Nauczycielka Julia Meadows niedawno wróciła do miasteczka Cispus Falls w Oregonie, w którym dorastała. Zamieszkała z bratem Paulem, tutejszym szeryfem i znalazła pracę w miejscowej szkole podstawowej. W jej klasie jest między innymi dwunastoletni Lucas Weaver, zamknięty w sobie chłopiec prześladowany przez szkolnych łobuzów, od śmierci matki mieszkający tylko ze swoim ojcem i siedmioletnim bratem. Julia nabiera podejrzeń, że w domu Lucasa źle się dzieje. Nauczycielka zakłada, że problem tkwi w jego ojcu i coraz bardziej angażuje się w tę tajemniczą sprawę. Lucas faktycznie coś ukrywa, coś zdecydowanie potworniejszego, niż myśli Julia. Zdany wyłącznie na siebie, mieszkający w zaniedbanym, stojącym w ustronnym miejscu, mrocznym domu z najbliższymi osobami, które jest zmuszony trzymać w zamknięciu.
Oparty na opowiadaniu Nicka Antoscy z 2019 roku pt. „The Quiet Boy”, amerykańsko-meksykańsko-kanadyjski horror nadnaturalny z elementami gore, w reżyserii Scotta Coopera, który pracował także nad scenariuszem, wspólnie z Henrym Chaissonem i Nickiem Antoscą, autorem utworu literackiego, od którego to wszystko się zaczęło. Obiecujący materiał na film dostrzegł w „The Quiet Boy” Guillermo del Toro, twórca między innymi „Kręgosłupa diabła” (2001), „Labiryntu fauna” (2006), „Crimson Peak. Wzgórza krwi” (2015) i „Kształtu wody” (2017). To on zwrócił się do Scotta Coopera z propozycją wyreżyserowania „Poroża” (oryg. „Antlers”) - sam zasilił grono producentów. Del Toro powiedział mu, że jego ostatnie trzy filmy to horrory, ale nikt o tym nie wie. Mówił o „Zrodzonym w ogniu” (2013), „Pakcie z diabłem” (2015) i „Hostiles” (2017), które formalnie nie są horrorami, ale stary wyjadacz del Toro dostrzegł w nich coś, co podpowiedziało mu, że Scott Cooper czuje ten gatunek. Nie trzeba chyba dodawać, że Cooper zapalił się do tego pomysłu. Absolutnie nie trzeba było go namawiać do zaangażowania się w ten projekt. Film kręcono w październiku i listopadzie 2018 roku w Kolumbii Brytyjskiej, prowincji Kanady. W zasadzie w 2018 roku, ewentualnie na początku roku 2019, obraz był już gotowy, ale pierwszy pokaz filmu odbył się dopiero w listopadzie 2021 roku, na amerykańskim Beyond Fest. W tym samym miesiącu rozpoczęto szeroko zakrojoną dystrybucję kinową.
Fikcyjne miasteczko Cispus Falls w stanie Oregon, posępna miejscowość, w której toczy się akcja „Poroża” Scotta Coopera to w rzeczywistości Vancouver w Kanadzie. Według Coopera ten region Stanów Zjednoczonych (Oregon) wygląda tak, jakby krył jakąś ponurą tajemnicę. Uwielbia tamtejsze światło. Blade, przymglone. „Ołowiane niebo, nisko wiszące chmury” - tego chciał w swoim pierwszym horrorze. To kojarzy mu się głównie z Oregonem i co bez trudu – w sumie nic dziwnego – znalazł też w Vancouver. Ekipa musiała jednak uzbroić się w cierpliwość: gdy przychodziły słoneczne dni zwykle wstrzymywano pracę i czekano na zmianę pogody. Na jesienną aurę, która doskonale współgra z „ukrytym” przesłaniem „Poroża”. Cooper chciał oszołomić widza bogactwem naturalnym Ameryki Północnej. Rzecz jasna, nie całym. To zaledwie ułamek tego, o co, my ludzie powinniśmy dbać, ażeby pewnego dnia nie obudzić się w takim Cispus Falls. Mała, senna mieścina „pośrodku niczego”, w której mieszka dwunastoletni chłopiec, na swoich wątłych barkach dźwigający przeogromny ciężar, w gruncie rzeczy w pojedynkę zmagający się z monstrualnym problemem, poza wszystkim innym miała być przestrogą przed nadmierną, wręcz szaleńczą, straceńczą eksploatacją zasobów naturalnych. Niszczymy planetę i najwyraźniej jest nam z tym dobrze. Widać śpieszno nam do takiego Cispus Falls. Do krainy rozpaczy. „Death of despair” - tak Cooper nazywa przedwczesne zgony Amerykanów powodowane różnymi problemami dnia codziennego. Problemami społecznymi, zmorami współczesnego świata, w tym uzależnianiami na przykład od twardych narkotyków. Po zamknięciu kopalni, zapewne w ramach walki z kryzysem klimatycznym, zaczęło się coś, co można nazwać powolną agonią Cispus Falls. Miasteczko nie było przygotowane na taką zmianę. Górnicy tak naprawdę mieli dwa wyjścia: wyjechać albo zostać i poszukać jakichś, niekoniecznie legalnych, źródeł utrzymania. Frank Weaver, który od śmierci żony samotnie wychowuje dwóch synów, dwunastoletniego Lucasa i siedmioletniego Aidena, był jednym z tych pechowców, którzy ratunek znaleźli w handlu narkotykami. Choć może „ratunek” to za dużo powiedziane – Frank zarabiał tyle, by utrzymać na powierzchni siebie i swoich synów, ale na mocno wzburzonym morzu. Wielki głód ciągle dyszał im w karki. A przynajmniej Frankowi. Jego na pewno nie opuszczała świadomość, że balansuje na cienkiej linie rozpostartej nad przepaścią, w którą w każdej chwili może spaść pociągając za sobą swoje dzieci. Wystarczyło zachorować... Nie, Frank z całą pewnością nie brał pod uwagę TAKIEJ choroby. Czegoś takiego nie mógł przewidzieć. Ani on, ani żaden innych zdroworozsądkowy biały człowiek. Na przykładzie aktualnie urzędującego szeryfa Cispus Falls, Paula Meadowsa, twórcy „Poroża” przedstawiają stosunek takich w swoim mniemaniu zdrowo myślących, twardo stąpających po ziemi ludzi, do co bardziej uduchowionych, według nich zabobonnych rdzennych Amerykanów. W sumie nawet ciekawa kreacja Jessego Plemonsa (Paul): nader niechętny do działania, przerażająco bierny, zahukany, kompletnie zagubiony, błądzący jak ten dzieciak we mgle, podręcznikowy przykład policjanta z przypadku, jakby z przymusu – w końcu sam w pewnym momencie stwierdza, że ktoś musiał pełnić tę, w domyśle niewdzięczną, funkcję, a innych chętnych nie było. Moją uwagę najbardziej jednak przyciągał mały Jeremy T. Thomas, jako Lucas Weaver (jego młodszego brata wykreował też zdolny Sawyer Jones, który rzeczywiście mógłby być jego bratem – wprost uderzające podobieństwo) oraz Keri Russell, grająca jego nauczycielkę, siostrę Paula, która po długiej nieobecności niedawno wróciła do Cispus Falls. Miejsca, w którym niewątpliwie nie żyło jej się dobrze. Miejsca, z którego uciekła, tym samym dużo tracąc w oczach swojego ukochanego brata. I tu zaczynają się schody.
Dla Scotta Coopera ten obraz miał być także, może nawet przede wszystkim, opowieścią o traumie pokoleniowej. O rozpaczy, która zżera człowieka od środka, która prawdopodobnie skraca jego żywot na tym padole łez. O okropnych wspomnieniach i jeszcze gorszej teraźniejszości. Julia Meadows, nauczycielka, obecnie pracująca w szkole podstawowej w swoim rodzinnym miasteczku Cispus Falls, uosabia rzeczone „okropne wspomnienia”. Kobieta walczy z demonami przeszłości. Jest już zmęczona, chce wreszcie ułożyć sobie życie, które zostało zdewastowane już w jej dzieciństwie. W każdym razie to właśnie wtedy wypadło z toru. Za sprawą kogoś innego ten „pociąg się wykoleił”. Co dokładnie się wydarzyło? Jak wyglądało dzieciństwo Julii i Paula Meadowsów, tego może się tylko domyślać. Z pojedynczych, rozproszonych, przyznam że niewiele mi mówiących obrazków retrospektywnych oraz oszczędnych, wręcz pourywanych kwestii od czasu do czasu rzucanych przez nauczycielkę i szeryfa, z tych „fusów” widz ma odczytać ich przeszłość. Ponad wszelką wątpliwość bolesną i związaną z ich rodzicielem. Tak, pewien obraz się z tego wyłania, ale jak dla mnie zbyt ogólny. Chciałoby się w to zagłębić, zanurzyć w tej strasznej przeszłości sympatycznej bohaterki „Poroża” i jej wybitnie niechętnego do działania, pasywnego brata. Tak, udało mi się nawiązać jakąś więź z Julią, mimo „kłód rzucanych mi pod nogi” przez scenarzystów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorzy tej historii nie są zbyt zainteresowani tą postacią, że poświęcają jej mniej uwagi, niż na to zasługuje. A przynajmniej w moich oczach Julia miała dużo większy potencjał. Choć może nie tak duży, jak chłopiec, który cieszył się większym zainteresowaniem filmowców. Skradł część uwagi należnej Julii? I tak można na to patrzeć, ale z drugiej strony pewnie mało kto byłby zadowolony, gdyby postać Julii dopracowano kosztem jej problematycznego ucznia. Najlepszym wyjściem, myślę, byłoby wydłużenie tego „spektaklu”. W takim kształcie więcej mi obiecującego, niż dającego. Historię zainspirował pewien dość znany mit (wierzenia, kultura rdzennych Amerykanów). Tak czy owak, mający swoją niszę w popkulturze – powstało już trochę filmów i utworów literackich nawiązujących do tej legendy. Ale z takim podejściem do tego tematu jeszcze się nie spotkałam. Opowiadania Nicka Antoscy nie czytałam, ale można chyba w miarę bezpiecznie założyć, że w oryginale jest podobnie, że autor „The Quiet Boy”(też współscenarzysta „Poroża”) zaczął w tym samym punkcie, czyli od chłopca z mroczną tajemnicą i nauczycielki, która chce mu pomóc. Kobieta zakłada, że problem jej ucznia tkwi w jego opiekunie prawnym, samotnym ojcu dwunastoletniego Lucasa i siedmioletniego Aidena, który z jakiegoś powodu nie chodzi do szkoły. Julia podejrzewa, że młodszy brat Lucasa uczy się w domu. To nie byłby odosobniony przypadek – w Cispus Falls niejedno dziecko, przynajmniej w teorii, kształci się pod własnym dachem. W praktyce często jest tak, że miast się uczyć, nieletni pomaga swoim opiekunom pozyskać trochę grosza. Tak myśli Julia, ale my wiemy, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Niezwyczajna, niezwykła, tak dalece odbiegająca od normy, że trudno się dziwić, iż Julia wyciąga błędne wnioski z zachowania Lucasa. Może i chłopcy Weaver wcześniej toczyli taki żywot, jaki zwąchała główna bohaterka „Poroża” - znowu za mało danych, kolejny niepełny, dziurawy obrazek dysfunkcyjnej rodziny – ale teraz warunki panujące w brudnym, mrocznym, stojącym na uboczu, rozpaczliwie wymagającym remontu domu Weaverów są tak ekstremalne, jak nigdy dotąd. Lucas, ten zaledwie dwunastoletni chłopiec, teraz sam musi zadbać o swoje potrzeby. Żeby tylko swoje... Dlaczego? Ciężar zrzucony na barki tego chłopca najprędzej ma podłoże nadnaturalne. Jakaś mroczna siła nawiedziła to pozbawione wszelkiej nadziei, wymierające amerykańskie miasteczko, już niedługo, prawie na pewno już za chwilę miasteczko widmo. Jakaś nieludzka istota, rozgniewane stworzenie, które było tu przed człowiekiem i bardzo możliwe, że będzie tu, gdy ludzkość dopełni już swojego „wielkiego, jakże ambitnego” dzieła samozniszczenia. A może to jakaś nowa choroba? Wirus, bakteria albo pasożyt? Cyfrowe dodatki do fizycznie obecnych na planie elementów niekoniecznie straszących. Praktyczne efekty specjalne, czasami wspomagane komputerowo. Najmocniej, gdy zło ujawnia się w całej swojej... dziwności. Guillermo del Toro był kimś w rodzaju doradcy na planie „Poroża”, a ze słów samego reżysera, informacji podanych do wiadomości publicznej, można wywnioskować, że del Toro przyłożył także rękę do „głównego punktu programu”: pomysł na... na to coś. Nie mam wątpliwości, że twórcom zależało na zasianiu w widzach podskórnego niepokoju, obawy przed czymś nieznanym, które z czasem – co do tego chyba nikt nie będzie miał wątpliwości – objawi się w całej swojej... niedoskonałości. Efekt starań, jeśli o mnie chodzi, był praktycznie żaden. Doceniam przepiękne, przepięknie ponure zdjęcia Floriana Hoffmeistera. Zwłaszcza ta olśniewająca Natura. No coś wspaniałego, prawdziwa magia, której na co dzień wielu nawet nie zauważa. I jeszcze depresyjna muzyka Javiera Navarrete'ego, smutne dźwięki i zaśpiewy (jakby lament) w smutnym świecie, w którym tak naprawdę żyje mnóstwo ludzi. Niewidzialnych ludzi z poważnymi problemami, z którymi nierzadko zostają kompletnie sami. Tak jak Lucas, przynajmniej do niedawna. Zanim ktoś wreszcie wyciągnął do niego pomocną dłoń. Czy chłopiec skorzysta z tej oferty? Czy znajdzie w sobie siłę, by wyjść z tej matni? Cena jest wysoka, co z całą swoją ckliwą mocą, ujawni się w przedostatnim akcie (trochę to przedramatyzowane, niezbyt harmonizuje mi ta płaczliwa chwila z ognistym pojedynkiem tuż przed). Potem już tylko dość zagadkowy, złowieszczy finał i... Ach, i jeszcze gore. Ludzkie i zwierzęce szczątki, niemiłosiernie rozszarpane ciała. Trochę kończyn, trochę wnętrzności, trochę krwi – całkiem soczyste, wiarygodnie się prezentujące praktyczne efekty, czasami delikatnie, niezauważalnie (wiem to z wypowiedzi reżysera i współscenarzysty „Poroża”) obrabiane, retuszowane cyfrowo. Żeby mi się w żołądku zakotłowało od tego makabrycznego „przybytku”, to nie, ale dobre i to, gdy ma się do czynienia z tak dziwnie nijaką opowieścią. Jest klimat, był pomysł, tak na warstwę horrorową, jak społeczno-obyczajową i możliwe, że przy pierwszym podejściu (opowiadanie „The Quiet Boy”) doskonale się sprawdził. Tego nie wiem. Wiem tylko, że na ekranie ta historia nie dała z siebie wszystkiego.
W moim poczuciu filmowa wersja opowiadania Nicka Antoscy „The Quiet Boy” nie brzmi tak melodyjnie, jak mogłaby, gdyby scenarzyści zrobili jeszcze parę kroków w głąb – mocno skrzywdzone, cierpiące, zagubione, „z trudem oddychające” jednostki. Na tak zwanej nowej fali horroru, uważam, tej historii byłoby wygodniej. Przyjemniej by się jej płynęło. Mniej „po hollywoodzku” mi się ta historia marzy. Takie tam marzenia ściętej głowy:) Niemniej coś tam w tym „Porożu”, pierwszym horrorze w reżyserskiej karierze Scotta Coopera dla siebie znalazłam. Wystarczyło, żeby bez zaciekłej walki z samą sobą przetrwać do końca. Tego dla mnie średniawego (treść) produktu z genialnymi zdjęciami plenerowymi.
Rzeczywiście, zdjęcia to największy atut tego filmu. Aktorstwo też, zwłaszcza chłopak. Fajnie, że łączy się psychologię, tematy społeczne w horrorze, choć tu tego aż tak mocno nie wykorzystano, jak być powinno. Jak na hollywood sporo obrzydliwości, i to to jest na plus. Ale film jest bardzo schematyczny i przewidywalny. Już na początku odgadłem, gdzie film się skończy i z grubsza jak. Niezły, ale nic ponad to.
OdpowiedzUsuńNo właśnie: z ciekawych "narzędzi fabularnych" twórcy sklecili takie trochę nico. Gdyby tylko to pogłębili...
UsuńPozdrawiam i Wesołych!
Jeden z większych zawodów 2021 roku. Nie w pełni wykorzystany potencjał, tak jak piszecie - nie zagłębili się za bardzo w całą warstwę psychologiczną, było dość płytko i hollywoodzko (co nie zawsze jest złe), ale dało radę z tego wycisnąć więcej. Ode mnie 5/10. Może 5,5.
OdpowiedzUsuń