poniedziałek, 31 października 2011

!!!Halloween!!!

Ok, dzisiaj moje ulubione święto (z tego powodu urlop sobie wzięłam), więc z tej okazji chciałabym pozdrowić wszystkich wielbicieli horroru oraz życzyć Wam przerażająco strasznej nocy halloweenowej. Jak co roku dzisiejszą noc spędzę na oglądaniu horrorów, a że tym razem dołączy do mnie mój brat, miłośnik krwawych filmów, tegoroczne święto upłynie mi pod znakiem slasherów:) Jutro zamieszczę recki obejrzanych przeze mnie dzisiaj produkcji, a tymczasem życzę wszystkim horroromaniakom udanego Halloween!

sobota, 29 października 2011

Stephen King "Czarna bezgwiezdna noc"

Kolejny (po "4 po północy" oraz "Cztery pory roku") zbiór czterech minipowieści Stephena Kinga. Odniosłam wrażenie, że tym razem autor zaprezentował nam coś bardziej w stylu Jacka Ketchuma - tutaj ludzie są potworami, a zjawiska paranormalne, tak charakterystyczne dla prozy Kinga ograniczone są do całkowitego minimum. Oczywiście, jak to prawie zawsze bywa z tym konkretnym autorem wprost nie mogłam się oderwać od lektury, a po jej skończeniu z czystym sumieniem mogłam stwierdzić, że już dawno nie miałam w rękach tak dobrej literatury. Jak słusznie King podkreśla w posłowiu czytelnicy obcujący z "Czarną bezgwiezdną nocą" znajdą się w samych czeluściach mrocznej części ludzkiej natury, poznają wszystko to, co w człowieku jest najgorszego, a w rezultacie ciężko będzie mu przebrnąć przez tę pozycję i równocześnie paradoksalnie nie będzie w stanie jej odłożyć. Każdą z tych minipowieści łączy jeden czynnik: morderstwo, tyle, że w każdym poszczególnym utworze zbrodnia popełniona jest z różnych pobudek.

"Gdy chodzi o ludzkie popapranie i zło, zdaje się, że jakiekolwiek granice przestają istnieć."
Pierwsza opowieść zatytułowana 1922 mówi o człowieku tak bardzo przywiązanym do swojej ziemi oraz życia na wsi, że gdy tylko jego żona decyduje się sprzedać swoją ziemię i przeprowadzić się (przynajmniej) wraz z ich synem do miasta mężczyzna decyduje się usunąć ją z drogi. Może i nie byłoby w tym nic oryginalnego, gdyby nie wciągnął on w to swojego nastoletniego syna, manipulując nim w taki sposób, iż siłą rzeczy zmuszając chłopca do współudziału w krwawym mordzie. Sam akt morderstwa jest tutaj najmocniejszym elementem, ale później również nie jest nudno. Jak można się tego spodziewać nasz bohater, robiąc ze swojego syna matkobójcę równocześnie zniszczył zarówno jego, jak i swoje życie i bynajmniej nie z powodu każącej ręki wymiaru sprawiedliwości - tak łatwo to nie jest. Na kolejnych stronach tej minipowieści będziemy świadkami powolnego, acz skutecznego upadku kilku osób i gwarantuję wam, że nie będziemy w stanie ich potępiać. Mimo swojego haniebnego czynu zdobędą nasze współczucie i niejako będziemy im kibicować w trakcie trwania tej opowieści. King znakomicie bawi się tutaj naszymi emocjami, zmusza nas do okazania litości zwykłemu mordercy, a wierzcie mi to nie lada wyczyn w tego typu literaturze.

"Ile niespodziewanych jaźni, ukrywających się w zakamarkach psychiki, może mieć w sobie człowiek? Zaczynała nabierać przekonania, że ta liczba jest nieskończona."
Moim zdaniem najlepszą minipowieścią w tym zbiorze jest Wielki kierowca. Opowiada historię pewnej pisarki kryminałów, która po przeżyciu brutalnego gwałtu postanawia zemścić się na swoim oprawcy. Może i nie jest to jakiś nadzwyczaj oryginalny temat - podobną fabułę mamy chociażby w filmie "I Spit on Your Grave", ale jeśli chodzi o mnie zawsze przepadałam za utworami traktującymi o sprawiedliwej zemście - w szczególności zemście za największą zbrodnię, jakiej tylko może dopuścić się człowiek. Tutaj, oczywiście, również całym sercem stałam po stronie głównej bohaterki, szczerze mówiąc to nawet nie mogłam się doczekać, aż w końcu zamorduje zboczeńca, który zniszczył jej życie. Pewnie wielu czytelników zareaguje podobnie. Pierwsza część opowiadania może również okazać się dla wielu osób nie lada męczarnią. Choć King ograniczył sceny gwałtu do minimum to ktoś niezaznajomiony z bezkompromisową prozą Jacka Ketchuma również i tutaj może mieć spore trudności z przebrnięciem przez tą niewyobrażalną makabrę.

Dobry interes opowiada o człowieku, który ubija interes z diabłem - w zamian za życie jego wroga on pozbędzie się raka, który już zżera go od środka. Jest to najkrótsza opowieść w całym zbiorze i niestety jest to aż zanadto wyczuwalne. Choć nienawidzimy tutaj głównego bohatera, który spokojnie patrzy na męki rodziny swojego odwiecznego wroga, a zarazem przyjaciela z dzieciństwa i równocześnie cieszy się z własnego szczęścia i dobrobytu to niestety na końcu pozostaje pewien niedosyt. Szkoda, że King nie rozwinął tego tematu odrobinę szerzej, ponieważ sam pomysł na fabułę wydawał mi się niezmiernie oryginalny, a co za tym idzie zawierał w sobie ogromny potencjał na naprawdę mocne opowiadanie. A tak pozostała niestety jedynie dobra historyjka, która może i daje do myślenia, ale nic ponadto.

"Czy ktoś naprawdę zna drugiego człowieka? Przed tym wieczorem byłaby przekonana, że tak.
Dobrane małżeństwo zamyka zbiór iście mocnym akcentem. Opowiada o kobiecie, która pewnego dnia odkrywa, że jej mąż, z którym pozostaje od wielu lat we wspaniałym związku jest seryjnym mordercą kobiet. Jak można się tego spodziewać, nasza bohaterka, postanawia rozwiązać ten problem na własną rękę. W całym zbiorze to konkretne opowiadanie moim zdaniem zajmuje drugie miejsce i nie tylko ze względu na zajmującą fabułę, ale również ciekawe zwroty akcji, które aż do ostatniej strony nie dają czytelnikowi pewności, jak to wszystko się skończy. Motywy naszego seryjnego mordercy może i nie są jakieś nadzwyczaj nowatorskie, ale za to w trakcie poznawania jego listy ofiar oraz sposobów, w jakie się ich pozbył niejednego czytelnika na pewno nie raz przejdą dreszcze, a co za tym idzie z całego serca będzie pragnął jego upadku.

Stephen King napisał coś iście genialnego. Nigdy nie przepadałam za minipowieściami, ale jeśli chodzi o "Czarną bezgwiezdną noc" byłam jak najbardziej usatysfakcjonowana. Moim zdaniem jest to najlepszy zbiór czterech historii tego autora, a więc jego wielbicielom po prostu nie wolno tego przegapić. Chcecie poczytać o mrokach ludzkiego wnętrza? Chcecie wiedzieć do czego zdolny jest człowiek w różnych konkretnych sytuacjach? W takim razie zdejmujcie różowe okulary, przez które widzicie świat jedynie w kolorowych barwach, weźcie do ręki tę książkę i dowiedzcie się, co tak naprawdę kryje się w środku każdego człowieka. Po przeczytaniu tej pozycji nie będziecie pewni nikogo - nawet siebie!

niedziela, 23 października 2011

"Droga bez powrotu 4" (2011)

Grupka przyjaciół spędza ferie zimowe jeżdżąc między innymi na skuterach śnieżnych. W trakcie zamieci gubią drogę i przez przypadek docierają do opuszczonego szpitala. Jeszcze nie wiedzą, że zamieszkany jest on przez grupę zdeformowanych kanibali - dawnych pensjonariuszy tego przybytku.

Czwarta już część słynnej serii o odrażających kanibalach z Wirginii Zachodniej. Na długo przed premierą zapowiadano, że będzie to obok pierwowzoru najlepsza odsłona serii. Już oglądając trailer tego filmu byłam przekonana, iż są to jedynie czcze obietnice i nie mogę niestety spodziewać się niczego ponad przeciętnej jakości rozrywki. Możecie nazwać to czepianiem się szczegółów, ale jeśli o mnie chodzi ta seria zawsze kojarzyła mi się ze słoneczną pogodą oraz leśną scenerią. Tak więc, kiedy tylko zobaczyłam, że tym razem twórcy postanowili postawić na zimową porę oraz miejscem akcji uczynić opuszczony szpital (cóż, za oryginalny zabieg) zawiodłam się niezmiernie. Już pierwsze sceny filmu dają nam niezły przedsmak tego, czego będziemy świadkami przez resztę seansu. Od momentu pojawienia się sequela ta seria cały czas zmierza w niewłaściwym kierunku. O ile pierwowzór był mało krwawym survivalem, o tyle już jego kontynuacje zdecydowanie skłaniają się ku gore. Myślałam, że chociaż czwórka zerwie z tą denerwującą konwencją i zamiast bezsensownego babrania się we wnętrznościach pokaże nam atmosferę na miarę jedynki. Może byłam głupia, ale zwyczajnie liczyłam na survival, a nie gore.

Pierwszym faktem, który rzucił mi się w oczy podczas seansu to główny bohater, którym niewątpliwie jest... drut kolczasty. Zapewne jest to taka mała kopia pierwowzoru, w którym to owo narzędzie zbrodni zapewniło widzom najmocniejszą scenę w całym filmie. Tutaj również mordy dokonywane za pomocą drutu kolczastego są niezwykle widowiskowe - może odrobinę przesadzone w kwestii bryzgania krwią, ale na pewno przyciągają uwagę widza. Dla przykładu wymienię tutaj jedną z początkowych scen, kiedy to kanibale dosłownie odrywają kończyny doktorkowi za pomocą owego konkretnego druta. Później będziemy świadkami podobnego zabiegu podczas odrywania głowy blondynce. Skoro jesteśmy już przy scenach gore wspomnę jeszcze o chyba kluczowej scenie filmu, podczas której nasi kanibale kawałek po kawałku zjadają jednego z bohaterów. Może i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby przy okazji nie robili sobie z niego zupki oraz odrażających szaszłyków. Paranoja? Zapewne, ale mogę wam obiecać, że takich odstręczających momentów jest tutaj całe mnóstwo. Powiem nawet więcej: są one najmocniejszym akcentem całego seansu (poza idealnie dopasowaną, wpadającą w ucho muzyką), gdyż w pozostałych kwestiach niestety nie jest już tak różowo.

Najbardziej zirytowało mnie tak ścisłe trzymanie się konwencji tego typu filmów, co zabrało "Drodze bez powrotu 4" prawie cały element zaskoczenia. Zacznijmy od głównej bohaterki, która wydaje się jedyną racjonalnie myślącą istotą z całej paczki młodych ludzi - nie uprawia seksu, nie pije alkoholu, nie trzymają się jej głupie, dziecinne żarty. Od razu wiadomo, że jako jedyna przeżyje ten koszmar, albo przynajmniej zginie jako ostatnia. Jednym słowem: podręcznikowa final girl. Oczywiście, nie zabraknie tutaj również tak oczywistych scen, jak rozdzielenie się naszych bohaterów na dwie grupy oraz wstawek erotycznych - w końcu, czym byłby horror bez odrobiny seksu? No tak, tylko, że tutaj golizna jest obecna na każdym kroku - skoro twórcy tak definiują współczesne kino grozy to gratuluję im wiary w widzów. Jednakże z tego wszystkiego chyba najbardziej wyprowadziła mnie z równowagi jedna konkretna scena. Nasi bohaterowie już jakiś czas znajdują się w opuszczonym szpitalu, kiedy nagle ni z tego, ni z owego jednej z dziewczyn dziwnym trafem przypomina się, że słyszała nie tylko o tym miejscu, ale również o jego dawnych pensjonariuszach. Ale wcześniej jakoś na to nie wpadła. Naciągane? Jeszcze jak!

W moim osobistym rankingu "Droga bez powrotu 4" jakościowo znajduje się na równi z dwójką, równocześnie jest lepsza od marnej trójeczki, a pierwowzorowi nawet do stóp nie dorasta. Chciałabym, żeby twórcy odczepili się już od tej serii, gdyż przez cały czas zmierzają w niewłaściwym kierunku. Można spokojnie obejrzeć ten film bez narażania się na zbytnią nudę, ale radzę nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego. Ot, zwykła rozrywka na jeden raz, która przyciąga uwagę przede wszystkim imponującymi scenami gore.

"Does God dream of dust in the wind? - short horror" Łukasz Pytlik

Tak jak obiecałam - czas na reklamę:) W Internecie pojawił się interesujący filmik krótkometrażowy autorstwa Łukasza Pytlika. Choć trwa tylko przeszło trzy minuty gwarantuję, że uświadczycie tutaj wszystkiego, co dobry film grozy mieć powinien - duszącego klimatu, krwawych momentów oraz co moim zdaniem jest najmocniejszym elementem tego dzieła, mrożącej krew w żyłach muzyki. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego wspaniałego filmiku to zapraszam was tutaj. Gratuluję wszystkim, którzy nad nim pracowali, a równocześnie bardzo dziękuję za to, że mogłam go obejrzeć.

sobota, 22 października 2011

"Kłamstwo" (2005)


Owen Matthews przenosi się do nowego liceum, w którym szybko zaprzyjaźnia się z grupką osób lubujących się w organizowaniu dziwnej gry, opartej na kłamstwie. Młodzi ludzie postanawiają wymyślić mordercę, który jakoby grasuje nieopodal. Rozprzestrzeniają ową plotkę po szkole, tak że w krótkim czasie wszyscy są przekonani o istnieniu zamaskowanego seryjnego zabójcy. Wkrótce plotka staje się rzeczywistością...

Jeff Wadlow do czasu pojawienia się "Kłamstwa" był osobą nieznaną w światku horroru. Kiedy po raz pierwszy, przed laty, sięgnęłam po tę pozycję byłam niemalże przekonana, iż zostanę skonfrontowana z kolejnym schematycznym teen-slasherem. I rzecz jasna, po raz enty niezmiernie się pomyliłam. Wszystko zaczyna się bardzo typowo - otóż, mamy nowego ucznia pewnego liceum, który już od pierwszego dnia w nowym miejscu zwraca swoją uwagę na intrygującą dziewczynę Dodger Allen, która pozornie nie jest nim zainteresowana. Następnie Owen zostaje wciągnięty w świat owej dziewczyny, świat oparty na grze w kłamstwo. Niedługo potem młodzi ludzie przenoszą niewinną grę do rzeczywistości i niechcący podpisują na siebie wyrok śmierci. Co tak bardzo przyciąga uwagę widza w tym konkretnym obrazie? Na pewno oryginalna fabuła, która choć widocznie inspirowana jest kultową już produkcją Freda Waltona z 1986 roku pt. "Prima aprilis" to z drugiej strony oferuje również coś nowego od siebie. Widzowie przez cały seans będą zastanawiać się, czy mordercą jest któryś z bohaterów (co wydawałoby się najlogiczniejszym rozwiązaniem), czy też reżyser postanowił pójść w stronę nonsensu i zrobić z zabójcy osobę kompletnie niezwiązaną ze znaną nam plejadą postaci. W każdym razie przez cały seans mało spostrzegawczy widzowie będą trwać w całkowitej niepewności, pod koniec może nawet będą podejrzewać już wszystkich bohaterów filmu. Jak na tak skostniały podgatunek horroru, jakim jest teen-slasher jest to niezmiernie nowatorski zabieg, który na pewno wprowadza tutaj sporą dozę świeżości.

Akcja, początkowo wolna, z każdą kolejną minutą coraz bardziej przyśpiesza. Aczkolwiek nie będziemy tutaj mieć do czynienia z bezsensowną rąbanką, pełną krwi i przemocy, jak to zazwyczaj ma miejsce w slasherach. Nie będziemy nawet musieli zgadywać, kto zginie w następnej kolejności, gdyż już w początkowych scenach filmu nasi bohaterowie sami ustalili owy łańcuszek zbrodni - w końcu to ich kłamstwo, a morderca od początku do końca będzie się go trzymał:) Kolejnym oryginalnym zabiegiem jest na pewno charakterystyka poszczególnych postaci. W teen-slasherach na ogół oglądamy takie same charakterologicznie osoby, zmieniają się tylko aktorzy, ale ich osobowość pozostaje niezmienna. Tutaj twórcy postarali się o stworzenie całkowicie nieprzewidywalnych postaci, pełnych interesujących wad i zalet, co znacznie utrudnia znalezienie pośród nich sprawcy okrutnych mordów. Tak oto dochodzimy do zakończenia, które dla większości widzów okaże się niezmiernie zaskakujące, aczkolwiek posiada ono pewien denerwujący feler. UWAGA SPOILER Jak to miało miejsce w przypadku "Prima aprilis" już tytuł filmu powiedział mi, jak to się skończy. Podobny błąd popełnili polscy tłumacze z "Kłamstwem", co w ogromnym stopniu zepsuło mi większą część seansu. Już w momencie pojawienia się mordercy byłam przekonana, że to tylko kolejna gra młodych ludzi i choć sam finisz, ze szczególnym wskazaniem na motywy głównej intrygantki okazał się dla mnie sporym zaskoczeniem to niestety polski tytuł filmu zepsuł mi całą zabawę w trakcie seansu KONIEC SPOILERA.

W roli głównej wystąpił Julian Morris, wielbicielom kina grozy znany również z filmu "Ty będziesz następna" z 2009 roku. Myślę, że był to całkowicie trafny wybór, gdyż ze strony tego konkretnego aktora nie uświadczymy ani odrobiny amatorki. Postać, w którą się wcielił widać pozwoliła mu na zaprezentowanie w pełni swoich niemałych zdolności aktorskich. Podobnie rzecz ma się z Lindą Booth, która w horrorze zagrzała już sobie miejsce. Aktorka znana przede wszystkim z tak głośnych obrazów jak: "Droga bez powrotu" oraz remake "Świtu żywych trupów" tutaj pewnie zdołała oszukać 90% widzów - pełna seksownej tajemniczości, intrygująca oraz wzbudzająca pewnego rodzaju sympatię u widza. Do czasu jej roli w "Kłamstwie" nie przepadałam za nią zanadto, ale gwarantuję, że tutaj przeszła samą siebie. Na wzmiankę zasługuje również bożyszcze nastolatek Jared Padalecki, który wypadł tak jak zawsze - miał stanowić jedynie wizualną ozdobę oraz przyciągnąć przed ekrany jego rozwrzeszczane fanki.

"Kłamstwo" niewątpliwie jest jednym z najlepszych teen-slasherów. To pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli tego konkretnego podgatunku horroru, ale również dla osób poszukujących w kinie grozy powiewu świeżości, czegoś oryginalnego oraz skłaniającego do myślenia. Trzymający w napięciu, pełen zwrotów akcji, umiejętnie zrealizowany film, który nikomu nie pozwoli się nudzić.

sobota, 15 października 2011

Najpopularniejsze serie horrorów

Na przestrzeni lat w amerykańskim kinie grozy utarła się pewna często denerwująca tradycja. Jeśli tylko jakiś horror zyskuje choć strzępek popularności twórcy z miejsca przystępują do kręcenia jego sequeli, prequeli oraz remake'ów (a często również prequeli remake'ów). Łatwo można się w tym pogubić... W poniższym zestawieniu przedstawiam rekordzistów takiego stanu rzeczy.

"Piątek trzynastego" - 10 części, remake,zaplanowana druga część remake'u (2013 rok), crossover
Pierwsza część serii miała swoją premierę w USA 13 czerwca 1980 roku w piątek. Budżet przeznaczony na film byt znikomy - zaledwie pół miliona dolarów, ale o dziwo zarobił aż 70 milionów dolarów! Jason Voorhees stał się ikoną filmowego mordercy, wielokrotnie parodiowany, zabijany i wskrzeszany raczej szybko nie zniknie ze sceny. W 2009 roku po 10 częściach serii oraz crossoverze, w którym zmierzył się ze sławetnym Freddy'm Kruegerem powrócił w słabym remake'u. Ale to oczywiście nie koniec - na 2013 rok zaplanowano premierę sequela remake'u. Myślę, że to może się jeszcze ciągnąć latami, gdyż postać Jasona nadal cieszy się niesłabnącą popularnością.

"Hellraiser" - 9 części, zaplanowany remake (2012 rok)
A wszystko zaczęło się od opowiadania Clive'a Barkera zatytułowanego "Powrót z piekła". Opowieść o zabójczej kostce doczekała się, aż 9 części, a na 2012 rok zaplanowano premierę remake'u pierwszej części z 1987 roku, która w czasach swojej świetności zarobiła aż 20 milionów dolarów - dla porównania zaznaczę, że budżet przeznaczony na realizację filmu wyniósł zaledwie niecały milion dolarów.

"Halloween" - 8 części, 2 remake'i, zaplanowana trzecia część remake'u (2012 rok)
John Carpenter zawsze znany był z tego, że dysponując niewielkim budżetem potrafi nakręcić hit. Właśnie tak było z pierwszą częścią Halloween. Mając do dyspozycji 3 miliony dolarów zaprezentował publice horror, który do dziś cieszy się ogromną popularnością, szturmem zdobył uznanie fanów gatunku oraz krytyki. Michael Myers uchodzi już za jednego z najważniejszych filmowych morderców i raczej nic nie wskazuje na to, żeby to w najbliższym czasie miało ulec zmianie.

"Amityville" - 8 części, remake
Ten film był chyba największym zaskoczeniem zarówno dla jego twórców jak i krytyki. Niby zwykły niskobudżetowy twór, który niczym szczególnym nie wyróżniał się na tle niezliczonej rzeszy horrorów o nawiedzonych domach. Jednakże publika była wręcz zachwycona, a komercyjny sukces pierwszej części stał się katalizatorem dla kręcenia kolejnych, coraz to gorszych sequeli.

"Dzieci kukurydzy" - 8 części, remake
Podobnie jak to miało miejsce z "Hellraiserem" w przypadku "Dzieci kukurydzy" za inspirację do całej serii filmów robiło opowiadanie Stephena Kinga. Tak więc na podstawie tej krótkiej formy literackiej powstało aż 9 filmów, z których to tylko pierwsze produkcje rzeczywiście zasługują na uwagę widzę - w myśl zasady "im dalej, tym gorzej".

"Koszmar z ulicy Wiązów" - 7 części, remake, zaplanowana druga część remake'u (2012 rok), crossover
Chyba najlepsza seria horrorów, jaka powstała, choć bez wątpienia tylko trzy części wybijają się ponad poziom. Wes Craven przeznaczył na realizację pierwszej odsłony nieśmiertelnej historii Kruegera tylko 1 800 000 dolarów, a zarobił aż 25,5 milionów dolarów w samych Stanach Zjednoczonych. Freddy podobnie jak i Jason był niezliczoną ilość razy uśmiercany i wskrzeszany, pod koniec swojego burzliwego "życia" stanął do walki z Voorheesem, ale przegrał, więc w takim wypadku postanowiono ponownie nam o nim przypomnieć w 2010 roku, kiedy to twórcy zdecydowali się wypuścić na rynek remake wersji z 1984 roku. Ale to rzecz jasna nie wszystko, gdyż najprawdopodobniej w 2012 roku Krueger znów da o sobie znać.

"Piła" - 7 części
Pierwsza część sławetnej serii torture-porn została nakręcona "po cichu" za stosunkowo niewielkie pieniądze 1.2 milionów dolarów. Jednak, o dziwo, zyskała tak wielką popularność, że doczekała się, aż sześciu sequeli (chodzą plotki o planowaniu kolejnej części), a zarobiła aż 105 milionów dolarów. Choć główny antagonista serii, Jigsaw, zginął już w trzeciej części twórców w ogóle to nie powstrzymało przed kręceniem kolejnych, coraz to gorszych kontynuacji.

"Laleczka Chucky" - 5 części, zaplanowany remake (2011 rok)
Kto nie słyszał o morderczej laleczce? Dla wielu ten film był przyczyną nocnych koszmarów w dzieciństwie. Niestety, jak to często bywa po dobrych pierwszych trzech częściach twórcy skończyli na autoparodii, gdyż dwie ostatnie odsłony tego horroru są niczym innym, jak zwykłą komedią dla grzecznych dzieci. Ciekawe, co też pokaże nam remake...

"Oszukać przeznaczenie" - 5 części
Absolutny hit ostatnich lat! Budżet przeznaczony na część pierwszą wyniósł aż 23 miliony dolarów, ale zwrócił się z nawiązką. Chyba nie istnieje żaden współczesny młody człowiek, który nie słyszałby o tym tytule. O ile jednak pierwsze trzy części okazały się całkiem zgrabnie zrealizowanymi teen-slasherami z oryginalną fabułą o tyle czwórka zaprezentowała nam iście żenujący poziom. Nie widziałam jeszcze odsłony piątej, ale jakoś nie mam na to zbytniej ochoty...

"Teksańska masakra piłą mechaniczną" - 4 części, remake, prequel remake'u, zaplanowana następna część (2012 rok)
W 1974 roku Tobe Hooper nakręcił niskobudżetowy film, który aż bije po oczach wszechobecną amatorszczyzną. Produkcja kosztowała zaledwie 83 532 dolarów, a wbrew wszelkim oczekiwaniom zarobiła miliony i z miejsca osiągnęła status filmu kultowego. Dla porównania remake tego obrazu wyniósł twórców aż 9 200 000 dolarów, a niestety nie zyskał nawet części popularności swojego pierwowzoru. To chyba dobitny dowód na to, że aby nakręcić coś, co spodoba się widzom nie potrzeba zatrważającej ilości szmalu.

"Obcy" - 4 części, 2 części crossovera, zaplanowany prequel (2012 rok)
Początkowy budżet pierwszej części "Obcego" miał wynieść ponad 4 miliony dolarów, jednakże twórcy podnieśli go do przeszło 8 milionów dolarów, tym samym zmieniając klasę produkcji z B na A. "Obcy" jak na razie jest najpopularniejszą serią horroru science-fiction.

"Omen" - 4 części, remake
Historię o małym antychryście każdy zna. Również każdy wie, o tym, że film miałby większą siłę rażenia, gdyby pozostał trylogią. O ile jeszcze czwarta część trzyma jaki taki poziom o tyle remake pierwowzoru z 1976 roku jest jednym słowem żenujący. Miejmy nadzieję, że twórcy nie zdecydują się na sequel lub prequel remake'u.

"Krzyk" - 4 części, zaplanowana część piąta (2013 rok)
Wes Craven stworzył serię, która zaskakuje swoją oryginalnością oraz nowatorskim podejściem do tematu grozy. Każda kolejna część jest istną kopalnią wiedzy na temat popularnych hitów oraz gniotów horrorowego światka. "Krzyk" jest zarówno pastiszem, jak i swego rodzaju parodią konwencji slasherów. Pierwsza część zarobiła 103 miliony dolarów, za 15 milionów przeznaczonych na jej realizację.

"Resident Evil" - 4 części, zaplanowana część piąta (2012 rok)
Słynna seria horrorów oparta na popularnej grze komputerowej. Pierwsza część kosztowała twórców aż 32 000 000 dolarów, ale zyski okazały się kilkakrotnie większe. Jak dotąd film zyskał sobie ogromne rzesze wielbicieli i raczej nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie zrezygnowano z kręcenia kolejnych kontynuacji.

"Egzorcysta" - 3 części, prequel, alternatywny prequel
Nakręcony za około 12 milionów dolarów w 1973 roku "Egzorcysta" stał się swego rodzaju fenomenem kina grozy. Szturmem zdobył uznanie zarówno krytyki, jak i widzów, był przyczyną pewnego rodzaju histerii amerykańskiej publiki, niejednokrotnie nagradzany, okrzyknięty najbardziej przerażającym obrazem wszech czasów... Mogę tak wymieniać bez końca. Miejmy tylko nadzieję, że Hollywood nie zdecyduje się na kręcenie jego remake'u, bo to dopiero byłaby klapa...

niedziela, 9 października 2011

"Łowca snów" (2003)

Recenzja na życzenie Cat

Czterech przyjaciół spotyka się w chatce w środku lasu. Mężczyźni mają zamiar spędzić miło czas, podczas wypadów na polowania. Jednak w trakcie ich zimowego pobytu w głuszy odwiedza ich niezdrowo wyglądający mężczyzna, który szybko okazuje się być zainfekowany przez Obcych. Tereny lasu, w którym przebywają nasi bohaterowie zostają objęte kwarantanną. Czwórka przyjaciół będzie miała szansę na spożytkowanie swoich nadludzkich zdolności w walce z przybyszami.

Powieść "Łowca snów" została napisana przez Stephena Kinga w trakcie jego pobytu w szpitalu. Po raz pierwszy wydana w 2001 roku błyskawicznie zyskała uznanie jego czytelników, którym nie tylko przypadła do gustu tematyka science-fiction, ale również liczne retrospekcje, obrazujące dzieciństwo bohaterów (podobny zabieg King zastosował w długiej powieści "To"). Plotka głosi, że Stephen King sprzedał prawa do ekranizacji tej powieści za symbolicznego dolara. Reżyserem efekciarskiej produkcji Hollywoodu został Lawrence Kasdan, który do tej pory nie miał do czynienia z filmowymi wersjami książek Mistrza. Każdy potencjalny widz "Łowcy snów" już na wstępie musi przygotować się na multum efektów specjalnych - wszak, ciężko jest doszukiwać się tutaj wielu elementów horroru, łatwiej sklasyfikować ten obraz jako kino science-fiction i jako takie idealnie spełnia swoje zadanie.

Zawsze uwielbiałam ekranizacje powieści Stephena Kinga, gdyż tylko w takich filmach mogłam liczyć na osobliwy małomiasteczkowy klimat grozy. Tutaj również uświadczymy odrobiny atmosfery, ale jeśli o mnie chodzi bardziej odczułam ją podczas pierwszej połowy filmu, kiedy to jeszcze nie do końca było wiadomo, jakie zagrożenie czyha na naszych bohaterów. Bez wątpienia najmocniejszą sceną filmu jest akcja w toalecie, kiedy to tajemniczy mężczyzna, który zawitał do chatki czwórki przyjaciół wypróżnia się "rodząc" jaszczurowatego Obcego. Następnie, oczywiście przychodzi pora na sławetną "akcję z wykałaczką", gdzie widzimy jak nałóg staje przyczyną śmierci jednego z bohaterów filmu:) I na koniec pierwszy raz mamy okazję ujrzeć przybysza z Kosmosu w całej jego okazałości, ale niestety nie jest to korzystne dla filmu. Nie dość, że Obcy, aż krzyczy: "spokojnie, zostałem wygenerowany komputerowo, nie ma się czego bać!" to na dodatek od tego momentu cała atmosfera tajemniczości zwyczajnie znika. Już nie będzie subtelnych wstawek, które wzbudziłyby w widzu pewnego rodzaju niepokój, a zamiast tego będziemy mieć do czynienia z szaleńczym pościgiem za Obcym oraz przyjrzymy się bliżej akcji amerykańskiego wojska.

Film jest dosyć długi (trwa ponad dwie godziny), ale o dziwo ogląda się go naprawdę bezboleśnie. Oczywiście, sporo wątków z książki zmieniono lub całkowicie je opuszczono, ale myślę, że nie zaszkodziło to zbytnio ogólnemu przesłaniu. Podobnie jak w książce będziemy mieć do czynienia z licznymi retrospekcjami, które przeniosą nas do okresu dzieciństwa naszych bohaterów. W takich momentach, radzę zwrócić baczniejszą uwagę na kontrast pomiędzy kolorystyką obrazów. Kiedy czwórka przyjaciół jest już dorosła obraz dominują ciemne odcienie, ale gdy tylko następuje przeskok w czasie o kilka lat wstecz od razu biją po oczach ciepłe barwy miasteczka skąpanego w promieniach słońca. Bardzo ciekawy, miły dla oka zabieg, który wprowadza we właściwą akcję pewnego rodzaju urozmaicenie.

Jak na Hollywoodzką produkcję przystało będziemy obcować z iście gwiazdorską obsadą. W rolach głównych zobaczymy Thomasa Jane'a, Jasona Lee, Timothy'ego Olyphanta, Damiana Lewisa oraz Morgana Freemana. Nie będę rozpisywać się tutaj nad ich walorami aktorskimi, ponieważ widząc ich nazwiska nikt chyba nie ma wątpliwości, że są oni profesjonalistami w każdym calu, ale muszę wspomnieć o jednej bardzo ważnej rzeczy. W obsadzie zdecydowanie zabrakło mi kobiecej rólki. Wiem, że w książce takowej osoby nie było, ale to nie zmienia faktu, że w filmach płeć żeńska zawsze stanowiła miłe dopełnienie, choćby nawet tylko występowała na drugim planie.

"Łowcę snów" zawsze traktowałam w kategorii kina science-fiction, nie doszukiwałam się tutaj żadnych aspektów grozy i dzięki temu każdy kolejny seans tego filmu przyjemnie umilał mi czas. Oczywiście, zawsze będę wolała książkę, ale jako czysta rozrywka bez większych ambicji ekranizacja całkiem nieźle spełnia swoje zadanie.

sobota, 8 października 2011

"Dzieci kukurydzy: Geneza" (2011)

Gdzieś na jakimś pustkowiu samochód Tima i Allie psuje się. Chcąc uciec przed palącym słońcem zakochani docierają pieszo do pewnej chatki, którą zamieszkuje dziwny mężczyzna z żoną. Tim i Allie są zmuszeni przeczekać noc w owym domu. Po zapadnięciu zmroku w ich otoczeniu zaczynają dziać się niewytłumaczalne rzeczy, w których centralną postacią jest więziony przez tajemniczą parę mały chłopczyk.

To już ósma część popularnej serii (nie wspominając o remake'u z 2009 roku), którą zapoczątkowała krótka nowela Stephena Kinga. Jestem wielką fanką starych "Dzieci kukurydzy", ale patrząc na każdą kolejną odsłonę tej historii muszę stanowczo wyrazić swój sprzeciw - twórcy zdecydowanie za bardzo się zapędzili, moim zdaniem dalsze kontynuowanie opowieści o morderczych dzieciach, znajdujących się w szponach złowrogiego kultu jest zwykłą kpiną z widzów, obrazą dla wielbicieli i twórców pierwszych części serii. To co zobaczyłam w tym filmie przeszło moje najśmielsze oczekiwania oraz wymusiło na mnie obietnicę samej sobie, że nigdy więcej nie sięgnę po kolejną część "Dzieci kukurydzy", jeśli tylko takowa powstanie, a obawiam się, że raczej tak. Jak już Amerykanie upodobają sobie jeden konkretny pomysł na horror to ciągnięcie go w nieskończoność jest niestety nieuniknione.

W przypadku tego filmu miałam do czynienia z całkiem ciekawym fenomenem - otóż, przypadł mi do gustu jedynie początek i koniec, a wszystko co działo się pośrodku sprawiało mi niemalże fizyczny ból. Poczynając od pierwszego spotkania z Timem i Allie, podczas którego dowiemy się, że zepsuł im się samochód, a oni są skazani na smażenie się w palących promieniach słońca przez resztę seansu będziemy wiedzieć, że mamy do czynienia z kolejnym przewidywalnym, powielającym utarte schematy, mało interesującym horrorem. Naszym bohaterom "rozkraczył się" wóz na kompletnym pustkowiu - co za oryginalność... Następnie docierają oni do chatki faceta, który już samym swoim wyglądem krzyczy, aby uciekali, co sił w nogach (w tej roli Billy Drago, sławny kanibal z remake'u "Wzgórza mają oczy). Oczywiście, widzowie od początku będą przekonani, że spotkanie naszej pary z wieśniakiem, zwanym Kaznodzieją nie skończy się dla nich najlepiej. Ale o dziwo, Tima i Allie nie obchodzi dziwne zachowanie podejrzanego typa, co więcej ufają mu na tyle, aby zatrzymać się u niego na noc. Jakie to typowe. Szczerze mówiąc główni bohaterowie irytowali mnie do tego stopnia, że wręcz czekałam na scenę, w której wreszcie zginą i moja męka się skończy.

Jeśli istnieją jacyś sympatycy osobliwego klimatu oraz muzyki tej serii to lepiej dla nich jeśli nie sięgną po ósmą część. Tutaj nie ma ani krztyny atmosfery grozy, za to całe mnóstwo bezproduktywnego gadania. Natomiast, jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową to w ogóle jej nie pamiętam, widać podobnie jak cały seans nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym. Jak już wspomniałam na uwagę zasługują tylko początek oraz końcówka - tylko wtedy dzieje się coś przykuwającego uwagę widza, pozostałe sceny to najzwyklejsza powtórka z rozrywki, bez żadnych większych aspiracji, za to z całą gamą potwornie nudnych wstawek. Macie ochotę na sporą dawkę przewidywalności oraz schematyczności? Śmiało sięgajcie po tę produkcję. Pozostałych potencjalnych widzów bardzo proszę o powstrzymanie się.

niedziela, 2 października 2011

"Offspring" (2009)

W małym miasteczku grasuje grupa zdziczałych kanibali, którzy napadają na mieszkańców w celu konsumpcji ich ciał. Do miasteczka przyjeżdża Claire wraz z synem Lukiem, która odwiedza swoich przyjaciół. Wkrótce oni wszyscy staną się celem mięsożernych napastników. Rozpocznie się walka o przeżycie pomiędzy ludźmi cywilizowanymi i dzikusami.

Czas na film stosunkowo nieznany w Polsce. Scenariusz na podstawie własnej powieści napisał sam Jack Ketchum, natomiast na stołku reżyserskim zasiadł mało znany Andrew van den Houten. Już samo nazwisko Ketchuma powinno zachęcić potencjalnych widzów do zapoznania się z tą produkcją, co więcej wielbiciele horrorów mają wręcz prawo spodziewać się jakiegoś wielce inteligentnego scenariusza z mocnym przesłaniem. Rozwieję odrobinę wasze nadzieję, ponieważ w tym przypadku radzę nie nastawiać się na jakąś ambitną produkcję grozy. "Offspring" niezaprzeczalnie należy do kina klasy B, albo nawet C - to niskobudżetowy twór, który swoją realizacją dosłownie krzyczy AMATORKA. Poczynając od pracy kamery, która lata bezwładnie z miejsca na miejsce (operatorowi chyba odrobinę trzęsły się ręce), przez bezsensowne dialogi na zerowej grze aktorskiej kończąc, "Offspring" jest filmem kanibalistycznym przeznaczonym dla wąskiej grupy odbiorców. Na przykład dla mnie.

Po tym, co napisałam wyżej może się wydać dziwne, że film przypadł mi do gustu. Zważywszy na fakt, że nie ma chyba nigdzie pochlebnej recenzji tego obrazu, że ciężko jest doszukiwać się w nim jakiś plusów okazuje się, że mam bardziej spaczony gust niż zawsze zakładałam. Oprócz drażniącej ucho, piszczącej muzyki, którą od czasu do czasu usłyszymy podczas seansu nie ma tutaj absolutnie nic godnego uwagi. A mimo to wkręciłam się w tę schematyczną fabułę. Na początku miałam okazję podziwiać piękne nadmorskie miasteczko skąpane w gorącym słońcu - naprawdę iście malowniczy widok, szczególnie dla osoby, która wprost przepada za takimi miejscami. Następnie zaczęła się rzeź, której nie sposób przekonująco opisać - trzeba to po prostu zobaczyć, aby uwierzyć, że można zrobić coś tak krwawego, a równocześnie, aż do przesady sztucznego. Kończyny latają po całym ekranie, nasze dzikusy metodycznie rozrywają brzuchy swoich ofiar, po czym ze smakiem spożywają ich jelita, oko policjanta zostaje przebite gwoździem, mięsożerne niemowlę wgryza się w sutek jednej z bohaterek i tak dalej. Takich scen jest mnóstwo, a jedynym powodem, dla którego zostały tam umieszczone jest maksymalne obrzydzenie widza. Tyle, że nawet to nie zdaje egzaminu, gdyż już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z manekinami oraz przerażająco sztuczną, różową krwią. Jeśli się uprzeć można zauważyć pewną myśl, którą starał się przekazać nam reżyser - otóż, wydaje mi się, że próbował pokazać do czego zdolny jest człowiek w obliczu zagrożenia, że granica między ludźmi cywilizowanymi oraz oszalałymi dzikusami jest niezwykle cienka. Tylko, że z drugiej strony w horrorze roztrząsano to już dziesiątki razy, nie ma w tym absolutnie niczego oryginalnego.

Postanowiłam dokładnie przestawić wszystkie minusy tej produkcji, aby absolutnie nikt nie miał wątpliwości, z czym będzie miał do czynienia, jeśli zdecyduje się na jej obejrzenie. Wspomniałam już, że "Offspring" przypadł mi do gustu, aczkolwiek pragnę zaznaczyć, że z zasady gustuję w niskobudżetowych horrorach - wolę wszechobecną amatorkę niż liczne efekty specjalne widziane w tych wszystkich rozreklamowanych hitach kinowych. No i rzecz jasna mam mocno zwichrowany gust, na ogół podoba mi się to co inni określają mianem gniotów. Jeśli mimo wszystko ktoś ma zamiar sięgnąć po ten film radzę przymknąć oko na liczne realizatorskie mankamenty, wyłączyć myślenie i po prostu cieszyć się samą jego fabułą.