czwartek, 23 marca 2017

„Dzieci nocy” (1991)

W Allburgu, małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych, dwie zaprzyjaźnione nastoletnie dziewczęta, Lucy Barrett i Cindy Thompson, wybierają się do opuszczonego, niszczejącego kościoła. Cindy chce, aby przed wyjazdem na studia jej przyjaciółka wykąpała się w krypcie, w czym zresztą zamierza jej towarzyszyć, co jak mówi tutejszy zwyczaj sprawi, że zmyje z siebie małomiasteczkowy brud i uniknie powrotu w rodzinne strony. Podczas wspólnej kąpieli Cindy zostaje pochwycona przez wampira, na co przerażona Lucy reaguje ucieczką. Niedługo potem w okolicznym małym miasteczku River Junction ksiądz Frank Aldin wyjawia swój sekret przyjacielowi, Markowi Gardnerowi, nauczycielowi pracującemu w jednej z tutejszych szkół. Zdradza, że wdał się w romans z żoną swojego zmarłego już brata, Karen Thompson, matką Cindy. Teraz przetrzymuje obie kobiety w zamkniętym pomieszczeniu w swoim domu. Karen stała się bowiem wampirzycą, a jej konsumująca pijawki, nieśmiertelna córka pełni rolę jej żywicielki. Frank prosi Marka, aby udał się do Allburga celem skontrolowania sytuacji Lucy Barrett i jeśli nie jest za późno ocalenia jej życia. Gardnerowi udaje się dotrzeć do Lucy na czas, ale oboje szybko uświadamiają sobie, że większość mieszkańców miasteczka przeszła już przemianę w krwiopijców, stając się wiernymi sługami Mistrza Czakyra.

„Dzieci nocy” to jeden z mniej znanych horrorów wampirycznych w historii kinematografii. B-klasowa produkcja grozy z licznymi wstawkami komediowymi w reżyserii Tony'ego Randela, twórcy między innymi „Wysłannika piekieł 2”, „Amityville 1992: Najwyższy czas” i „Kleszczy”, stylistycznie jest zbliżona do powstałego w latach 80-tych „Postrachu nocy” Toma Hollanda, ale nie udało jej się zyskać porównywalnej popularności. Po części dlatego, że jakością mu nie dorównuje, aczkolwiek dystans nie jest znowu aż tak duży, żeby „Dzieci nocy” zasługiwały na tak niską oglądalność, którą owszem poniekąd można usprawiedliwiać słabą promocją, wymuszoną przez niewielki budżet, ale nie wydaje mi się, żeby to tłumaczenie było zasadne w przypadku długoletnich wielbicieli horrorów uparcie poszukujących zapomnianych tytułów i oczywiście zagorzałych fanów horrorów wampirycznych.

Biorąc pod uwagę moją fascynację wampirami w okresie dziecięcym i ówczesną reakcję na „Postrach nocy” Toma Hollanda nie mam wątpliwości, że gdybym wtedy zetknęła się z „Dziećmi nocy” nie mogłabym wyjść z podziwu nad dokonaniem Tony'ego Randela. Jednak dopiero kilka lat temu po raz pierwszy obejrzałam ten film i pamiętam, że wówczas nie dostarczył mi jakichś większych wrażeń, może dlatego, że wówczas moje oczekiwania względem kina grozy były nieco inne. Ale już ponowna projekcja uświadomiła mi, że to całkiem zacny obraz. Nie jakieś wiekopomne dzieło, bez znajomości którego nie można się obejść, ale i tak w moim pojęciu film wybijający się ponad przeciętną. Scenariusz „Dzieci nocy” jest dziełem Nicolasa Falacciego, który całą historię obmyślił wspólnie z Williamem Hopkinsem, Christopherem Websterem i Tonym Randelem. Nie zdziwiłabym się, gdyby w pewnym stopniu zainspirowało ich „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Tutaj również mamy do czynienia z mieszkańcami takiego niewielkiego zabudowanego zakątka, którzy przemieniają się w krwiopijców. Nie jest to jednak na tyle charakterystyczny motyw, żeby mówić o inspiracji jakimkolwiek dziełem - bardziej dobitnie unaocznia się ona w przypadku dwóch pozytywnych bohaterów, księdza i nauczyciela, którzy mierzą się z żądnymi krwi potworami. Jeśli jednak ktoś spodziewa tonacji zbliżonej do „Miasteczka Salem” to muszę czym prędzej wyprowadzić go z błędu, bo Tony Randel nie był absolutnie zainteresowany w pełni poważnym podejściem do horroru wampirycznego. Razem z pozostałymi członkami ekipy pragnął pobawić się tą tematyką - może nie tyle ją obśmiać, co ukazać jak bardzo może być płynna, predestynowana do asymilowania rozwiązań fabularnych, których zazwyczaj nie kojarzy się z tym nurtem horroru. Choć oczywiście w scenariuszu zawarto mnóstwo dowcipnych wstawek, które mogą co poniektórych widzów doprowadzić do przekonania, że twórcy „Dzieci nocy” próbowali zakpić sobie z tematyki wampiryzmu, stworzyć coś na kształt parodii. Mnie wydaje się jednak, że humorystyczne akcenty służyły przede wszystkim do uwypuklenia zabawowego, nieco eksperymentalnego podejścia do konwencji, bardziej wzbogacenia jej niźli naigrawania się z niej. Scenariusz skonstruowano tak, że nie wyśmiewałam tradycyjnych motywów kina wampirycznego, które celowo sprowadzono do absurdu tylko dałam się zabawiać twórcom ich własną, szaloną interpretacją. Reagowałam głośnym śmiechem na niektóre kwestie i sytuacje, ale bez kpiarskiego podejścia do ich archetypów. Podkreślam jednak, że to tylko mój osobisty odbiór „Dzieci nocy” - całkiem możliwe, że większość widzów w swoich zapatrywaniach skłoni się raczej w stronę a la parodii, czegoś co przede wszystkim próbuje zakpić sobie z tradycji horrorów wampirycznych, a nie poprzez czystą, nieskrępowaną zabawę podkreślić jej walory. Fabuła „Dzieci nocy” w ogólnym zarysie podąża utartym torem, choć gwoli ścisłości akcję zawiązuje dość nietypowy wątek zalanej krypty w niewielkim amerykańskim miasteczku, z którą wiąże się pewien zwyczaj. Jak się okazuje jest ona źródłem wszystkich nieszczęść następujących później, bo oto od lat przebywający tam w uśpieniu potężny wampir Czakyr zostaje przebudzony i wyrusza na żer. Jego ofiarami są mieszkańcy Allburga – w krótkim czasie ten do niedawna zaciszny zakątek Stanów Zjednoczonych zamienia się w siedlisko wampirów. W ich obliczach nie ujrzymy minimalizmu tak typowego dla wielu reprezentantów tego nurtu horroru, charakteryzatorzy wszak postanowili postawić na większą dosadność, nie szczędząc krwiopijcom ostrych rysów twarzy, demonicznych oczu i odrażających otworów gębowych naszpikowanych niesamowicie długimi zębiskami. Efekt jest doprawdy upiorny, dokładnie tak jaki lubię (między innymi), choć wiem, że istnieje spora grupa widzów, która nie przepada za takimi kreacjami wampirów, nieporównanie bardziej ceniąc sobie oszczędną charakteryzację. Wycofanie przebija natomiast z warstwy gore – trochę sztucznej krwi przelano, ale nie aż tyle, żeby mówić o dążeniu twórców do wzbudzania w widzach skrajnej odrazy, aby sądzić, że zależało im na maksymalnie makabrycznym wydźwięku ich produkcji. Antagoniści jawią się całkiem demonicznie, ale nie rozciąga się to na całościowy przebieg ich starć z ostałymi przy życiu niektórymi mieszkańcami Allburga i okolicznego River Junction.

Sekwencja, która najdobitniej podkreśla eksperymentalne podejście twórców „Dzieci nocy” do konwencji, w ramach której egzystuje problematyka ich obrazu ma miejsce niemalże zaraz po wstępnych wydarzeniach w krypcie z udziałem dwóch nastoletnich dziewcząt. Wówczas to ksiądz Frank pokazuje swojemu przyjacielowi, Markowi Gardnerowi, dwie uwięzione przez niego kobiety – swoją ukochaną Karen i jej córkę Cindy. Ta pierwsza jest wampirzycą, która za dnia śpi w kokonie, druga natomiast jest nieśmiertelnym tymczasowym źródłem jej pożywienia, które sypia w wannie, a nocą zjada pijawki. Już na pierwszy rzut oka widać, że filmowcy zdecydowali się zmiksować motyw wampiryczny z elementami wywodzącymi się z tradycji science fiction. Koncepcja doprawdy godna pochwały – pomysłowa i dająca do zrozumienia, że pomimo schematycznego szkieletu fabularnego nie powinniśmy spodziewać się pospolitego podejścia do tematyki wampiryzmu, że „Dzieci nocy” w szczegółach mogą nieco odstawać od tego, do czego zdążyło nas przyzwyczaić tego typu kino. Wydaje się wówczas, że to tego rodzaju obraz, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć, który garściami będzie czerpał z innych podgatunków kina grozy. W swobodnym, nienapuszonym stylu nastawionym przede wszystkim na dobrą zabawę, nie zaś maksymalną logikę, czy zdecydowane próby straszenia odbiorców. Choć to ostatnie nie jest znowu takie oczywiste, bo jednak upiorny wygląd krwiopijców i mroczna oprawa wizualna (praca operatorów pozostawia trochę do życzenia, przez wzgląd na częste utrudniające odbiór nietypowe umiejscowienia kamer) mogą wskazywać na to, że Tony Randel miał również takowe ambicje. Jeśli rzeczywiście tak było to z całą pewnością nie przedkładał ich nad płaszczyznę komediową. W żadnym razie nie spychano elementów tożsamych dla horroru poza nawias, niemalże nieustannie wybrzmiewały one wszak całkiem donośnie, aczkolwiek nie wykorzystywano ich w sposób, który świadczyłby o upartym dążeniu twórców do wprawienia odbiorców w czyste przerażenie. Podlano je bowiem obfitą dawką humoru i to w większości tego rodzaju, który całkowicie do mnie trafia. Dlatego też komediowe zacięcie twórców „Dzieci nocy” przyjęłam całkiem pozytywnie, potrafiłam nawet bardziej je docenić od elementów stricte horrorowych, chociaż i te dostarczyły mi sporo frajdy. Nie będą tutaj przybliżać wszystkich kwestii wtłoczonych w usta aktorów i sytuacji z ich udziałem, na które zareagowałam głośnym śmiechem. Przybliżę tylko dwa takowe dodatki. Pierwszy ma miejsce wówczas, gdy Frank odmawia modlitwę za dusze Karen i Cindy (takie a la egzorcyzmy), wierząc chyba, że ich ciała zostały opanowane przez demony. Znudzona wampirzyca w końcu rezygnuje z prób uświadomienia mu, że na nic się to nie zda i rzuca z przekąsem: „No cóż, widzę, że wykonujesz obowiązki służbowe”. Druga taka jak dla mnie w pełni skuteczna sytuacja ma miejsce w jednym z siedlisk wampirów, kiedy to twarda policjantka, która z pogardą spogląda na małomiasteczkowe społeczności mówi: „Wiedziałam, że tacy ważniacy jak wy wykombinują jakąś bzdurę, ale żeby pętać się po nocy i spijać z ludzi krew to już lekka przesada.” Licencjonowanego miejskiego pijaczka, jak sam o sobie mówił, również nie można pominąć – niemal każda dowcipna kwestia, która padała z jego ust zmuszała mnie do lekkiego uśmiechu. Ze wszystkich bohaterów „Dzieci nocy” jego polubiłam najbardziej, bardziej nawet od pierwszoplanowego duetu wykreowanego przez Ami Dolenz i Petera DeLuise'a oraz obdarzonej najbardziej widowiskową zdolnością wampirzycy, w którą wcieliła się Karen Black. Garrett Morris w roli pijaczka Matty'ego miał do pokazania najwięcej i nie przesadzając uczynił to w iście znakomitym stylu. Muszę się natomiast przyczepić do na szczęście nielicznych, ale obecnych efektów komputerowych, bo szafowały tego rodzaju kiczem, który zwykle budzi mój niesmak. W pełni nie zadowolił mnie również dynamiczny przebieg końcówki – można to było pociągnąć zarówno w bardziej dowcipny, jak i bardziej makabryczny sposób. I oczywiście wspomniana już miejscowa praca kamer, tak nieprofesjonalna, że aż denerwująca. A byłabym zapomniała: winszuję twórcom za postać Billy'ego – odtwórca tej roli Lloyd J. Kalicki był przesłodki, a i charakter tej osóbki znacznie ubarwił parę sekwencji wtłoczonych w środkową partię filmu, szkoda tylko, że jego udział był tak niewielki.

Horror „Dzieci nocy” nie jest najlepszą B-klasową produkcją, jaką w życiu obejrzałam. Powstało sporo nieporównanie bardziej udanych obrazów, ale i tak w moim mniemaniu wybija się ponad przeciętność. Nie sądzę jednak, żeby sprostał oczekiwaniom absolutnie wszystkich fanów kina grozy, bo poszukiwacze poważnych form i osoby niepotrafiące zaakceptować widocznej gołym okiem taniości nie mają tutaj czegoś szukać. Wielbicielom kina grozy klasy B, doprawionego sporą dawką humoru i trochę eksperymentującego z konwencją jestem skłonna polecić ten obraz. Choć oczywiście nie mogę obiecać, że wszyscy oni podzielą mój pozytywny pogląd na tę produkcję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz