OSOBY,
KTÓRYM OBCA JEST ZBRODNICZA DZIAŁALNOŚĆ CHARLESA MANSONA I JEGO
SEKTY PRZESTRZEGAM PRZED SPOILERAMI W RECENZJI
Sierpień
1969 roku. Abigail spędza ostatnie chwile w Kalifornii przed
planowanym powrotem do rodzinnego Bostonu w stanie Massachusetts, z czego nie jest
zadowolony jej chłopak Wojciech. Ich przyjaciele, Jay i będąca w
zaawansowanej ciąży Sharon urządzają Abigail skromne przedwczesne
urodziny w restauracji El Coyote. Później wszyscy udają się do
willi Sharon usytuowanej w zacisznym zakątku Beverly Hills. Mniej
więcej w tym samym czasie w okolicy pojawiają się tajemniczy
ludzie, którzy po krótkiej obserwacji willi Sharon przystępują do
ataku.
Zbiorowe
morderstwo popełnione nocą z ósmego na dziewiątego sierpnia 1969
roku odbiło się głośnym echem na całym świecie. Kilkoro
członków sekty Charlesa Mansona zwanej Rodziną weszło wówczas do
willi wynajmowanej przez aktorkę Sharon Tate i jej męża Romana
Polańskiego. Znany reżyser i scenarzysta przebywał wtedy w
Europie. Jego brzemiennej żonie towarzyszyli przyjaciele: Jay
Sebring, Wojciech Frykowski i Abigail Folger. Członkowie „Rodziny
Charlesa Mansona” nie oszczędzili nikogo – cała czwórka padła
ofiarą ich bestialstwa, łącznie z niejakim Stevenem Parentem,
którego ciało znaleziono w samochodzie zaparkowanym na podjeździe.
Scenariusz „Watahy u drzwi” autorstwa Gary'ego Daubermana został
zainspirowany tym makabrycznym wydarzeniem, stanowi próbę ujęcia
tej strasznej nocy z perspektywy ofiar. Reżyserii podjął się John
R. Leonetti, twórca między innymi „Efektu motyla 2” i
„Annabelle”. Panowie, w takim samym charakterze, współpracowali
już ze sobą podczas tworzenia ostatniej wymienionej produkcji, w
której notabene dali wyraz swojemu zainteresowaniu morderstwem
Sharon Tate i jej przyjaciół.
Scenariusz
„Watahy u drzwi” nie skupia się na całej okrutnej działalności
tzw. Rodziny Charlesa Mansona. Nie licząc informacji i zdjęć
archiwalnych zamieszczonych przed napisami końcowymi nie zdradza nam
nic na temat oprawców – nie poznajemy ani ich nazwisk, ani
motywów, ani tym bardziej procesów myślowych zachodzących w ich
umysłach. Nie widzimy nawet ich twarzy. Są jedynie tajemniczymi
sylwetkami przemykającymi w nocnych ciemnościach. Thriller Johna R.
Leonettiego jest utrzymany w konwencji home invasion. I nic w
tym zaskakującego, bo w końcu charakter głośnego zbiorowego
morderstwa popełnionego latem 1969 roku przez paru członków sekty
Charlesa Mansona idealnie wpasowuje się w ten nurt. Zdumiewa coś
innego, a mianowicie denerwująco pobieżne ujęcie tematu. Cała
opowieść trwa niespełna siedemdziesiąt minut, podczas których
uwidacznia się irytujący i naprawdę niezrozumiały pośpiech
twórców. Zamiast pochylić się nad protagonistami, dokładnie
zobrazować ich wzajemne relacje i przybliżyć widzom ich rysy
psychologiczne scenarzysta zdecydował się jedynie na kilka
ogólników, które nie dość, że utrudniają odbiorcy „wejście
w ich skórę” to na dodatek osoby nieznające tej sprawy mogą
zmusić do wyciągnięcia fałszywych wniosków. Podejrzewam, że
Gary Dauberman nie chciał zanadto odbiegać od faktów. Bardziej
wyczerpujący portret wydarzeń bezpośrednio poprzedzających atak
na Sharon Tate i jej przyjaciół, wiązałby się bowiem z
koniecznością „popuszczenia wodzów wyobraźni”. Nikt bowiem
nie zna szczegółowego przebiegu tego feralnego wieczora (znane są
jedynie ogólniki). Nie wiadomo o czym rozmawiały przyszłe ofiary
zanim nastąpił atak. Ale to nie przeszkodziło scenarzyście w
wymyśleniu kilku kwestii. Starał się jednak ograniczyć je do
minimum, co przyjęłam z ubolewaniem, bo moim zdaniem filmowi
wyszłoby na dobre, gdyby Dauberman nie lękał się tak bardzo
odautorskich dopowiedzeń, częstszego wybiegania w sferę wyobraźni
podczas portretowania pozytywnych postaci. Kreację Sharon powierzono
Katie Cassidy, warsztatowi której nie mam nic do zarzucenia, w
przeciwieństwie do wkładu scenarzysty. Dauberman znacznie
ograniczył jej pole do popisu – na temat Sharon dowiadujemy się w
sumie tylko tyle, że znajduje się w zaawansowanej ciąży, jest
aktorką i mieszka w uroczej willi, do której zaprasza troje
przyjaciół. Zakładając, że nic mi nie umknęło (a nie mogę
tego wykluczyć) ani razu nie pada nazwisko jej męża i zarazem ojca
dziecka, które niebawem ma przyjść na świat. Osoba
niezaznajomiona z tą sprawą może wręcz odnieść wrażenie, że
Sharon pozostaje w związku z Jayem – nie ma ujęć, które
wskazywałyby na to wprost, ale takie odczucie i tak się pojawiło.
Jeśli ktoś z tej zbieraniny szczątkowo zarysowanych bohaterów
zasługuje na miano postaci pierwszoplanowej to moim zdaniem jest nią
nie Sharon tylko Abigail, w którą wcieliła się Elizabeth
Henstridge (aktorka wypadła przekonująco, tzn. na tyle, na ile
mogła w tym przypadku). W ogólnym rozrachunku jej również nie
poświęcono tyle miejsca, ile bym chciała, niemniej dano jej więcej
czasu niż jej towarzyszom. Wypełniono go oczywiście ogólnikami –
ot, dowiadujemy się, że kobieta planuje powrót do Bostonu, od
czego próbuje odwieść ją jej chłopak Wojciech, który zamierza
zostać w Los Angeles. A kiedy następuje atak na willę Sharon
twórcy skupiają się przede wszystkim na jej rozpaczliwych próbach
wydostania się z pułapki, przy czym nie należy przez to rozumieć,
że znacznie rozciągnięto je w czasie.
Podczas
pierwszych partii „Watahy u drzwi” byłam przekonana, że
Gary'emu Daubermanowi bardzo zależy na jak najwierniejszym
odzwierciedleniu faktów, ale zaczęłam w to powątpiewać, gdy
przyszła pora na rekonstrukcję ataku na Sharon i jej gości.
Oszczędzono mi widoku najbardziej wstrząsającego mordu, przez
pozostałe przeprowadzono mnie natomiast w tak błyskawicznym tempie
z równoczesnym odżegnywaniem się od krwawych szczegółów, że
pomimo usilnych starań nie potrafiłam należycie wczuć się w
sytuację ofiar. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie odnalazłam
w sobie współczucia, ale brało się ono raczej z tego, że
scenariusz został zainspirowany prawdziwym wydarzeniem, w dodatku
tym, które autentycznie mrozi krew w żyłach. Jednak, żeby być
całkowicie szczerą bardziej wstrząsnęła mną lektura artykułów
znalezionych w Internecie. Paradoksalnie pozornie suche notki
zawierają w sobie zdecydowanie więcej emocji aniżeli obraz, który
z założenia miał zmuszać widzów do spojrzenia na to wydarzenie z
perspektywy ofiar. Powiedziałabym nawet, że Gary Dauberman i John
R. Leonetti potraktowali ofiary tej okrutnej zbrodni bardzo
niesprawiedliwie – stworzyli papierowe postacie, które następnie
wrzucili w sam środek prawdziwego koszmaru przedstawionego bez
odpowiedniej dbałości o sferę uczuciową. Napastnicy wchodzą do
domu i bez dłuższej zwłoki przystępują do wdrażania w życie
swojego makabrycznego planu. Nie ma czasu na długie stopniowanie
napięcia i takież przyglądanie się zaszczutym protagonistom. Jest
za to ciąg szybko następujących po sobie, maksymalnie złagodzonych
w formie mordów i parę mało emocjonujących prób czmychnięcia
napastnikom, tak okrojonych w czasie, że oglądającemu może być
trudno zwalczyć niepożądane wrażenie zdystansowania od ofiar.
Pochwalić muszę natomiast oprawę audiowizualną, lekko przygaszone
kolory i stare szlagiery co jakiś czas rozbrzmiewające w tle, które
łącznie ze strojami aktorów całkiem udanie oddawały klimat
schyłku lat 60-tych, choć znalazło się również trochę
plastikowych przebitek, które wolałabym aby zastąpiono
ziarnistością. I oczywiście byłabym nieporównanie bardziej
kontenta, gdyby w całość wpleciono kilka trzymających w napięciu,
dużo dłuższych sekwencji zwiastujących rychłe zagrożenie
zamiast tak upierać się przy okrajaniu tychże. Twórcy „Watahy u
drzwi” nie tyle
opowiadają historię, co biorą udział w wyścigu – metaforycznie
rzecz ujmując kieruje nimi pragnienie jak najszybszego dotarcia do
mety, nie zaś stworzenia klimatycznej, do głębi poruszającej i na
wskroś przerażającej produkcji. A przynajmniej ja tak to widzę.
Zmarnowany
potencjał – tak mogę podsumować „Watahę u drzwi” Johna R.
Leonettiego. Pomysł na ujęcie wstrząsającego zbiorowego mordu
popełnionego przez paru członków sekty Charlesa Mansona z punktu
widzenia ofiar, a nie oprawców obiecywał kawał iście
wzruszającego, mocno poruszającego i mrożącego krew żyłach
kina, a tymczasem uraczono mnie irytującą pobieżnością i
nadzwyczajnym pośpiechem, które zaowocowały niemalże całkowitym
wyjałowieniem z emocji. Zamiast zwartej, trzymającej w napięciu
historii ujętej z perspektywy ofiar, z którymi bez żadnego wysiłku
ze swojej strony mogłabym się utożsamiać dostałam jedynie skrót
opowieści, w który pomimo ogromnych starań nie potrafiłam
całkowicie się zaangażować. Co biorąc pod uwagę źródło, z
którego czerpano inspirację napawa mnie czystą wściekłością.
film do obejżenia onlai na http://zajefajnie.net.pl/filmy-online/thiller/41479-wataha-u-drzwi-the-wolves-at-the-door-2016-lektor-pl.html
OdpowiedzUsuńhttp://zajefainie.net.pl/
OdpowiedzUsuń