środa, 15 grudnia 2021

„Musimy coś zrobić” (2021)

 

Z uwagi na zbliżające się tornado Robert i Diane wraz ze swoimi dziećmi, nastoletnią Melissą i młodszym Bobbym, zamykają się w łazience w swoim domu. Pogoda uspokaja się już nazajutrz, ale rodzina nie może się wydostać z niewielkiego pomieszczenia. Drzwi od drugiej strony blokuje powalone drzewo, a oni nie mają zapasów jedzenia. Zakładają, że szybko ktoś ich znajdzie, ale czas płynie, a odsiecz nie nadchodzi. Więźniowie we własnym domu powoli tracą nadzieję na ratunek. Są zdani wyłącznie na siebie. Na domiar złego mają powody przypuszczać, że na zewnątrz nie jest bezpiecznie, że świat jaki znali już nie istnieje.

Amerykański horror psychologiczny z elementami gore i szczyptą surrealizmu w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu (film fabularny) Seana Kinga O'Grady'ego. Scenariusz napisał Max Booth III w oparciu o swoją własną minipowieść pierwotnie wydaną w roku 2020, pod tym samym oryginalnym tytułem: „We Need to Do Something” (polski tytuł filmu: „Musimy coś zrobić”). Nakręcony podczas pandemii COVID-19, w tak zwanym reżimie sanitarnym (maseczki, ograniczenie członków załogi na planie), w obiekcie należącym do firmy produkcyjnej Atlas Industries w stanie Michigan. Główne zdjęcia trwały mniej więcej miesiąc. Wszystko odbyło się w tajemnicy – nie zamieszczano żadnych ogłoszeń do czasu zakończenia zdjęć. Ten etap prac O'Grady porównał do życia w bańce obejmującej plan zdjęciowy i hotel. „Cudem wszyscy przeżyliśmy, nie mordując się nawzajem” - tak podsumował to O'Grady w wywiadzie, albo raczej sprawozdaniu, dla MovieMaker Magazine. „Musimy coś zrobić” Seana Kinga O'Grady'ego to pierwszy „podopieczny” firmy Spin a Black Yarn Productions (we współpracy z Atlas Industries i A Bigger Boat) założonej przez Ryana Lewisa i Josha Malermana, autora między innymi powieści „Nie otwieraj oczu”, przeniesionej na ekran przez Susanne Bier. Premiera pierwszego długometrażowego fabularnego obrazu O'Grady'ego odbyła się na Tribeca Film Festival w czerwcu 2021 roku. Do amerykańskich kin został wpuszczony już we wrześniu tego samego roku – główny dystrybutor IFC Films/IFC Midnight. W Polsce film pojawił się w grudniu 2021 roku w usłudze CDA Premium.

Historia zamknięta w łazience. Z wyjątkiem niedługich wycieczek w nieodległą przeszłość: sceny retrospektywne. Czteroosobowa rodzina - dwoje dzieci i małżeństwo w kryzysie - „ściśnięta” w łazience we własnym domu. Max Booth III wymyślił tę historię na użytek minipowieści „We Need to Do Something” (pomijam ewentualne zmiany wprowadzone do scenariusza – nie czytałam oryginalnej wersji, nie jestem więc w stanie ocenić w jakim stopniu film pokrywa się z książką), którą ukończył przed wybuchem pandemii COVID-19, ale Sean King O'Grady uznał, że teraz, w okresie panowania śmiercionośnego wirusa, opowieść Bootha zyskuje na znaczeniu. Książkę według reżysera tego drugiego można traktować jako alegorię, zupełnie przypadkowe - niektórzy mogą nazwać to proroctwem – odbicie zbiorowego lęku, zbiorowej traumy, paniki wywołanej zabójczą działalnością SARS-CoV-2. Filmowa wersja „We Need to Do Something” tworzyła się już w warunkach pandemicznych, co musiało być dość ciekawym doświadczeniem. Bierzemy na warsztat opowieść, która tak bardzo przypomina nasze obecne życie, choć narodziła się w zupełnie innej rzeczywistości. Uwięzieni we własnym domu. Stłoczeni w małej przestrzeni, niczym zwierzęta w klatce, jak te sardynki w puszce, biedni zdetronizowani „władcy” planety Ziemia. Samozwańczy królowie, którym Matka Natura pokaże, kto tu rządzi. Albo nie, bo wcale nie musimy mieć tutaj do czynienia ze zjawiskiem naturalnym. Ale gdyby, to gatunek ludzki najpewniej prędzej dokona samozniszczenia, niż przyzna, że z Naturą nie wygra. Nie spokornieje. Nie złoży broni. Choćby miało to znacznie zwiększyć bilans ofiar w ludziach, będziemy walczyć. Tylko jak długo, jak to się ładnie mówi, wolny człowiek wytrzyma w czterech ścianach? Tutaj dosłownie, dokładnie czterech. Bo bohaterowie „Musimy coś zrobić” Seana Kinga O'Grady'ego w przeciwieństwie do, zakładam, większości osób zamykanych i zamykających się w dobie najgroźniejszego z dotychczas odkrytych koronawirusów, mają do swojej dyspozycji tylko jedno małe pomieszczenie. Diane (przyzwoity występ Vinessy Shaw, którą fani kina grozy mogą kojarzyć choćby ze „Wzgórza mają oczy” Alexandre'a Aja, czy „Pobawmy się” Makinova, pierwszy to oczywiście remake kultowego obrazu Wesa Cravena pod tym samym tytułem, a drugi to remake też kultowego „Czy zabiłbyś dziecko?” Narcisa Ibáñeza Serradora), jej mąż Robert (w tej roli Pat Healy – m.in. „Zajazd pod duchem” Ti Westa oraz „Gwiazdy w oczach” Kevina Kölscha i Dennisa Widmyera – który trzeba przyznać dostał niemałe pole do popisu i moim zdaniem się spisał, a jakże!), ich nastoletnia córka Melissa (niezła kreacja Sierry McCormick) oraz kilka lat młodszy syn Bobby (no, no, rośnie nowa gwiazda; świetny mały John James Cronin), to w zasadzie jedyne postacie, z jakimi spotkamy się na głównym torze fabularnym. W umownej teraźniejszości. Pomijam tu oczywiście głosy, w tym Ozzy'ego Osbourne'a, który bardzo możliwe, że zjeży włosy na głowie. W każdym razie scenka z jego udziałem (wyłącznie głos) to jedna z tych bardziej upiornych. Przynajmniej w zamierzeniu, ale jeśli o mnie chodzi to tak, zadziałało. Się troszkę zlękłam. W sumie nietęgo się czułam praktycznie przez cały ten seans. Ciasno, duszno, obskurnie. Ten rodzaj, jakby pobrudzonych, zdjęć, który dla mnie jest swego rodzaju wizytówką kina grozy z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, a już zwłaszcza niskobudżetowych rąbanek. Co, wydaje mi się, było zaplanowane. Myślę, że twórcom zależało na tym , by „Musimy coś zrobić” klimatem bardziej przystawał do tego, co było niż do tego, co jest teraz. Żeby był kojarzony ze starszymi i trzeba dodać umiarkowanie krwawymi horrorami. Wskazują na to choćby plansza tytułowa i napisy końcowe: niewątpliwie retro. Ale i bez nich pewnie skłaniałabym się ku czemuś co pozwolę sobie nazwać małym pomnikiem dla brudnych horrorów z lat 70-tych i 80-tych. Akcja toczy się w czasach współczesnych (smartfony), ale właściwie bez przerwy wydobywa się z tego boski smrodzik (oksymoron zamierzony) „zamierzchłych czasów”. Stare wdziera się w nowe. Plastikowa tandeta made in Hollywood nie ma tutaj wstępu. Przegoniona przez ten wspaniały odór, jakże przyjemny zapaszek przeszłości, która prawdę mówiąc już jakiś czas temu zaczęła rozgaszczać się w wieku obecnym. Coraz więcej tych powrotów do przeszłości w gatunku horroru. Nie żeby mnie to smuciło. Wręcz przeciwnie.

