W 1993 roku Trish Deveraux jako jedyna przeżyła atak zabójcy z wiertarką w Holly Springs, miejscu wypoczynkowym, gdzie wybrała się wraz ze swoimi przyjaciółkami. Pawie trzydzieści lat później jej córka Dana i jej koleżanki, Maeve, Breanie oraz Ashley, organizują sobie własny babski weekend daleko poza domem. Niespodziewanie dołącza do nich młodsza siostra Maeve, Alix, a niedługo później ich samochód zaczyna się psuć. Dziewczyny dojeżdżają do najbliższej stacji benzynowej i pokazują pojazd mechanikowi, który po szybkim przeglądzie informuje ich, że naprawa trochę potrwa. Właścicielka tutejszego sklepu pozwala im przenocować w domku wypoczynkowym w Jolly Springs, spokojnym zakątku nad niewielkim jeziorem i otoczonym gęstym lasem. Jak się okazuje w tym samym miejscu, w którym przed laty grasował maniak zwany Kilerem z Wiertarką.
Określany jako modern reimagining „The Slumber Party Massacre” (pol. „Mord podczas nudnego przyjęcia”) z 1982 roku, amerykańskiego slashera w reżyserii Amy Holden Jones, który doczekał się dwóch sequeli, nakręcony w Afryce Południowej obraz Kanadyjki Danishki Esterhazy, oparty na scenariuszu Suzanne Keilly (m.in. „Leprechaun powraca” z 2018 roku). Generalnie po prostu luźny remake, a przy tym coś w rodzaju manifestu feministycznego. Esterhazy nie ukrywa, że jest fanką oryginalnej trylogii, między innymi dlatego, że jak mówi, to pierwsze slashery stworzone przez kobiety. Boli ją jednak, że te w zasadzie przedzierające drogę panią (reżyseria, scenariusz) w ogólnie lubianym przez nią nurcie - ale też posądzanym o uprzedmiotowianie kobiet, zwłaszcza w poprzednim wieku – filmy, niekoniecznie odzwierciedlają wizje swoich autorek. Że gdyby to wyłącznie od nich zależało, „The Slumber Party Massacre I-III” byłyby bliższe temu, co pokazała ona. W oczach jej reżyserki „Masakra na przyjęciu” (oryg. „Slumber Party Massacre”), jest swego rodzaju uhonorowaniem intencji jej koleżanek po fachu, które musiały dostosować się do trendów czy, idąc za słowami samej Esterhazy, surowych zasad panujących w ówczesnej epoce. „Masakra na przyjęciu” swoją premierę miała we wrześniu 2021 na amerykańskim Fantastic Fest, w kolejnym miesiącu zadebiutowała na małym akranie – na kanale Syfy – a w listopadzie trafiła do internetu.
Były sobie kiedyś mizoginistyczne filmy, nader chętnie oglądane i przez chłopców, i przez dziewczynki. Być może w tamtych „zacofanych” czasach nie każdy zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo złe, jak podłe wobec kobiet są to obrazy. A nawet jeśli – bo trzeba przyznać, że już w tamtej „zamierzchłej epoce” pojawiały się takie głosy – to nie miało to większego wpływu na oglądalność tych szkarad. Lata mijały, a odbiorców tychże nie ubywało. Ale w końcu przyszła kryska na matyska. Podatny grunt z pokolenia na pokolenie coraz bardziej się kurczył. Zmieniły się oczekiwania, zmieniła się mentalność, wzrosła świadomość widzów. Społeczeństwo dojrzało. Z roku na rok coraz mniej filmowców miało odwagę tak poniżać płeć żeńską, jak wielu ich poprzedników. Twórców przebrzydłych slasherów w „ciemnym wieku XX”. Przyszło nowe, potem nowsze i... tak trwa ten wyścig. Nieoficjalna, nieformalna walka o tytuł najbardziej feministycznego obrazu w historii kina. Danishka Esterhazy może być czarnym koniem w tych zawodach. Ale na jej miejscu jeszcze bym się nie cieszyła. Konkurencja nie śpi. Gdzieś na świecie już może się tworzyć jeszcze bardziej feministyczna masakra na horrorowym poletku. Póki co „Masakra na przyjęciu”, postmodernistyczne ujęcie, nowoczesne podejściu do „Mordu na nudnym przyjęciu” Amy Holden Jones, wysforowuje się na czoło znanej mi stawki. No, chyba że coś wyleciało mi z głowy:) Tak czy inaczej na tym nowym, nie tak znowu nudnym przyjęciu kobiety tak jakby zamieniają się miejscami z panami. Role się odwracają. Mężczyzn przedstawia się tu tak, jak w wielu XX-wiecznych slasherach przedstawiało się panie. Można powiedzieć panowie przejmują wizerunek, który niegdyś przypisano kobietom. W tych paskudnych filmach. Generalnie lubianych przez Esterhazy, ale nie ukrywa, że patrząc na te wszystkie roznegliżowane, zdziecinniałe panienki w klasycznych slasherach, nierzadko ogarnia ją smutek, rozczarowanie... Po prostu burzy się jej feministyczna dusza. Ee, drogie panie, nie bierzcie sobie wszystkiego tak do siebie. To tylko film, nic nieznacząca, niezobowiązująca rozrywka. No pomyślcie same, czy aby nie jesteście ciut przewrażliwione? Czy to czasem nie lekka histeria? Właśnie! Dobrze prawicie. A zatem pewnie nie będziecie mieć nic przeciwko roznegliżowanym, zdziecinniałym kawalerom. Zmysłowa scena pod prysznicem, „podniecająca” walka na poduszki i ta bezradność, ten strach w oczach zaszczutych młodych istot. Aż się chce otoczyć te biedne stworzenia swoim silnym ramieniem, zapewnić niezawodną, szczelną ochronę przed oszalałym osobnikiem, który nie ma najmniejszych szans w starciu z takim Jedi jak ja. Bo chyba nie przeszkadza Wam, że owymi nieszczęsnymi stworzonkami są mężczyźni? Że to nimi w pierwszej kolejności należałoby się zaopiekować. Przytulić, pocieszyć, pogładzić po plecach... a potem już tylko czekać, aż nadzieją się na Kilera z Wiertarką. Chyba że schowają się za plecami kobiet. Współczesnych amazonek, których bynajmniej nie dziwi, że to mężczyzn trzeba bronić. Pewnie już do tego przywykły. W końcu żyjemy w czasach walecznych kobiet i zdetronizowanych królów, którzy jak przychodzi co do czego albo dają się pożreć piszcząc przy tym „jak małe dziewczynki”, albo uciekają w panice, zostawiając panie na pastwę rekina. A ci, którzy w obecności takiej amazonki chlapną jakieś głupstwo o rozpanoszeniu kobiet, to szybko zostaną sprowadzeni do parteru oskarżeniem o seksizm. Wtedy lepiej przeprosić, bo w tych czasach łatka seksisty jest jedną z najgorszych, jakie można sobie wyobrazić. „Szkarłatna litera”, piętno i jedno z największych oręży kobiet walczących o swoje.
Najpierw przenosimy się do roku 1993. Widzimy cztery młode kobiety, które relaksują się blisko Natury. Dookoła las, bliżej jezioro, a one w drewnianym domku oddają się słodkiemu nicnierobieniu. Pizza, kruche ciasteczka, trochę wesołych rozmów, chwila jeszcze weselszego tańca, a potem wchodzi morderca. A wychodzi już tylko Trish Deveraux, Ciemnoskóra dziewczyna, której jako jedynej udaje się przeżyć spotkanie z Kilerem z Wiertarką. Taki przydomek nadano Russowi Thornowi, choremu psychicznie mężczyźnie, który terroryzował Holly Springs. Obszar wypoczynkowy, który po śmierci Thorna, po masakrze z roku 1993, naturalnie stracił cały swój urok. Interes nie upadł chyba tylko dzięki poszukiwaczom mocniejszych wrażeń. Pomieszkać tam, gdzie Kiler z Wiertarką przelał tyle krwi niewinnych – w Holly Springs, po jakimś czasie przemianowanym na Jolly Springs, po feralnej nocy w 1993 roku, zjawiali się głównie ludzie z takimi apetytami. Dana Deveraux (taka sobie kreacja Hannah Gonery, to samo zresztą można powiedzieć o pozostałych członkach obsady; no może poza Milą Rayne jako Alix, w każdym razie w mojej ocenie ten występ odrobinkę odbił się od, uważam, przeciętnego poziomu aktorskiego prezentowanego na tym planie, w tej leśnej scenerii), jedyna córka Trish – która swoją drogą przypomniała mi Laurie Strode z „Halloween” Davida Gordona Greena – wraz ze swoimi czterema przyjaciółkami wyląduje dokładnie w tym miejscu, z którego ledwo uszła z życiem kobieta, która potem wydała ją na świat. No prawie w tym samym, bo dziewczętom przypadł dom po drugiej stronie jeziora, naprzeciwko nieruchomości, w której zginęły przyjaciółki Trish. Ta tragedia położyła się cieniem na życiu ich obu. Trish, przynajmniej od kiedy urodziło się jej pierwsze i jedyne dziecko, żyła w ciągłym strachu. Była nadopiekuńczą matką, wiecznie zamartwiającą się o swoje dziecko, zawsze na warcie. Przelękniona lwica starająca się zapewnić swojej młodej jak najlepszą ochronę przed wszelkimi zagrożeniami tego świata. Świata, który wydał szaleńca z wiertarką. Człowieka, którego zabiła gdy była mniej więcej w wieku Dany. A przynajmniej taką wersję, zdaje się, przyjęły organy ścigania. Bo przecież ludzie nadal giną w Holly, to jest w Jolly Springs. To znaczy chodzą takie plotki po internetach, ale ile w tym prawdy? Pewnie sporo. Czy to Kiler z Wiertarką czy jakiś jego naśladowca – jakiś zabójca z całą pewnością tutaj grasuje. Na tym „brudnawym” łonie Natury. Ma to swój urok, ale i jest w tym krajobrazie coś pożądanie odpychającego. Zepsucie, rozkład, zgnilizna, nihilizm. Jest coś takiego w tych zdjęciach... Trochę lat 80-tych, więcej 90-tych: tak bym to określiła. To to, co najmocniej trzymało mnie przed ekranem, choć też nie opuszczało mnie przekonanie, że można to było – wypadałoby – jeszcze podkręcić. Jeszcze troszkę zagęścić ciemności i jeszcze bardziej, tu już dużo śmielej, dobrudzić maszkarę. To – a fuj! - paskudne filmidło dla słabszych żołądków. Co bardziej doświadczonych odbiorców brutalnych horrorów warstwa gore raczej niczym nie zaskoczy. „Masakra na przyjęciu” nie idzie dalej od swoich zbliżonych wiekiem braci slasherów. To znaczy nie od większości mi znanych. Właściwie standard – trochę cięć, więcej dziur w ludzkich ciałach, niewiele brzydkich, poszarpanych ran. Głównie przekonująca imitacja krwi, ale i jakaś niemiłosiernie poturbowana - normalnie miazga! - główka się przewinie. Mało? A co powiecie na strzał prosto w oko? Swoją drogą, co trzeba mieć w głowie, żeby wyglądać przez okno, za którym, jak dobrze wiesz, chowa się oprawca z pistoletem na gwoździe? Cóż, taka konwencja. Jednak nie tylko mężczyźni w świecie przedstawionym przez Danishkę Esterhazy najpierw robią, a potem... potem już nie myślą. Takie sytuacje raczej nie sprzyjają logicznemu myśleniu, ale jak to zazwyczaj bywa przynajmniej final girl (szybko się dziewczę wyłania - nowoczesny model final girl - odkrywa jako ta, która z całą pewnością przeżyje bądź zginie jako ostatnia) stara się nie ulegać panice. Przemówić do rozumu reszcie. To nie tak, że jej argumenty nie docierają do słusznie przerażonych głów. Wszyscy przyznają jej rację, ale to przekonanie rozwieje się już przy pierwszej chwili próby. Trzask i już ich nie ma. Pobiegł każdy w swoim kierunku i to tyle, jeśli chodzi o trzymanie się razem. Cały plan wziął w łeb. Walcz dziewczyno w pojedynkę albo weź przykład z reszty i szoruj gdzie pieprz rośnie. Byle dalej stąd. „Masakra na przyjęciu” to taki trochę dziwoląg. Z jednej strony schematyczny slasherek, rzecz o niezamaskowanym zabójcy grasującym w ustronnej scenerii, który będzie zyskiwał na zagadkowości (to znaczy taki był zamiar twórców, chcieli zaskoczyć, i owszem w moim przypadku raz się udało, ale dużo wcześniej: w tych pierwszych nocnych godzinach w Jolly Springs). A z drugiej kontestujący ową konwencję. Biorący się z nią za bary. Przewrotny, wywrotowy, dowcipny, ale całkowicie nieodchodzący od znanych ścieżek. Jedną nogą w twardej konwencji, a drugą w jej nieco odwróconej wersji. Kierowniczka tego projektu takie slashery na pewno chętniej by oglądała, ma jednak nadzieję przyciągnąć przed ekrany przede wszystkim panów. Może się wydawać, że to film odpowiedniejszy dla żeńskiej części populacji, która lubi sobie od czasu do czasu popatrzeć na „niekończące się” pogonie różnej maści zwyrodnialców za grupą osób, która będzie się konsekwentnie uszczuplać. To nieuniknione, większość musi zginąć. Także w „Masakrze na przyjęciu”, gdzie ludzi „przeznaczonych na pożarcie” jest więcej niż zazwyczaj. Na głównej osi fabularnej mamy pięć dziewcząt i kilku chłopców. Tak, może się wydawać, że to bardziej dla kobiet, ale ze słów Danishky Esterhazy można wyczytać, że to film z misją.
Zajęcie edukacyjne rozpisane z myślą o mężczyznach. Tych, którzy w slasherach szukają przede wszystkim golizny. Ładnych, głupiutkich, rozwrzeszczanych i rozchichotanych pannic, które pokażą najcenniejsze dary od Natury. Coś lepszego od rozumu... Średnio się bawiłam na tym nowym „Mordzie na nudnym przyjęciu”, tej „Masakrze na przyjęciu” od Danishky Esterhazy. Gorzej niż na imprezce zorganizowanej przez Amy Holden Jones – sequeli nie miałam jeszcze okazji zobaczyć, ale wieść niesie, że twórcy omawianego filmu pokusili się też o drobne nawiązania przynajmniej do środkowej części tej trylogii. Nie było męczarni, nie było efektu wow. Przeleciało... i tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz