacunki można znaleźć. Nominowany do Oscara
za kostiumy obraz Allena poniósł finansową porażkę i zebrał
głównie negatywne recenzje od krytyków. John Wilson,
współzałożyciel Złotych Malin, umieścił „Rój” na liście
stu najgorszych filmów w historii kina w swojej książce „The
Official Razzie Movie Guide: Enjoying the Best of Hollywood's Worst”.
„The Sunday Times” i „Time Out” także nie szczędziły
krytyki pod adresem tego dokonania Allena, który z kolei żałował,
że przeznaczył na niego tak dużo pieniędzy. Zdarzyło mu się
jednak nazwać go najbardziej przerażającym filmem, jaki
kiedykolwiek powstał. Chociaż z drugiej strony mógł mieć wówczas
na myśli niepokój, w jaki wprawił jego samego skrajnie negatywny
odzew krytyki i dużej części zwykłych odbiorców:)
„Rój”
nieżyjącego już Irwina Allena to jeden z filmów mojego
dzieciństwa. W tamtym okresie był dosyć często pokazywany w
telewizji – pamiętam, że przed laty obejrzałam go kilkukrotnie,
ale nie mam zielonego pojęcia, z którą wersją się wówczas
stykałam. Bo powstały dwie. Jedna liczy sobie 116 minut, a druga
trwa 155 minut i właśnie to rozszerzone wydanie trafiło w moje
ręce w bieżącym okresie życia. W pamięci ostało mi się tylko
kilka charakterystycznych scen i oczywiście wrażenie obcowania z
naprawdę niezłym kinem. Nie pamiętałam jednak długości seansów
„Roju” za dzieciaka, a po odświeżeniu sobie tej pozycji nadal
nie jestem w stanie rozstrzygnąć, czy wszystkie sekwencje zawarte w
rozszerzonej wersji widziałam już w przeszłości. Ale jedno wiem
na pewno: po raz kolejny zupełnie nie zgadzam się ze zdaniem
krytyków i dużej części zwykłych odbiorców filmu, po raz enty
nie potrafię pojąć tak skrajnie negatywnego nastawienia do efektu
pracy twórczej. Możliwe, że w jakimś stopniu przemawia przeze
mnie sentyment – sympatia do „Roju” jaka narodziła się we
mnie w dzieciństwie może oczywiście mieć jakiś wpływ na moje
obecne zapatrywania na ten obraz, ale „klapek na oczy z całą
pewnością mi nie nałożyła”. Bo kilka felerów dostrzegłam,
nie byłam kompletnie ślepa na wady tej produkcji, z których jedna
wydaje mi się dosyć istotna. Znalazłam kilka recenzji wskazujących
na wyższość krótszej wersji „Roju” nad tą rozszerzoną. Tej
drugiej zarzuca się przede wszystkim obecność niepotrzebnych scen,
zbytnie przeciąganie rzeczy nieistotnych, a wręcz nudnawych. Jako
że nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy kiedyś widziałam
116-minutowe wydanie nie mogę z absolutną pewnością stwierdzić,
że jest ona lepsza od tej 155-minutowej, ale jestem w stanie wziąć
to na wiarę. Bo podczas projekcji wersji rozszerzonej co jakiś czas
ogarniała mnie pewność, że wycięcie albo skrócenie danej
sekwencji przysłużyłoby się temu obrazowi. I nie chodzi mi tutaj
o scenki z udziałem śmiercionośnych pszczół, ani tym bardziej o
halucynacje niektórych użądlonych jednostek (to doskonale
pamiętałam z dzieciństwa) tylko o szczegółowe portrety pracy
wojskowych i naukowców oraz o historię dyrektorki szkoły
podstawowej w Marysville adorowanej przez dwóch jegomościów. Coś
mi świta, ale pewna nie jest, że to drugie widziałam już w
dzieciństwie, co mogłoby wskazywać albo na to, że oglądałam już
tę dłuższą wersję, albo na to, że owa romantyczno-dowcipna
opowieść znajduje się też w 116-minutowym wydaniu „Roju”. Te
(jak je odbierałam) przystanki drastycznie obniżały napięcie
emocjonalne, atmosfera zaszczucia, wręcz namacalnego
niebezpieczeństwa tak znakomicie wyczuwalna w pozostałych partiach,
ulegała wówczas znacznemu rozproszeniu, ostawały się tylko
słabiutkie alarmistyczne sygnały. Nieustająca świadomość
obecności zmutowanych pszczół afrykańskich w pobliżu skupisk
ludzkich nie wystarczała do podtrzymywania we mnie dużego
zainteresowania, nie odsuwała znużenia. Ale na szczęście tych z
mojego punktu widzenia nudnawych wstawek nie było znowu tak dużo.
Lwia część „Roju” upłynęła mi pod znakiem czystej
przyjemności, wynikającej głównie z napięcia, w jakim trzymała
mnie większość wydarzeń zaprezentowanych na ekranie. Wcześniej
być może na kartach powieści Arthura Herzoga III, ale jako że
literackiego pierwowzoru jeszcze nie miałam okazji przeczytać nie
potrafię rozstrzygnąć w jakim stopniu pokrywa się on z filmem
Irwina Allena.
Główna
rola przypadła w udziale Michaelowi Caine'owi, a partnerowali mu
między innymi Katherine Ross, Richard Widmark i Richard Chamberlain.
Mamy więc gwiazdorską obsadę, która to według mnie mogła być
główną winowajczynią wygenerowania tak dużych wydatków na
„Rój”. Aczkolwiek wybuchy, różnego rodzaju katastrofy
(śmigłowców, pociągu) tanie też pewnie nie były. Twórcy
efektów specjalnych postawili na realizm, nie posiłkowali się
sztucznie się prezentującymi rekwizytami, atrapami i kiczowatymi
animacjami. Ogień był prawdziwy, tak samo jak pszczoły widziane na
zbliżeniach. Trudno mi tylko rozstrzygnąć, czy ujęcia czarnych
chmur będących w istocie rojem śmiercionośnych owadów były
zdjęciami prawdziwych stworzeń. Do filmu „zatrudniono” miliony
pszczół – kilkaset tysięcy osobników pozbawiono żądeł w celu
zapewnienia bezpieczeństwa aktorom podczas scen wymagających ich
obecności w bezpośredniej bliskości owadów. Ale na mnie w
dzieciństwie największe wrażenie robiły przerośnięte pszczoły
zrodzone przez rozgorączkowane umysły małego Paula, chłopca który
stracił rodziców w jakże widowiskowej scenie z rojem i kapitan
Heleny Anderson, kobiety, którą z głównym bohaterem filmu,
entomologiem Bradem Crane'em, połączyło głębsze uczucie.
Rzeczone, nawet teraz robiące na mnie niemałe wrażenie, ujęcia to
w istocie wielokrotne powiększenia prawdziwych pszczół, owadów,
które w normalnej postaci nie budzą we mnie nawet przebłysku
niepokoju. Ale widok takich bestii wprawił mnie w lekki dyskomfort –
lekki, bo umniejszany świadomością, że w świecie przedstawionym
„Roju” są one podane jedynie w formie halucynacji. Filmowe
pszczoły w istocie grożące Amerykanom są zmutowane, ale ich
rozmiary nie odbiegają od zwyczajowych. Jak się dowiadujemy
wystarczą trzy-cztery użądlenia, żeby uśmiercić dorosłego
człowieka nieuczulonego na jad, ale na przykładzie Heleny Anderson
widzimy też, że już jedno użądlenie owocuje nawracającymi
majakami, utratami przytomności i gorączką. Dla dziecka zabójcza
może być tylko jedna dawka jadu – jedno użądlenie wystarcza do
zabicia nieletniego człowieka. Stirling Silliphant w swoim
scenariuszu nie uciekał przed zabijaniem dzieci (żeby nie było:
uśmiercał je na kartach swojego dzieła, nie naprawdę), nie bał
się również ścierać z powierzchni Ziemi większych skupisk
ludzkich, ofiary afrykańskich pszczół mnożyły się w
zastraszającym tempie, a naukowcy i żołnierze mogli tylko błądzić
jak dzieci we mgle. Ci pierwsi zostali ukazani w nieporównanie
lepszym świetle – każde ich posunięcie było dogłębnie
przemyślane (choć na ogół nieskuteczne), starali się maksymalnie
zminimalizować ryzyko powstania szkód dla naszej planety, gdy
tymczasem wojskowi, a konkretniej generał Slater i jego przyboczny,
woleli „wylewać dziecko z kąpielą”. „Wytrujmy wrogów” i
nic to, że razem z nimi zniszczymy niezwykle przydatne pszczoły
miodne i wszelką roślinność. Po co nam plony? Liczy się tylko
pokonanie przeciwnika, a o problemach, których przy okazji narobimy
będziemy myśleć później. Pewnie wielu widzów uzna to podejście
za kompletnie pozbawione logiki, będzie trwało w przekonaniu, że
scenarzyści taką taktyką amerykańskich żołnierzy podkopali
realizm, ale akurat mnie zawsze cieszy demonizowanie w filmach tych
„słoni w składzie porcelany”, jakimi w moich oczach są
wszystkie armie świata. W animal attackach żołnierzy często
ukazuje się w złym świetle, robi się z nich wręcz imbecyli,
narwanych ignorantów, czasami może i popadając w nieprzekonujące
skrajności (chociaż jak się pomyśli o Hiroszimie i Nagasaki...),
ale akurat w „Roju” niczego takiego nie odnotowałam. Zaznaczam
jednak, że jest to całkowicie subiektywne odczucie, biorące się z
mojego osobistego nastawienia do każdej armii świata. Za to
wychwyciłam trochę patosu. Film Irwina Allena całkiem nieźle
wybrnął z próby czasu, nie zestarzał się zbytnio – myszką
trącą jedynie sprzęty zgromadzone w bazie, może też stroje
aktorów, ale jak już, to w bardzo niewielkim stopniu i nutka patosu
wybrzmiewająca w finale. Wcześniejsze przemowy Crane'a na temat
pszczół, branie przez niego w obronę tych pożytecznych owadów i
wieszczenie apokalipsy przez nie nam gotowanej, napuszczone nie były,
ale ta przemowa na koniec... No, cóż, czułam się jakbym słuchała
obecnego „miłościwie nam panującego” prezydenta w jednym z
jego niezliczonych orędzi.
Dobry
animal attack. Tak uważam i nie ma dla mnie absolutnie
żadnego znaczenia, że tak zwani znawcy kina, ludzie, ze zdaniem
których tak wielu się liczy, obstają przy zgoła innym stanowisku.
Oczywiście ten fakt winien być przestrogą dla tych nieznających
jeszcze „Roju” Irwina Allena, których zdanie zwykle pokrywa się
z ocenami większości krytyków. Oni lepiej zrobią omijając ten
film szerokim łukiem, ale pozostali fani animal attacków
moim zdaniem spokojnie po ten obraz mogą sięgnąć. Swoje wady ma,
ale i tak uważam, że to jeden z lepszych reprezentantów tego
nurtu. Nie najlepszych, ale w moich oczach tych plasujących się o
dwa oczka powyżej średniej już tak (mowa o wersji rozszerzonej).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz