Paul Martin niedługo po wydaniu jego pierwszej książki, która okazała się bestsellerem, przeprowadził się do położonego z dala od sąsiadów wiejskiego domu, na kawałku ziemi nazwanym Straw Hill. Mężczyzna właśnie pracuje nad swoim drugim dziełem, ale praca posuwa się zbyt wolno, co może mieć związek z przerażającymi wizjami, jakich od czasu do czasu doznaje. Paul uznaje, że rozprasza go też jego dziewczyna Suzanne, więc pozbywa się jej z domu. Zaraz potem jego agent znajduje mu maszynistkę, o którą prosił, młodą kobietę Lindę Hindstatt, która wprowadza się do Domu na Słomianym Wzgórzu. Z jej pomocą praca Paula wreszcie nabiera tempa i choć początkowo ma wrażenie, że jego pracownica coś przed nim ukrywa, szybko zastępuje je zauroczenie tą enigmatyczną kobietą.
Wyreżyserowany przez Jamesa Kenelma Clarke'a w oparciu o jego własny scenariusz, „Dom na Słomianym Wzgórzu” (oryg. „Exposé” aka „The House on Straw Hill” aka „Trauma”) to jedyny brytyjski obraz, który trafił na niesławną listę video nasties. W swojej rodzimej Wielkiej Brytanii film został wydany w kinach w 1976 roku pod tytułem „Exposé” w ocenzurowanej wersji – materiał okrojono o około trzy minuty, na które składały się ujęcia krwawej przemocy i seksu – a w 1979 roku wypuszczono pierwszą edycję video już pod tytułem „The House on Straw Hill”. Potem film został całkowicie zakazany (video nasties) na terenie Wielkiej Brytanii – ponownie wydano go dopiero w 1997 roku w wersji skróconej o pięćdziesiąt jeden sekund. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to niskobudżetowy horror, klasyfikowany również jako thriller psychologiczny, z nurtu exploitation z Udo Kierem (pseudonim artystyczny niemieckiego aktora Udo Kierspe), który był tutaj dubbingowany, Lindą Hayden, która potem żałowała, że wystąpiła w tym filmie oraz zwaną symbolem seksu Fioną Richmond. W 2010 roku ukazał się remake „Domu na Słomianym Wzgórzu” pod tytułem „Stalker” w reżyserii Martina Kempa.
„Dom na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a: „niesłusznie zapomniany” film grozy nakręcony - o dziwo! - w Wielkiej Brytanii w latach 70-tych XX wieku. Wiele mówi już sam fakt, że to jedyna brytyjska produkcja, która została wciągnięta na, również brytyjską, listę zwaną video nasties. Nie chodziło o faworyzowanie rodzimego kina, pozbywanie się konkurencji, bo takowej ze świecą można było szukać. Mówiąc wprost: brytyjskie kino najzwyczajniej nie słynęło z tak „paskudnych” filmów, jak ten tutaj. To wyklęte dzieło Jamesa Kenelma Clarke'a. Ten zgniły owoc - o zgrozo! - rodowitego Anglika. I dobrze, że znalazł się taki Clarke, który miał odwagę pójść pod prąd. Dobrze dla mnie. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to jedno z moim większych filmowych odkryć ostatnich lat. Bodaj częściej klasyfikowany jako thriller niż horror, ja natomiast odebrałam go jako mieszankę obu tych gatunków, i to w równych proporcjach. Nie mam wątpliwości, że narracja omawianej produkcji została też ukierunkowana na szokowanie, ewentualnie budzenie lekkiego wstrętu oraz na straszenie publiczności. To ostatnie najmocniej uwidacznia się w upiornych wizjach - doskonały montaż obrazu i dźwięku, przeraźliwego dźwięku tak niepodobnego do melancholijnej, smutnej, melodyjnej ścieżki przewodniej skomponowanej przez Steve'a Graya. Od strony technicznej to takie małe dzieło sztuki. Istna uczta dla osób złaknionych emocjonalnej niewygody. Bo te wstawki, te koszmarne halucynacje czołowej postaci, naprawdę mogą wytrącić ze strefy komfortu. Zupełnie jakby twórcy wymierzali siarczyste policzki – raz za razem, i tak aż do nagłego przejścia z imaginacji do szarej rzeczywistości. Dosłownie szarej, bo zdjęcia, za które odpowiadał Dennis C. Lewiston (ponoć wspomagał go, niewymieniony w czołówce, Phil Meheux) bardziej ponure już chyba być nie mogły. Nawet w słoneczne dni jest dziwnie szaro i posępnie. Niezmiennie bije z ekranu okropny, a tak naprawdę to wspaniały, chłód. Chwilami robi się wręcz przeraźliwie zimno, ale nie jest tak tajemniczo, jak myślę chciał scenarzysta i zarazem reżyser „Domu na Słomianym Wzgórzu”. Dawniej mogło to działać, ale obawiam się, że dla dzisiejszych odbiorców, fabuła może okazać się nazbyt przewidywalna. James Kenelm Clarke z całą pewnością chciał utrzymywać widza w niepewności nie tylko co do Lindy Hindstatt (według mnie zjawiskowa kreacja Lindy Hayden), maszynistki i sekretarki Paula Martina (zadowalający występ Udo Kiera), jak i samego pisarza. Mężczyzna z jakiegoś powodu seks ze swoją dziewczyną Suzanne zawsze uprawia w lateksowych rękawiczkach UWAGA SPOILER. W sumie to nadal nie wiem, dlaczego. Po co je wkładał? Skąd ten fetysz? Czyżby eksponowano go tylko po to, by zmylić widza, skierować podejrzenia (zabójstwa) na niego KONIEC SPOILERA. I oczywiście nie należy zapominać o halucynacjach Paula, to mogą być bowiem oderwane fragmenty jakichś, być może, wypartych wspomnień. Z Lindą sprawa była trochę bardziej skomplikowana. Bo prawdę mówiąc trochę się pogubiłam w roli, jaką dla niej przewidziano. Dopóki jej zagadkowość opierała się jedynie na zdjęciach, póki to była jedyna wyraźna sugestia świadcząca przeciwko niej, to znaczy wskazująca na to, że ma jakieś ukryte zamiary względem swojego nowego pracodawcy, to sprawa była jasna. Ale potem straciłam już rozeznanie, czy Clarke'owi bardziej zależało na tym, byśmy mieli pewność, że za zbrodnie dokonywane w otoczeniu Paula odpowiada jego urodziwa podwładna (scena na polu pszenicy z udziałem dwóch gwałcicieli albo i nie, trudno to rozsądzić, co zapewne było celowym zabiegiem filmowców), czy to miał być raczej kolejny fałszywy trop. To by wyjaśniało, dlaczego przy kolejnych zabójstwach skrzętnie skrywano oblicze sprawcy. Czy to autor scenariusza trochę się zamotał, czy faktycznie mordercą jest kto inny? Ej, może o to chodziło? Może nad tym mieliśmy się zastanawiać? UWAGA SPOILER Jeśli tak, to dlaczego Linda nie uznała za stosowne podzielić się z kimkolwiek, choćby z Paulem, tym co przydarzyło jej się na polu tuż po przybyciu do Domu na Słomianym Wzgórzu? Odpowiedź może być tylko jedna, a przynajmniej ja tylko jedno uzasadnianie znajdowałam KONIEC SPOILERA. Niestety, chociaż... Tak naprawdę to niezbyt mnie ta przewidywalność dotknęła. Z zachwytu jakoś nie wyszłam.
Otoczony polami z żółtą już pszenicą (czas żniw), choć gdzieniegdzie można jeszcze wypatrzyć trochę zielonych łodyg, oddalony od innych posesji, wiejski domek. W takim miejscu osiadł Paul Martin po wydaniu swojej pierwszej książki, która dała mu sławę i bogactwo. Mężczyzna nie zamierza jednak spoczywać na laurach, raczej chce kuć żelazo, póki gorące, pracuje już więc nad swoim kolejnym wybitnym dziełem. Bo za wybitnego literata on sam się uważa. Lubi wygłaszać peany pod swoim adresem; perorować o swoim ogromnym, niezrównanym pisarskim talencie. Skromnością więc nie grzeszy. Wygląda raczej na to, że nasz „wielki pisarz” jest szaleńczo zakochany w samym siebie. Ślepo zapatrzony w swoją szanowną osobę. I gotowy nieść brzemię sławy, na którą w domyśle w swoim mniemaniu od urodzenia był skazany. Odniosłam wrażenie, że Paul patrzy na siebie jak na męczennika. Cieszy się ze swojego sukcesu, wręcz pławi się w blasku sławy, ale i w swoim pojęciu bohatersko znosi wszelkie niedogodności z nią związane. Niesie ten krzyż, pokornie przyjmuje na siebie to okrutne brzemię. Poświęca się dla innych, dla ogólnoświatowej kultury, która rozpaczliwie domaga się jego talentu. Jego wkład w literaturę nie ma bowiem sobie równych. To bezcenny skarb, jakim Martin wspaniałomyślnie dzieli się z bliźnimi. Rzecz jasna, tymi co bardziej inteligentnymi, bo ktoś taki, jak Paul Martin nie będzie przecież zaspokajał kulturalnych potrzeb pospólstwa. Nie, nie, on zajmuje się tak zwaną literaturą wysoką. Więcej: na tej wysokości jest zupełnie sam, bo jeszcze nie urodził się drugi pisarz/druga pisarka tego formatu. Jak wiadomo żaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary, pierwszoplanowa postać „Domu na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a „płaci więc ogromniasty podatek” od swojej wspaniałomyślności. Płaci za swoją sławę. Nie tyle samotnością, bo ona raczej nieszczególnie mu doskwiera, ile po prostu koniecznością unikania tłumów, trzymania się z dala od metropolii. I lekką paranoją – Martina często ogarnia przekonanie, że jest obserwowany w tym swoim skromnie urządzonym, właściwie to dość biednie się prezentującym (zważywszy na możliwości finansowe tego człowieka; wychodzi więc na to, że jego materialne potrzeby nie są tak rozbuchane jak jego ego) domu na głębokiej prowincji. „Dom na Słomianym Wzgórzu” to właściwie spektakl trzech aktorów. Jednego pana i dwóch pań, choć przewija się w nim też trochę pobocznych postaci. Suzanne (Fiona Richmond z toną tapety na twarzy, ale co kto lubi), dziewczyna Paula Martina, która równie dobrze może być opłacaną panią do towarzystwa, zostaje niezbyt grzecznie wyproszona przez gospodarza pod koniec pierwszego aktu, ale wróci w ostatniej partii filmu. Natomiast środkowa część „Domu na Słomianym Wzgórzu” koncentruje się na pozostałej dwójce, czyli Paulu i Lindzie . Narcystycznym pisarzu i domniemanej femme fatale. W każdym razie świeżo zatrudniona maszynistka i sekretarka Wielkiego Literata, spokojnie mogła wyrosnąć z tego modelu. Właściwie to aby nabrać takich podejrzeń, wystarczyło mi jedno spojrzenie na jej niewinną twarzyczkę, w której, mogłabym przysiąc, kryło się coś mrocznego, jakiś praktycznie niewidzialny, starannie choć ukradkiem podsycany przez nią płomień czystej wrogości. Jeśli tak rzeczywiście jest, to obiektem tej nienawiści musi być nasz, czy to bohater, czy antybohater. Tak czy inaczej niesympatyczny człowiek, który nieświadomie sprowadził pod swój dach wyrachowaną niewiastę, która jest zdecydowana zrealizować swój morderczy plan. Albo bezpiecznik Paula po pojawieniu się Lindy się przepalił. Czyżby ten nowy obiekt westchnień pisarza, narastająca frustracja o podłożu seksualnym, niezaspokojony apetyt na ciało Lindy, był kroplą przepełniającą czarę? Wepchnął go na zakrwawianą ścieżkę, która tak naprawdę już od jakiegoś czasu znajdowała się w jego polu widzenia? A może Paul już wcześniej na nią wkroczył (rękawiczki), w okresie, w który jeśli już, to dostajemy tylko szczątkowy wgląd (wizje Martina). A może wróg kryje się gdzie indziej? Jak już wspomniałam, łatwo rozpracować w zasadzie całą tę intrygę. Odpowiedzieć sobie na wszystkie, nie tylko te kluczowe, pytanie: kto zabija? Wszystkich poza mężczyznami zastrzelonymi w pobliżu tytułowego domu, bo w tym jednym miejscu (jeśli chodzi o sceny okaleczeń i mordów) żadnych wątpliwości Clarke zasiać nie próbuje. Notabene pszenica otaczająca skromny domek, w którym zamknięto dużą część akcji, jest ważnym, drogocennym budulcowym klimatu. Chyba nawet najważniejszym, bo jest w tym jakaś świeżość (chociaż raz nie kukurydza, hehe), jakaś unikatowość, jakaś sugestywność... Hipnotyczny urok, oszałamiająca posępność, duszące poczucie uwięzienia w tej gęstej roślinności, która już za chwilę, już za moment, zacznie gnić. Wydzielać ohydny fetor... Trzeba jeszcze dodać, że sporo w „Domu na Słomianym Wzgórzu” erotyki. Stosunków płciowych (mężczyzna z kobietą oraz kobieta z kobietą) i masturbacji, od której Linda chyba się uzależniła... Mniej jest w tym, bądź co bądź dość odważnym widowisku, okaleczeń i mordów, choć i w tym temacie można się spodziewać paru błysków. Bodaj najczęściej wspominanym, najszerzej komentowanym, najbardziej charakterystycznym krwistym momentem jest „jakże malowniczy” obrazek posoki spływającej po nagim ciele umierającej, zadźganej kobiety – płynie strumyczek, płynie, do intymnego morza. Końcówka filmu niezamierzenie zabawna.
Aż dziw, że „Dom na Słomianym Wzgórzu” Jamesa Kenelma Clarke'a dołączył do smutnego grona zapomnianych. Niekompletnie, bo jednak jest jeszcze trochę „takich wariatów”, jak ja, którzy decydują się rzecz odgrzebać. Wydobyć spod tej grubej warstwy kurzu, która nie wiedzieć czemu zebrała się na tym horrorze/thrillerze, w każdym razie filmie z nurtu exploitation. Albo wiedzieć, bo to rzekome zapomnienie tak naprawdę może być niemożnością dojścia do tej „paskudy” (halo dystrybutorzy filmowi!). Zachwycającej paskudy i nieważne, że fabuła jest zdecydowanie mniej zagadkowa, niż być miała. W zasadzie to wcale. Nic się nie stało, Brytyjczycy, nic się nie stało. I tak jestem pod wrażeniem tego, czyżby ewenementu na brytyjskim rynku filmowym w tamtym okresie? Czy to najbardziej dosadny (seks i przemoc) film z rzeczonego regionu, jaki powstał w całym XX wieku? Może tak, może nie. Ale na pewno jedyny brytyjski film, który trafił na niesławną listę video nasties. Ponury, klaustrofobiczny, z lekka schizofreniczny, paranoiczny, zmysłowy i przesycony potężną, nie tak znowu niejawną, groźbą. Zły, brzydki, brudny. Cudowny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz