Recenzja na życzenie (Miss Kitsch)
Ostatni weekend przed zamknięciem dużego hotelu. Recepcjoniści Claire i Luke meldują kilku gości, po czym oddają się nudnej monotonii pracowniczej. Kiedy dziewczyna wpada na pomysł, aby zarejestrować obecność rzekomo nawiedzającego hotel ducha Madeline O’Malley - kobiety, która przed laty tutaj umarła, Luke bynajmniej nie jest zachwycony. Z pomocą jednej z ostatnich, posiadającej mediumiczne zdolności mieszkanek hotelu, Claire odkrywa niewyobrażalne byty, gnieżdżące się w budynku.
Horror ghost story, twórcy m.in. “The House of the Devil”, “Śmiertelnej gorączki 2” oraz współreżysera “V/H/S”, Ti’a Westa, który ku mojemu zaskoczeniu, nie zaskarbił sobie sympatii polskich widzów. Moje zdziwienie potęguje fakt, że pomimo kilku niedoróbek „The Innkeepers” stanowi rasową, przyzwoicie nastrojową ghost story, wywiązując się z niemalże wszystkich zadań stawianych temu nurtowi.
Cała oś fabularna obraca się w wokół dziwnej parki recepcjonistów. Sara Paxton, za którą osobiście nie przepadam i wolałabym, aby skończyła już swoją przygodę z horrorem w roli Claire może i nie była jakoś szczególnie zachwycająca, ale warsztatowo jej gra utrzymywała się na nierażącym poziomie. A nie miała łatwego zadania, bo jej bohaterkę ciężko przypasować do zazwyczaj spotykanych w tym gatunku protagonistek – infantylna, nadmiernie pobudzona, lekko oderwana od rzeczywistości, łatwo poddająca się emocjom i nietaktowna gaduła. Jej temperament odrobinę równoważy kolega z pracy, Luke (w tej roli całkiem znośny Pat Healy) – posępny pesymista, ciągle przesiadujący w Sieci i niezmiernie nudzący się na swoim stanowisku. Twórcy zdecydowali się na przydługi wstęp, pozbawiony infantylnych gadek o niczym, z których słyną przede wszystkim teen-horrory. Dialogi pomiędzy Claire i Lukiem mają jakąś głębię egzystencjalną – nic, czego byśmy już nie wiedzieli (pesymistyczne „życie niczego ludziom nie oferuje” i „nie oczekuj niczego od ludzi, bo dzięki temu masz szansę pozytywnie się zaskoczyć”), ale przynajmniej nie są to konwersacje typu: „kto pozwoli mi się przelecieć”.
West umiejscowił akcję w staroświecko umeblowanym hotelu, który znacznie potęguje klimat grozy – delikatny, nienachlany i w żadnej mierze nieprzesadzony, dodatkowo osnuty cichą ścieżką dźwiękową oraz długimi ujęciami wszechobecnej ciszy. To wszystko wespół z profesjonalną realizacją daje nam przedsmak niesamowitego wyczucia Westa w filmowym horrorze. Obecność nieznanego pogłębia fakt rychłego zamknięcia hotelu, ze względu na jego rzekome nawiedzenie, odstraszające potencjalnych gości. W weekend poprzedzający to wydarzenie stylowy zabytek, poza recepcjonistami, zamieszkuje kobieta z dzieckiem, która ucieczką z domu szantażuje męża, podstarzała aktorka-medium oraz tajemniczy jegomość, zajmujący pokój na odciętym trzecim piętrze. Twórcy dosyć szybko, za pośrednictwem Claire, wyłuszczają nam legendę o zmarłej przed laty w hotelu Madeline O’Malley, która teraz jakoby poszukuje nowego kochanka do wiecznej egzystencji w zaświatach. Prawie cały seans obfituje w pozbawione dosłowności, lekkie sygnały obecności nieznanego – muzyka, trzaskanie, szelesty i chroboty rozlegające się w budynku oraz jedna znakomicie zrealizowana jump scena z samoistnie wciskającymi się klawiszami fortepianu. Wszystkie te zabiegi, chwilami intrygujące, a czasami wręcz nudnawe zmierzają do pierwszej przerażającej wizualizacji doskonale ucharakteryzowanego ducha kobiety w sukni ślubnej, z zakrwawionymi ustami i oczami, który zarówno w pierwszej połowie seansu, jak w pełnych większej dosłowności w epatowaniu makabrą ostatnich 20 minutach niestety nie pozostaje na ekranie zbyt długo, ukazując swoje koszmarne oblicze niemalże w migawkowych ujęciach. Jednakże radzę zwrócić baczniejszą uwagę na tę kreaturę za pośrednictwem zatrzymanego kadru, bowiem Westowi udało się w tych przepełnionych efektami komputerowymi czasach stworzyć coś naprawdę realistycznego, rodem ze starych, dobrych straszaków.
Chociaż większości seansu nie udało się pozbawić pewnej dozy nużącej monotonii to wbrew pozorom fabuła prezentuje się na tyle wciągająco, aby przetrzymać widza do ostatnich, pełnych bardziej zdecydowanych elementów horroru minut seansu, które choć w sporej mierze żerują na ogranych motywach (zakrwawione ciało w wannie, jak w „Lśnieniu” i „13 duchów” oraz wisielec zjawy O’Malley, jak w remake’u „Amityville”) to i tak znacznie podnoszą poziom adrenaliny u odbiorcy. Szkoda tylko, że finał nie oferuje nam niczego, co miałoby szansę na dłużej pozostać w pamięci – domyka całą historię w przekonujący sposób, ale równocześnie nie zaskakuje niczym nadzwyczajnym.
„The Innkeepers” mogę chyba z czystym sumieniem polecić wielbicielom klimatycznych ghost stories, bo choć mógłby być nieco bardziej dosłowny to myślę, że owa grupa odbiorców właśnie takiej delikatnej ewokacji grozy poszukuje w tym gatunku. Ja tam zawsze wolałam troszkę większą odwagę twórców w prezentowaniu makabry, ale o dziwo fabuła niniejszego obrazu miała w sobie coś, co mimo kilku nudnawych scen wzbudziło moje zainteresowanie na tyle, aby dotrwać do końca projekcji.