Musimy coś zrobić” Seana Kinga O'Grady'ego otwiera się już w łazience. Bohaterowie już umościli się w tym raczej niezbyt wygodnym pomieszczeniu, w którym naturalnie nie mają zamiaru zapuszczać korzeni. Chcą tylko przeczekać burzę. Nie byle jaką. Meteorolodzy przestrzegali przed tornadem – stąd te, powiedzmy, drastyczne środki ostrożności podjęte przez czteroosobową familię. Dlaczego akurat łazienka? Dobrze, piwnicy pewnie nie mają. Tyle można się domyślić, ale dlaczego łazienka, a nie na przykład salon? Może tu ściany są silniejsze? Nie wiem, nie znam się. Zresztą, jakie to ma znaczenie? W końcu gdzieś wypadało się schować. Tak na wszelki wypadek. Na wypadek, gdyby prognozy (wyjątkowo hehe) się sprawdziły. Padło na łazienkę i koniec pieśni. Wybór dobry, jak każdy inny. A jednak nie. Najgorszy z możliwych. Gdyby Robert, Diane i ich dzieci zostali w salonie to, o ile nie staliby w miejscu, w którym nagle pojawiło się drzewo, to najpewniej wyszliby z tego co najwyżej z jakimiś niegroźnymi obrażaniami – siniaki, zadrapania, te rzeczy. Bo tak się nader niefortunnie złożyło, że wspomniane już drzewo spadło zaraz za jedynymi drzwiami do łazienki. Blokada. Drzwi otwierają się na szerokość wystarczającą, by przedarło się przez nie „jakieś” rozjuszone, pełzające stworzenie, ale człowiek na pewno się nie przeciśnie. Chyba że najmłodszy członek tej nieszczęsnej rodziny... Wyważyć drzwi się nie udaje. Rozwalić raczej nie ma czym. Ściągnąć z zawiasów widocznie też się nie da. Tak czy owak, jedyne czego próbują przypadkowi więźniowie, to uderzanie, pchanie, kopanie w przeklęty „kawał dechy”. A wszystko przez tornado, czy tam zwykłą burzę? Otóż niekoniecznie. Przez jakiś czas to owszem będzie jedyne wyjaśnienie rozpaczliwego położenia bohaterów „Musimy coś zrobić”. Potem jednak sprawa nieco się skomplikuje. Nie będzie już tak klarowna, jak na początku. Nagle wleci mgiełka tajemniczości, która będzie się powoli, powolutku, zagęszczać. Jakby rzeczywistość właśnie przechodziła ze stanu twardego w ciekły. Witamy w Strefie Mroku. W świecie, w którym na pewno nie poczujesz się jak w domu. Coś jak inny wymiar. À la alternatywna rzeczywistość, nieporównywalnie bardziej niebezpieczna od tej, w której dotychczas egzystowałeś. Albo najzwyczajniejszy w świecie horroru zmasowany atak jakichś straszliwych stworzeń (na myśl nasunęła mi się „Mgła” Stephena Kinga). Może tylko jednego Złego, przybyłego z wewnątrz, z wnętrza, z gorących trzewi... Albo ulegamy zbiorowej histerii. Udziela nam się szaleństwo ludzi uwięzionych we własnym domu. Zaraza. Wirus psychozy. Nie wiemy już, czy to jawa, czy sen? Wspomnienia czy gorączkowe majaki. Projekcie poplątanego umysłu uwięzionego w nieubłaganie słabnącym, coraz głośniej dopraszającym się życiodajnego pokarmu ciele. Niechże to będzie nawet krakers, cokolwiek, choćby pląsający język. Mniami. Czy to jakieś czary? (Nie)klasyczne opętanie? Jakkolwiek będziemy to tłumaczyć, pewne jest, że najsłabszą psychikę w tym niewesołym gronie ma mąż i ojciec. Najmniej odporny na, bądź co bądź, ogromny stres. Życie w zamknięciu, można powiedzieć, jemu służy najmniej. Inni jeszcze w miarę się trzymają, gdy granica jego wytrzymałości już dawno została przekroczona. Innymi słowy Roberta sytuacja przerasta jako pierwszego. Właściwie to bardzo szybko jego cierpliwości się wyczerpuje. Coś w nim pęka i trudno spodziewać się czego innego poza stopniowym poszerzaniem się owej szczeliny. Z niezbyt troskliwego, ale też poszkodowanego, mocno zranionego, męża, który najwyraźniej ma lepszy kontakt z synem niż z córką, w bezrozumne, miotające się stworzenie. Jego chłodne podejście do Melissy może mieć związek z jej orientacją seksualną, z faktem, że spotyka się z dziewczyną, na dodatek gotką. To tylko luźne przypuszczenie – bardzo luźne, bo tak naprawdę oparte jedynie na zwyczajowych, to jest częstych reakcjach ludzi na wszystko co odbiega od tak zwanej normy. Stosunek do tak zwanej inności. Robert wcale nie musi być jednak osobą uprzedzoną czy to do homoseksualistów czy osób utożsamiających się z subkulturą gotycką. „Musimy coś zrobić” nie jest kolejnym moralitetem – pod płaszczykiem horroru tak zwana nauka tolerancji, próba przekonania nieprzekonanych, że dyskryminacja tych czy innych mniejszości do niczego dobrego nie prowadzi. Nie, twórcy „Musimy coś zrobić” nie robią wielkiego halo z orientacji seksualnej Melissy. Zdecydowanie bardziej zajmują ich okultystyczne ciągoty jej dziewczyny, Amy (w miarę przekonujący występ Lisette Alexis, choć po takiej roli spodziewałabym się ciut większej charyzmy; mrocznej, potencjalnie niebezpiecznej, ale z jakiegoś powodu przyciągającej, na swój sposób magnetycznej osobowości). To już historia z retrospekcji, które pod koniec dobiegną do głównego toru fabularnego. Zaczynamy niejako od środka, potem co jakiś czas cofamy się w czasie (tutaj jest faktyczny początek tej historii), a gdy już te nitki się zbiegną, możemy szykować się na wielki finał. W każdym razie dość makabryczny, aczkolwiek żałuję, że O'Grady i jego ekipa nie przeszli przez furtkę, którą sobie uchylili. UWAGA SPOILER Kanibalizm in extremis. Nie tylko Robert, ale też jego żona i córka mogliby zasiąść do widmowego stołu, trochę na podobieństwo pewnej zdegenerowanej rodzinki z Teksasu (Leatherface i reszta ferajny) KONIEC SPOILERA. Poza obficie sikającą krwią, zobaczymy na przykład (w głębokiej czerwieni: prosta i sprawdzona – choćby „Za czarną tęczą” Panosa Cosmatosa metoda na wprowadzenie surrealistyczno-onirycznej atmosfery, nadanie takiego wyrazu) pęknięcie brzucha oraz pewną akcję z żyłam. To drugie to według mnie najśmielsza melodia gore, jaka rozlega się w tym obrazie. Melodia, którą chyba już gdzieś słyszałam: może w którejś odsłonie „Hellraisera”? Efekty specjalne praktyczne, soczyste... smakowite:)

Klaustrofobiczny, brudny, krwisty horror psychologiczny w niezbyt gęstych oparach surrealizmu/oniryzmu – taki tam lekki puszek. Tajemniczy do samego końca, niedający jasnych odpowiedzi film o rodzinie, która na gwałt musi coś zrobić. Znaleźć wyjście z pułapki, jaką stała się ich własna łazienka. Jeśli tu zostaną, z całą pewnością będą umierać powoli. W mękach. Jeśli natomiast uda im się wygrzebać z tej „nory”, to może zginą szybko. Albo będą żyć. „Musimy coś zrobić” Seana Kinga O'Grady'ego, film oparty na minipowieści Maxa Bootha III, który odpowiada też za jego scenariusz, to jeden z najciekawszych horrorów, jakie mi ten raczej kiepski 2021 rok przyniósł. Zdecydowanie moje klimaty.

1 komentarz:

  1. Ostatnio zaskakuje ilość debiutów, pierwsze przymiarki z kinematografią, ale widzę coś w klimatach surrealizmu, więc powinienem być zadowolony :)

    OdpowiedzUsuń