sobota, 9 lutego 2019

Josh Malerman „Nie otwieraj oczu”

Niespełna pięć lat temu na świecie pojawiło się coś, co w niedługim czasie zdziesiątkowało ludzkość. Prawie każdy, kto na to spojrzał odbierał sobie życie, przedtem często krzywdząc innych, a większość z tych osób, którym udało się przeżyć musiała przywyknąć do życia w zamknięciu. Wyjścia z domu najlepiej było ograniczyć do absolutnego minimum i zawsze pamiętać o zasłonięciu oczu. Gdy świat obiegały doniesienia o pierwszych przypadkach tajemniczych samobójstw i aktów nieuzasadnionej agresji, Malorie oswajała się z myślą, że jest w ciąży z mężczyzną, z którym nie wiązała swojej przyszłości. Potem, gdy sytuacja znacznie się pogorszyła, młoda kobieta postanowiła opuścić swój dom i dotrzeć do stojącej w tym samym mieście nieruchomości, w której jakoby znajdowali się ludzie oferujący innym schronienie. I faktycznie, Malorie znalazła tam grupę osób, którzy przyjęli ją do swojego grona. Teraz, niespełna pięć lat później, kobieta przywołuje w pamięci swoją niedawną przeszłość, jednocześnie starając się dotrzeć do innej bezpiecznej przystani. Towarzyszy jej dwójka czteroletnich dzieci, które Malorie przez wszystkie te lata uczyła żyć w tej, dla niej nowej, ekstremalnie niebezpiecznej rzeczywistości. Środkiem ich transportu jest łódź, a podróż znacznie utrudnia to, że wszyscy pasażerowie mają zawiązane oczy.

Pierwotnie wydany w 2014 roku horror „Nie otwieraj oczu” to powieściowy debiut Amerykanina, fana literackiego i filmowego horroru, Josha Malermana, który pisze nie tylko powieści, opowiadania i nowele, ale również scenariusze (jak na razie tylko shortów) i teksty piosenek dla zespołu The High Strung, którego jest członkiem. W jednym z wywiadów Malerman wyznał, że wstępny szkic „Nie otwieraj oczu” stworzył przed ukazaniem się „Zdarzenia” M. Nighta Shyamalana i „Drogi” (nie precyzuje, czy chodzi o książkę Cormaca McCarthy'ego, czy jej filmową wersję w reżyserii Johna Hillcoata), a gdy zapoznał się z tymi dziełami załamał się psychicznie, ponieważ sądził, że podobieństwa jego książki do tych dzieł sprawią, że nikt nie zechce jej wydać. Tak się nie stało. Powieść najpierw, w marcu 2014 roku, została opublikowana w Wielkiej Brytanii, a niespełna dwa miesiące później pojawiła się na amerykańskim rynku. A w 2018 roku ukazała się jej filmowa wersja w reżyserii Susanne Bier.

Josh Malerman jest fanem literackiego i filmowego horroru, i wyraz tej miłości daje w swojej debiutanckiej powieści. „Nie otwieraj oczu” to w mniejszości horror apokaliptyczny, a w większości postapokaliptyczny, fabuła którego wyrasta z bardzo interesującego pomysłu (przez wielu kojarzonego z „Cichym miejscem” Johna Krasinskiego – tyle że tam lepiej było nie mówić, a tutaj lepiej nie patrzeć), wykorzystując przy tym motyw bardzo dobrze znany miłośnikom opowieści grozy o różnego rodzaju kataklizmach dziesiątkujących ludzkość. W tym samym wywiadzie, o którym pisałam wcześniej Malerman wspomina „Mgłę” Stephena Kinga – nie przeczy, że „Nie otwieraj oczu” (oryginalny tytuł: „Bird Box”) ma w sobie coś z prozy H.P. Lovecrafta, ale przyznaje, że wstępem do jego koncepcji było wzmiankowane opowiadanie Kinga, nie zaś twórczość Samotnika z Providence. Nie neguje jednak tego, że później inspirował się Lovecraftem. To, co zapożyczył od tego legendarnego pisarza, Malerman nazywa „Lovecraftowskim nakładaniem się wymiarów”. Chodzi o sytuację, w której ludzie widzą coś, czego ich umysły nie są w stanie pojąć, coś tak dalece osobliwego, że działającego niszcząco na psychikę. Rzecz jasna jedynie tych ludzi, którzy nie są chorzy psychicznie. A zwierzęta? Czy je widok tego czegoś także doprowadza do szaleństwa: zamienia w agresywne stworzenia, które po chwili targają się na własne życie? O tym w książce również będzie mowa, ale trochę później. Akcja książki rozgrywa się w trzech przestrzeniach czasowych. W umownej teraźniejszości główna bohaterka Malorie, wraz z dwójką bezimiennych dzieci (chyba że za imiona uznamy zwroty „Chłopiec” i „Dziewczynka”), przeprawia się łodzią przez rzekę w nadziei na rychłe dotarcie do bezpiecznej przystani. Ich podróż utrudnia konieczność utrzymywania na oczach opasek – nie mogą polegać na zmyśle wzroku, bo świat opanowały jakieś istoty, czy jakieś siły, na które nie wolno patrzeć, jeśli chce się przeżyć. Podczas tej ekstremalnie trudnej przeprawy Malorie polega przede wszystkim na słuchu czterolatków, którymi się opiekuje. Dzięki jej staraniom zmysł ten u dzieci jest dużo bardziej rozwinięty niż u przeciętnego człowieka, niż u niej samej: kobiety urodzonej i wychowanej w nieporównanie lepszym świecie. Ta umowna teraźniejszość przeplata się z retrospekcjami z życia Malorie. Najwięcej miejsca w książce zajmuje czas jaki spędziła w pewnym domu, wśród początkowo kompletnie obcych dla niej ludzi, których z czasem zaczęła traktować niemal jak rodzinę. I nic w tym dziwnego, skoro przez dosyć długi czas żyli pod jednym dachem, wspierając się nawzajem, dzieląc między sobą obowiązki, wśród nich i takie, które miały zwiększyć szansę przetrwania w tej nowej, śmiertelnie niebezpiecznej rzeczywistości. Po apokalipsie spowodowanej czymś, na co pod żadnym pozorem nie wolno patrzeć. Malerman co jakiś czas (dużo rzadziej) wskakuje w okres z życia Malorie przypadający pomiędzy wspomnianymi już przestrzeniami czasowymi – mowa o czasie, w którym Malorie wychowywała Chłopca i Dziewczynkę. W ten sposób dostajemy dosyć szczegółowy obraz bohaterki, która przez te wszystkie lata (to znaczy prawie pięć) nieustannie walczyła o przetrwanie, ale i w której przez ten czas zaszły spore zmiany. W tej odleglejszej retrospekcji kobieta dopiero uczy się życia w postapokaliptycznej rzeczywistości, w dużej mierze polegając na innych, zwłaszcza na pomysłowym Tomie, nieformalnym przywódcy grupy, do której Malorie przystąpiła po śmierci swojej siostry i zarazem współlokatorki. Muszę przyznać, że bardziej podobał mi się portret filmowej Malorie, w powieści bowiem najczęściej „widziałam” osobę, która znajduje się o pół kroku przed postawieniem ołtarzyka jednemu z mężczyzn, z którym mieszka pod jednym dachem (Tomowi). Kobietę zapatrzoną w niego, jak w obrazek, wręcz od niego uzależnioną, polegającą bardziej na nim niż na samej sobie. Nie jest to klasyczna miłość kobiety do mężczyzny, tylko platoniczne przywiązanie do osoby, którą to Malorie uważa za swoisty gwarant bezpieczeństwa. Wolę silne, niezależne bohaterki literackie (i filmowe). Malorie staje się taka później – tylko że u niej zostaje to posunięte do takiego ekstremum, że i tutaj nie potrafiłam całkowicie się do niej przekonać. Zmiana, jaka zajdzie w Malorie przez te niecałe pięć lat jest całkowicie zrozumiała, w pełni uzasadniona. Surowe obchodzenie się z dziećmi, nie tyle wychowanie, ile szkolenie, jakiemu Malorie poddawała je od czasu, gdy nauczyły się chodzić, nieokazywanie im takiej czułości, jakiej każde dziecko ma prawo oczekiwać od matki – to może przynajmniej z lekka odrzucać czytelnika od tej bohaterki, ale całkowicie potępić jej nie sposób, bo ma się świadomość, że takie wychowanie zwiększa szansę przeżycia Chłopca i Dziewczynki w tej nieprzyjaznej rzeczywistości kreowanej przez Josha Malermana. Co nie znaczy, że z łatwością można główną bohaterkę jego książki polubić, że nie emanuje z niej taki chłód, który może uniemożliwić nawiązanie silniejszej więzi z tą postacią. Ja w każdym razie nie zdołałam się do niej przywiązać tak bardzo, jakbym tego chciała. Z pozostałymi bohaterami (poza psami) w sumie też jakoś mocno się nie zżyłam, ale akurat tutaj spisano się lepiej niż w filmie. Portrety psychologiczne towarzyszy Malorie są bardziej wyczerpujące i zróżnicowane niż w przypadku adaptacji. Bo według mnie film Susanne Bier jest adaptacją, nie ekranizacją – ogólna koncepcja została zachowana, ale sporo wątków w filmie opuszczono, a i dodano trochę takich, których z kolei w powieści nie znajdziemy.

Istotą, której się boimy, jest człowiek.”

W „Nie otwieraj oczu” Josha Malermana widać, że artysta ten ma predyspozycje do pisania scenariuszy. I faktycznie tym też się zajmuje, ale jak na razie nie poświęca temu tyle uwagi, ile literaturze. A szkoda, bo wydaje mi się (choć mogę się mylić), że jego talent bardziej rozkwitłby w branży filmowej niż literackiej. Nie dziwi mnie to, że zdecydowano się przenieść na ekran debiutancką powieść Malermana, bo odbierałam ją niczym gotowy scenariusz. Podobnie czytało mi się na przykład dwie powieści Iry Levina, „Dziecko Rosemary” i „Żony ze Stepford” (co nie znaczy, że autor omawianej książki w każdym calu dorównuje temu nieżyjącemu już pisarzowi), co jakąś ogromną przeszkodą dla mnie nie było, ale nie mogę powiedzieć, że ten prosty styl w moich oczach przysłużył się tej opowieści. Tak jak w opowiadaniu, które do pewnego stopnia inspirowało Josha Malermana („Mgła” Stephena Kinga), w „Nie otwieraj oczu” równie ważne albo nawet ważniejsze od tego, co dzieje się na zewnątrz, co wzięło we władanie planetę Ziemia, jest to co dzieje się wewnątrz. Nie tylko wewnątrz pewnego domu usytuowanego w do niedawana spokojnej amerykańskiej dzielnicy, ale także w umysłach grupy niedobitków, która toczy ciągłą walkę o przetrwanie w postapokaliptycznym świecie. Warstwa psychologiczna pełni więc tutaj bardzo ważną rolę, a skoro tak, to chciałoby się (a przynajmniej ja bym chciała), móc głębiej wnikać w psychikę postaci, którym w tych retrospekcjach towarzyszymy (w umownej teraźniejszości ta potrzeba nie była we mnie aż tak silna). A żebym mogła tego dokonać, musiałabym dostać nie tyle bardziej wyczerpujące opisy myśli i przeżyć protagonistów, chociaż i tym bym nie pogardziła, ile mniej suchych kawałków, mniej tego a la dziennikarskiego stylu. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Nie otwieraj oczu” to horror wyjałowiony z emocji, że to powieść, w której nie znać pasji, rozszalałego napięcia, dręczącej niepewności, alienacji, przyczajonego zagrożenia i upiorności uosabianej przez coś, co jak wszystko na to wskazuje jest tak odmienne od tego, do czego przywykły nasze umysły, że jedno spojrzenie na to coś wystarczy, by postradać zmysły i odebrać sobie życie (w wielu przypadkach wcześniej też innym). Książka, owszem, dostarczyła mi wszystkich tych emocji, absolutnie nie przyjmowałam jej całkowicie beznamiętnie, ale jestem przekonana, że te wszystkie pierwiastki można było zintensyfikować, że przeżywałabym to nieporównanie silniej, gdyby warsztat autora był bardziej rozbudowany – gdyby operował dłuższymi, treściwszymi i barwniejszymi zdaniami, zwłaszcza podczas budowania płaszczyzny psychologicznej. Jeśli zaś chodzi o same wydarzenia składające się na niespełna pięcioletni ciąg, który doprowadził Malorie na łódkę, którą musi sterować z zawiązanymi oczami, mając w dodatku pod opieką dwójkę czterolatków, to w książce jest ich więcej niż w filmie (co było do przewidzenia). W literackim pierwowzorze nie znalazłam wszystkich tych wątków, które widziałam na ekranie (z tego wszystkiego żałowałam jedynie tego, że ten najbardziej wstrząsający moment na łódce – kto oglądał pewnie wie, o którym mowa – nie wyszedł od Malermana), ale dostałam wiele innych, z których to większość, pomimo tego uproszczonego stylu, trzymało mnie w napięciu silniej niż to miało miejsce podczas seansu adaptacji w reżyserii Susanne Bier. Myślę jednak, że twórcy filmu dobrze zrobili rezygnując z udziału psów, bo chociaż do tych stworzeń podczas lektury „Nie otwieraj oczu” przywiązałam się najbardziej, to jak to często w horrorach bywa, ostatecznie pożałowałam tego, że przewidziano dla nich miejsce w tej historii. Na koniec muszę dodać coś, co pewnie najbardziej ciekawi tych, którzy mają już za sobą seans adaptacji, a dopiero zamierzają sięgnąć po literacki pierwowzór. A więc tak, Josh Malerman, poniekąd wyjaśnia czym jest to coś (przypuszczenia stworzone na podstawie różnych obserwacji i doniesień prasowych oraz słowa człowieka o wątpliwej wiarygodności) oraz daje odpowiedź na pytanie, czy to coś wchodzi do domów. Wyjaśnia też znaczenie oryginalnego tytułu książki i filmu, „Bird Box”, oraz mówi jak to jest ze zwierzętami w tym jego postapokaliptycznym świecie.

Myślę, że warto znać „Nie otwieraj oczu” Josha Malermana, zwłaszcza jeśli jest się sympatykiem apokaliptycznych i postapokaliptycznych horrorów opartych na jakichś bardziej kreatywnych koncepcjach. Ci, co mają już za sobą seans filmowej wersji „Nie otwieraj oczu” według mnie obawiać się powtórki z rozrywki nie powinni, bo wątków, których nie znajdziemy w filmie jest tutaj całkiem sporo, a i niektórych wydarzeń przedstawionych w ekranowej wersji, na kartach debiutanckiej powieści Johna Malermana nie ma. Co nieco w filmie zmodyfikowano, dosyć sporo opuszczono i trochę dodano, dzięki czemu moim zdaniem można sprawdzić to i to, nie narażając się na nudę spowodowaną znajomością tej historii z tego drugiego dziełka (książki lub filmu). No i warto tę powieść znać, bo to w sumie całkiem niezły debiut jest (moim zdaniem), w miarę solidny horror, który potrafi trzymać w napięciu. Ale myślę też, że potencjał do końca wykorzystany przez autora nie został, a bo nie operuje on na tyle rozbudowanym stylem (możliwe, że jego warsztat jeszcze się rozwinie), żebym nie miała wrażenia niedosytu, żebym czuła się w pełni zaspokojona. Ale i tak cieszę się, że to przeczytałam i nie mam wątpliwości, że wielu fanów gatunku też wyboru też książki nie pożałuje.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz