wtorek, 20 czerwca 2017

„The Killer Is on the Phone” (1972)

Aktorka teatralna, Eleanor Loraine, jest prześladowana przez Ranko Drasovica, który szuka okazji do zabicia jej. Gdy mężczyzna staje naprzeciwko niej kobieta doznaje szoku, po czym mdleje uderzając się w głowę. Po przewiezieniu do szpitala zostaje pobieżnie przebadana i wypuszczona do domu. Kiedy próbuje skontaktować się ze swoim ukochanym, Peterem Vervoortem, jej zaskoczona siostra Dorothy informuje ją, że mężczyzna nie żyje, a jej mężem jest niejaki George. Eleanor go nie rozpoznaje. Zaniepokojeni jej zachowaniem bliscy szukają pomocy u doktora Chandlera, który po przebadaniu pacjentki stwierdza, że Eleanor doznała amnezji. Kobieta nie pamięta ostatnich pięciu lat, włącznie z wypadkiem samochodowym, w którym zginął Peter Vervoort, mężczyzna, którego miała poślubić. Wciąż obserwujący ją Ranko Drasovic wkrótce uświadamia sobie, że Eleanor go nie rozpoznaje. Nie zamierza jednak ryzykować porzucenia swojego planu zabicia jej.

Niedoceniony włosko-belgijski film z nurtu giallo w reżyserii Alberto De Martino, do którego scenariusz spisał we współpracy z Adriano Bolzoni, Renato Izzo, Lorenzo Manningiem i Vincenzo Mannino. „The Killer Is on the Phone” na świecie został rozpowszechniony pod kilkoma tytułami, z których oprócz nadmienionego najbardziej znane są oryginalny „L'assassino... e al telefono” i angielski „Scenes from a Murder” - o ile można w ogóle użyć słowa „znany” w przypadku produkcji kojarzonej przez tak niewielką grupę widzów. Może w latach 70-tych XX wieku sprawa przedstawiała się trochę bardziej litościwie dla „The Killer Is on the Phone”. Tego nie wiem, ale obecnie bez wątpienia film jest znany jedynie nielicznym.

Nie jest żadną tajemnicą, że w nurcie giallo mam spore zaległości (które staram się nadrabiać), i że większą sympatią darzę „młodszego brata” tego podgatunku, czyli slasher. Niewielkim komplementem będzie w takim razie stwierdzenie, że „The Killer Is on the Phone” to jeden z najlepszych filmów z nurtu giallo, z jakim się dotychczas spotkałam, choć nie ma w tym oczywiście ani krztyny przekłamania. Alberto De Martino stworzył wszak mocno klimatyczną perełkę opowiadającą niebywale wciągającą historię, przy maksymalnej minimalizacji krwawej przemocy. Włoski reżyser pokazał, że w tym nurcie makabryczne sceny mordów wcale nie „grają pierwszych skrzypiec”, że nieporównanie ważniejsza jest dbałość o zgoła inne elementy, z duszącą atmosferą na czele. „The Killer Is on the Phone” nie jest pokazem skrajnego niechlujstwa, realizatorskiego chaosu i montażowych niedociągnięć, zlepkiem nieskoordynowanych ujęć z kompletnie niedopasowaną muzyką w tle. Każdy kadr wydaje się być dokładnie przemyślany, dosłownie każdy ruch (i bezruch) kamery, aż krzyczy, że mamy do czynienia z dziełem nakręconym przez ludzi posiadających przeogromne wyczucie gatunku, którzy pragną pokryć widza lepkim klimatem napierającej zewsząd czystej grozy mającej ludzkie oblicze. Za zdjęcia odpowiadał Joe D'Amato – i w sumie to wszystko powinno tłumaczyć. W końcu od twórcy późniejszych „Mrocznego instynktu” i „Ludożercy” ma się pełne prawo wiele oczekiwać. I Joe D'Amato całkowicie sprostał moim wymaganiom – wciąż mam przed oczami te posępne kadry i powolne wędrówki kamery po sylwetkach bohaterów z częstymi zbliżeniami na oczy, co jest jednym z bardziej charakterystycznych elementów włoskiego kina grozy. I przede wszystkim mocno trzymające w napięciu sekwencje skradania się oprawcy wypatrującego okazji do zabicia upatrzonej ofiary. Zdecydowanie największy ładunek nieokiełznanej złowieszczości przynosi przedostatnia partia rozgrywająca się w teatrze. Bez muzyki, co znacznie intensyfikuje paraliżujące odczucia gwarantowane przez idealnie sportretowane, mocno klimatyczne podchody z udziałem prześladowcy i jego ofiary. To nie znaczy, że twórcy „The Killer Is on the Phone” całkowicie zrezygnowali z kompozycji muzycznych, bo nastrojowe dźwięki bardzo często towarzyszą klimatycznym sekwencjom. Z czego byłam wielce zadowolona, bo Stelvio Cipriani stworzył naprawdę zjawiskowy motyw przewodni, utwór tego rodzaju, w który pragnęłoby się wsłuchiwać od rany do nocy. Kolejnymi osobami, których wkładu praktycznie nie sposób przecenić to odtwórcy najważniejszych postaci, Anne Heywood i nieżyjący już Telly Savalas. Ten drugi wcielił się w rolę prześladowcy głównej bohaterki, Ranko Drasovica, który z jakiegoś długo nieujawnianego powodu planuje ją zabić. W grupie osób, którym znany jest omawiany obraz dominuje pogląd, że ze wszystkich kreacji zaprezentowanych w „The Killer Is on the Phone” jego robi zdecydowanie największe wrażenie. Prześladowca w wykonaniu Savalasa rzeczywiście jest odpowiednio demoniczny, jego postać istotnie emanuje złowróżbną tajemniczością i zimnym zepsuciem panoszącym się w jego wnętrzu, ale choć podpisuję się pod twierdzeniem, że Telly Savalas wykonał kawał solidnej roboty to osobiście za najjaśniej błyszczącą gwiazdę tej produkcji uznaję Anne Heywood. Przed aktorką postawiono dużo trudniejsze zadanie, musiała wszak pokazać na ekranie dwie osobowości i to na tyle przekonująco, aby zmusić odbiorcę do spoglądania na postać Eleanor Loraine pod dwoma różnymi, mocno dezorientującymi kontami. To było bardzo ważne, nie wiem nawet czy dla scenarzystów nie najważniejsze, bo gdyby w tej roli obsadzono mniej utalentowaną aktorkę fabuła straciłaby sporo na wartości. W najlepszym wypadku oddziaływałaby wówczas na mnie z dużą mniejszą siłą, w najgorszym szybko przestałabym skupiać się na jej przebiegu, koncentrując się jedynie na syceniu oczu i uszu bezbłędną audiowizualną otoczką.

Akcję „The Killer Is on the Phone” zawiązuje zagadkowe omdlenie głównej bohaterki, aktorki teatralnej Eleanor Loraine na widok mężczyzny stojącego tuż przed nią, poprzedzone ujęciem jej przerażonej twarzy. Zostajemy więc wciągnięci w sam środek wydarzeń, bez możliwości wcześniejszego prześledzenia relacji tej dwójki. Obserwujemy tę sekwencję z pozycji osoby kompletnie niezaznajomionej z tematem, przypadkowego obserwatora, który nie wie dlaczego widok tego konkretnego mężczyzny wywołał w kobiecie taką dramatyczną reakcję. Zabieg ten sprawia, że już na początku zderzamy się z jakąś frapującą tajemnicą, której sens pragnie się poznać. Kolejne sceny każą nam jednak sądzić, że nasza ciekawość jeszcze przez długi czas nie zostanie zaspokojona, bo jak się okazuje Eleanor Loraine po odzyskaniu przytomności nie pamięta niczego z ostatnich pięciu lat, w tym tajemniczego mężczyzny, który wcześniej tak bardzo ją przeraził. Szybko dowiadujemy się, że główna bohaterka była niegdyś zakochana w zamożnym Peterze Vervoortcie, którego miała poślubić, ale ich plany pokrzyżował śmiertelny w skutkach wypadek samochodowy z udziałem mężczyzny. Obecnie mężem Eleanor jest niejaki George, problem jednak w tym, że kobieta go nie rozpoznaje, że nie może sobie nawet przypomnieć śmierci Petera. Po powrocie do przytomności trwa więc w stanie ducha, w jakim była zanim doszło do owej tragedii, jest przekonana, że Peter nadal żyje i dopiero jej siostra konfrontuje ją z okrutną prawdą. Pierwszy wniosek jaki wysuwa zagubiona Eleanor jest w pełni zrozumiały i logiczny – otóż, wychodzi z założenia, że padła ofiarą jakiegoś podstępu, że jej bliscy próbują ją oszukać. Ten wątek wprowadza swego rodzaju paranoiczną atmosferę, twórcy przez chwilę pozwalają widzowi podzielać odczucia głównej bohaterki, trwać w swoistym poczuciu kompletnie niezrozumiałego szaleństwa, w przeświadczeniu o jakimś spisku zawiązanym przez bliskich Eleanor. I gdy już ma się wrażenie, że fabuła rozwinie się właśnie w tym kierunku, że scenarzyści będą przeskakiwać od sugestii utraty pamięci w wyjaśnienie spiskowe, ucinają te spekulacje sekwencją rozgrywającą się w gabinecie doktora Chandlera, która nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do amnezji. Przez jakiś czas, bo słowa rzucone przez siostrę zmarłego Petera Vervoorta, Margaret, w jednej z dalszych scen może na powrót wprowadzić trochę wątpliwości u co poniektórych odbiorców. Domysły, gra pozorów, niejasne aluzje i górujące nad tym wszystkim narastające przekonanie, że charakter głównej bohaterki uległ diametralnej zmianie. Z przebłysków wspomnień dowiadujemy się, że Eleanor ma na sumieniu pewne grzechy, również takie, które mogą podważyć wszystko, co dotychczas dowiedzieliśmy się o śmierci jej ukochanego przed pięcioma laty. Anne Heywood w roli femme fatale wypadła wręcz obłędnie – daję słowo, nie mogłam oderwać oczu od jej kreacji rozpustnej, pozbawionej wszelkich skrupułów, wyrachowanej piękności odnajdującej przyjemność w manipulowaniu mężczyznami i upajającej się sukcesami odnoszonymi na deskach teatru. Co ważne, twórcy ani na chwilę nie pozwalają nam zapomnieć o obecności tajemniczego oprawcy. Nawet wówczas, gdy nie widzimy go na ekranie czujemy na sobie jego przeszywający wzrok, a co za tym idzie w stanie wzmożonej czujności wszędzie wypatrujemy jego sylwetki w oczekiwaniu na niechybny atak. Jego działalność zapewne wielce rozczaruje osoby nastawiające się na krwawe kino grozy, ale szczerze wątpię żeby znaleźli się widzowie, którzy nie dadzą się zaskoczyć przynajmniej jednym zwrotem akcji – genialnym posunięciem scenarzystów, które nie tyle mnie zaskoczyło (to byłoby niedopowiedzenie stulecia), ile całkowicie ogłuszyło UWAGA SPOILER nieprzyjemnym poczuciem znikania wszystkiego, w co do tej pory wierzyłam, świadomością kompletnej dewastacji świata przedstawionego i jakże zdumiewająco błyskawicznego skonstruowania nowego na zgliszczach poprzedniego KONIEC SPOILERA. Na koniec twórcy też przygotowali pewną niespodziankę, ale choć takiego obrotu spraw również się nie spodziewałam to szczerze powiedziawszy w porównaniu do wcześniejszej bomby jawi się to niczym niepozorny kapiszon (do tego czasu wymyśliłam sobie coś mocniejszego).

„The Killer Is on the Phone” Alberto De Martino to prawdziwa uczta dla moich zmysłów, doskonały film z nurtu giallo, do którego z całą pewnością będę często powracać. Bo to tego rodzaju obraz, który nawet bez elementu zaskoczenia, oglądany powtórnie z pozycji osoby zaznajomionej już z sensem owej historii może dostarczać mnóstwa tak bardzo poszukiwanych przeze mnie emocji. Nie twierdzę, że będzie tak samo oddziaływał na wszystkich fanów kina grozy, łącznie z długoletnimi wielbicielami nurtu giallo, nie mówię, że zachwyci każdego. W końcu wystarczy chociażby prześledzić kilka opinii na jego temat zamieszczonych w Internecie, żeby zauważyć, że nie posiada wielu fanów, że niektórzy widzą w nim jedynie przeciętniaka, bez znajomości którego można się obejść. A ja tymczasem żałuję, że tak długo obywałam się bez tej znajomości.

1 komentarz:

  1. Świetne giallo. Prosta fabuła, ale niezwykle wciągająca. Świetna scena w teatrze i rewelacyjne zakończenie. Alberto De Martino był genialnym reżyserem, którego filmy trzymają mocno w napięciu.

    OdpowiedzUsuń