poniedziałek, 13 września 2021

„Kiedy nikt nie patrzy” (2021)

 

Pippa i Thomas wprowadzają się do wynajętego mieszkania i niemal od razu zwracają uwagę na młodą parę mieszkającą naprzeciwko. Podglądanie obcych ludzi ze swoich okien początkowo dla obojga jest podniecającym doświadczeniem, ale rozwój sytuacji doprowadza Thomasa do przekonania, że ta sytuacja nie służy ich związkowi. Mężczyzna uważa, że trzeba z tym skończyć i próbuje przekonać do tego swoją dziewczynę, która do tego czasu zdążyła bardziej zbliżyć się do ludzi z naprzeciwka. Pippa przyznaje mu rację, ale w sekrecie nadal obserwuje sąsiadów, których życie, jak zdążyła już zaobserwować nie jest tak szczęśliwe, jak wydawało się na początku. Pippa wie, że mężczyzna zdradza swoją żonę i poważnie rozważa poinformowanie jej o tym fakcie.

Twórca między innymi komediodramatu „O jeden ranek za daleko” (2010) i komedii romantycznej „Dobra partia” (2012), Michael Mohan, podejmuje próbę „przywrócenia filmowych thrillerów erotycznych”. Takie głosy odezwały się, gdy na horyzoncie pojawił się jego kolejny projekt, „The Voyeurs” (pol. „Kiedy nikt nie patrzy”), którego dystrybucją zajęła się firma Amazon Studios – film ukazał się na Amazon Prime Video we wrześniu 2021 roku. Amerykański dreszczowiec, który jednakże był nagrywany w Montrealu w Kanadzie (główne zdjęcia), w październiku 2019 roku. Michael Mohan sam napisał scenariusz, a rolę główną powierzył swojej dobrej znajomej, Sydney Sweeney („Nocturne" 2020). Nie bez obaw, bo jak stwierdził to intensywna, wymagająca nagości, opowieść, sytuacja więc mogła okazać się mocno niezręczna. Ale jeśli już coś między nimi się zmieniło na skutek tej współpracy, to prędzej można mówić o pogłębieniu niż poluźnieniu ich przyjaźni.

Film w stylu „Dzikich żądz”. W każdym razie między innym tą filmową serię, zapoczątkowaną przez Johna McNaughtona w 1998 roku, mają na myśli ci, którzy opisują „Kiedy nikt nie patrzy” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Mohana, jako próbę wskrzeszenia mody na dreszczowce erotyczne. Mohan zresztą zdążył dać do zrozumienia, że brał przykład z tego tytułu, ale w polu widzenia miał głównie „Niewierną” i „Niemoralną propozycję” Adriana Lyne'a. Jednym z jego głównych celów było stworzenie podobnego, jak on to nazywa, gorącego dylematu moralnego. Na kartach scenariusza „Kiedy nikt nie patrzy” starał się wykreować sytuację, która będzie różnie oceniana. Zależało mu na tym, by tak jak w przypadku „Niewiernej” i „Niemoralnej propozycji” (przynajmniej wedle jego własnych obserwacji), postępowanie bohaterki było różnie odbierane. Młoda okulistka Pippa, w którą w całkiem przekonującym stylu wcieliła się wspomniana już Sydney Sweeney, wyraźnie ma dwóch zaufanych doradców. Diabełek i aniołek na jej ramionach przycupnęli. Jej życiowy partner Thomas (taki sobie występ Justice'a Smitha) kontra jej najlepsza przyjaciółka Ari (muszę przyznać całkiem charyzmatyczna Katharine King So). Rozbieżne oceny działań naszej bohaterki. Można powiedzieć różne systemy wartości. Thomas mówi jedno, Ari drugie. Kompas moralny i amoralny. Który jest który? To już każdy sam musi sobie rozsądzić. Z wypowiedzi autora tej historii wywnioskowałam, że dla niego samego owym metaforycznym aniołkiem jest Thomas. Muzyk o łagodnym usposobieniu, który nie szuka jakichś większych podniet. Zadowala go to, co ma. Lubi swoje zwyczajne życie. Lubi rutynę. Kocha Pippę i ich nowe mieszkanie i właściwie nic więcej do szczęścia mu nie potrzeba. Problem w tym, że jego wybrance najwyraźniej zachciało się czegoś więcej. Więcej pikanterii w związku – tego pragnie Pippa, co możliwe, że uświadamia sobie dopiero po przeprowadzce do nowego mieszkania. Scenariusz „Kiedy nikt nie patrzy” oparto na motywie spopularyzowanym przez Alfreda Hitchcocka w jego „Oknie na podwórze”. „Świadek mimo woli” Briana De Palmy, „Niepokój” D.J. Caruso, „Kobieta w oknie” Joego Wrighta na podstawie debiutanckiej powieści A.J. Finna, właściwie Daniela Mallory'ego – przykłady można mnożyć. Historii o podglądaniu sąsiadów przez okno trochę już powstało, ale to nie znaczy, że na ten temat powiedziano już wszystko, że jedyne czego możemy się spodziewać to swoistej powtórki z rozrywki. „Sliver” Phillipa Noyce'a, adaptacja/ekranizacja utworu nieodżałowanego Iry Levina (tak, tego od „Dziecka Rosemary” i „Żon ze Stepford”) - to dziełko najbardziej mi się na myśl nasuwało, mimo że motyw podglądania sąsiadów z naprzeciwka z własnego mieszkania tam był jedynie dodatkiem, maleńkim odgałęzieniem od trochę innego wątku. Innego sposobu na podglądanie niczego nieświadomych sąsiadów. Pippa i Thomas już podczas pierwszego wieczora spędzanego w nowym mieszkaniu, podobnie jak główna bohaterka filmu „Sliver” i obecni w jej domu goście, przez chwilę przyglądają się intymnemu zbliżeniu młodej pary mieszkającej naprzeciwko. Przez duże, panoramiczne(?) okna, które mają wszystkie mieszkania w obu tych leżących blisko siebie blokach. A nieznajomi z naprzeciwka nie mają w zwyczaju zasłaniać swoich. Nie wiedzą, że wszystko widać? A może, jak sugeruje przyjaciółka Pippy, podnieca ich myśl, że są obserwowani, że inni mogą widzieć ich miłosne igraszki? Tak czy inaczej, Pippa i Thomas są dla nich niewidzialni. To znaczy, nic nie wskazuje na to, by byli świadomi, że stali się bohaterami ich prywatnego „Big Brothera”. Nie, Sebastian i Julia, bo takie imiona noszą obiekty szybko rozwijającej się obsesji Pippy (w tych rolach Ben Hardy i Natasha Liu Bordizzo, którzy charyzmą w moim poczuciu dorównywali Katharine King So; powiedziałabym nawet, że ta trójca przyćmiła stojącą w centrum całego tego zamieszania Sydney Sweeney), najwidoczniej nawet nie wiedzą o istnieniu tej dwójki. Ale pewnie prędzej czy później się dowiedzą, co? Tak przypuszczałam. Właściwie to nie spodziewałam się niczego innego. Dekonspiracja murowana, ale wcześniej najprawdopodobniej dojdzie do jakiejś tragedii. Takie rozwiązanie podszeptuje utrwalona konwencja. Taki jest schemat tego typu opowieści. Gdy w thrillerze podglądasz sąsiadów, prawie na pewno niechybnie ujrzysz coś przerażającego. Krew się poleje, a ty, ty będziesz patrzył.


Thriller podlany raczej miękką erotyką. Soft porno w nie tak znowu tradycyjnej opowieści o podglądaniu sąsiadów z domu. O rodzącej się obsesji na punkcie „golasów” z naprzeciwka. Fascynacji powoli, acz nieubłaganie, kawałek po kawałku, odbierającej wszystko, na czym jeszcze do niedawna ci zależało. Poczynając od ukochanego mężczyzny, jak zapewne myślałaś, człowieka, z którym się zestarzejesz. Z którym miał czekać cię długi i względnie szczęśliwy żywot. Gdyby nie Sebastian i Julia, gdyby tylko... Utrzymany w raczej delikatnym, niezbyt mrocznym, a już na pewno nie tak klaustrofobicznym, duszącym klimacie, jak można by oczekiwać od tego rodzaju historii, nieśpiesznie rozwijający się dreszczowiec o kobiecie, w której zachodzi niezbyt subtelna zmiana. Można polemizować czy na lepsze, czy na gorsze (naprawdę można?), ale faktem jest, że po przeprowadzce do nowego lokum, Pippa odkrywa coś nowego. Słodki smak wojeryzmu. A raczej słodko-gorzki, bo to, co na początku było miłym urozmaiceniem dla jej osobistego związku, wkrótce przerodziło się w poważną przeszkodę na tej wspólnej drodze życia. Jeśli Pippa nadal będzie w to brnąć, jeśli fascynacja sąsiadami z naprzeciwka będzie trwać, to prawdopodobnie jej związek z Thomasem się rozpadnie. Żeby tylko to. Otóż, apetyt Pippy rośnie. Patrzenie przestaje jej wystarczać. Chce też słuchać. I ingerować. Działać, zamiast zadowalać się rolą biernej obserwatorki wydarzeń. Thomas tego nie rozumie, ale podejrzewam, że znajdą się widzowie, którzy będą bardziej łaskawi dla dziewczyny, który rozważa uświadomienie innej dziewczyny, że jej małżonek ją zdradza. Sebastian jest zawodowym fotografem i jak szybko odkrywa Pippa jego sesje zdjęciowe przewidują mały bonus. Jeśli masz ochotę, twój fotograf zrobi ci dobrze. Taka tam dodatkowa usługa, o której jego żona nie musi wiedzieć. Pippa tak nie uważa i przynajmniej ja nie potrafiłam jej za to potępić. Nawet potem, gdy stało się... to, co się stało. W tym punkcie bodaj najłatwiej było mi zgodzić się z jej przyjaciółką Ari. Z jej oceną sytuacji, a trzeba wiedzieć, że ta pani ma bardzo swobodne podejście do życia i związków. Widać, że kręcą ją eksperymenty. W przeciwieństwie do Thomasa, nie widzi niczego zdrożnego w poszukiwaniu nowych, choćby nawet nieakceptowanych przez tak zwaną większość społeczeństwa (nie głośno, ale w myślach? Można się zastanawiać) doznań. Thomas konserwatysta, Ari kobieta prawdziwie wyzwolona. Czy aby nie za bardzo? Odpowiedzi przypuszczalnie będą różne. Zależy, kogo zapytać. W każdym razie Michael Mohan przedstawia nam coś na kształt przeciągania liny. Liną jest nasza Pippa, w domyśle do niedawna skromna młoda okulistka, która wprawdzie łatwo nawiązuje znajomości, ale nie odnosi się wrażenia, żeby była częstą bywalczynią jakichś czy to hucznych, czy nawet bardziej kameralnych, wydarzeń/spotkań towarzyskich. Praca, którą lubi. Partner, którego kocha. A od czasu do czasu szybki lunch, czy kawka z najlepszą przyjaciółką i zarazem koleżanką z pracy, „bezwstydną Ari”. Tak mniej więcej wygląda jej, bądź co bądź, całkiem satysfakcjonujący żywot czołowej bohaterki „Kiedy nikt nie patrzy”. Opowieści według mnie ciut przegadanej – romanse, miłostki, zdrady, ciupcianie, trochę mnie to wszystko, powiedzmy że, przytłoczyło. Ciągnęło się prawie jak te flaki z olejem, o których czasami wspomina moja babcia:) Prawie, bo jeśli o mnie chodzi sytuację ratowało właściwie samo oczekiwanie na spodziewane uderzenie. Dyktowane nie tylko przez konwencję, bo intryga z całą pewnością się zagęszcza; napięcie niewątpliwie we mnie rosło, bardziej jednak pracował na to sam tekst niż warstwa techniczna. W każdym razie ani na krok nie odstępowało mnie przekonanie, że coś złego się tu stanie, że Pippa już wkrótce, już za moment, jeszcze chwila, no już zaraz, stanie się świadkiem mimo woli. Zobaczy u sąsiadów (żeby tylko zobaczyła, żeby to było takie proste) coś, co jeszcze skomplikuje jej i tak już pokomplikowane życie. Michael Mohan nie tylko zdawał sobie sprawę z tego, że jakaś część widzów może śledzić poczynania Pippy z narastającym zdumieniem, politowaniem, niedowierzaniem. Że taka niezaradna, tak drastycznie pogubiona, że tak jakby sama prosiła się o kłopoty, jakby robiła wszystko, co w jej mocy, żeby jeszcze bardziej samą siebie pognębić. Cegła po cegle rozebrać swoje życie. Do szczętu zrujnować. Zostawić zgliszcza, zostać z niczym. I jak tak dalej pójdzie, to możliwe, że nawet nie na wolności, że i tego Pippa w końcu się pozbędzie. Mohan w sumie zrobił to specjalnie. To znaczy usiłował stworzyć taką postać, która w oczach przynajmniej niektórych widzów będzie popełniać błąd za błędem, która „nie zawsze będzie słuchała naszych dobrych rad”, która to czy tamto będzie robiła nie tak, absolutnie wspak, ale mimo to zaskarbi sobie choćby tylko tyle naszej sympatii, by nie życzyć jej tego, do czego prostą drogą zdaje się zdążać. Utraty wszystkiego, co ma. Trawa u sąsiada wydaje ci się zieleńsza? Cóż, bajka, którą w pewnym momencie streści Pippa wskazuje na to, że wyznaje zasadę: ciesz się tym, co masz, zamiast wiecznie gonić za czymś więcej. Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. Takie między innymi prawdy (nic odkrywczego, żeby nie rzec banały) płyną z tej opowiastki. Pippa, w skrócie, takie teorie wygłasza, ale robi coś zupełnie odwrotnego. Hipokrytka? Nie, po prostu nadarzyła się nieoczekiwana, wyjątkowa, jedna na milion okazja, której głupio byłoby nie wykorzystać. I bum! Cóż za zaskoczenie. Ciekawy eksperymencik. Tupnięcie, z którego płynie dodatkowa nauka. Następne ostrzeżenie zawarte w tym, moim zdaniem tylko trochę naciąganym (epilog), scenariuszu spłodzonym przez Michaela Mohana.

Dosyć skromne filmowe przedsięwzięcie, które prześledziłam ze średnim stopniem zaangażowania. Wyciągając średnią:) Bo dalej lepiej niż bliżej. „Kiedy nikt nie patrzy” Michaela Mohana długo się rozkręca, co ma swoje plusy – w tym czasie na przykład całkiem nieźle zaznajamiamy się z niektórymi postaciami, nie tylko główną bohaterką, która to wpada w sidła przypuszczalnie zgubnej obsesji – ale gdyby tak mniej gadania, gdyby tak uderzyć trochę wcześniej? Albo chociaż pobawić się klimatem. Mroczniej, duszniej, ale już niekoniecznie goręcej. Wystarczy mi tej pikanterii. Miękkiej erotyki, która ma uzasadnienie w scenariuszu. Nie że golizna dla samej golizny. Nagość wpisuje się w intrygę, jest jej częścią, czynnikiem w jakimś stopniu determinującym akcję. Rozpalającym obsesję pierwszoplanowej postaci. Według mnie taka sobie historyjka, taki tam nieszkodliwy przeciętniaczek oparty na sprawdzonym motywie podglądactwa, ale... niezbyt mocno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz