Rok
1932, Paryż. Marie-Therese Beau jest popularną aktorką noszącą
pseudonim sceniczny Paula Maxa i występującą w teatrze Grand
Guignol specjalizującym się w krwawych horrorach. Najczęściej
wciela się w role ofiar bardzo brutalnie traktowanych przez
scenicznych oprawców. To te kreacje przyniosły jej sławę i to
przede wszystkim dla scen śmierci jej bohaterek tłumy ludzi
ściągają do Grand Guignol. Mało kto jednak wie, że Paula od lat
zmaga się z potężnymi wyrzutami sumienia, które najpewniej są
przyczyną halucynacji jakich często doznaje. Ponadto od jakiegoś
czasu odbiera pogróżki od tajemniczego człowieka, który ma
obsesję na jej punkcie. Pewnego wieczora do Grand Guignol przybywa
dziennikarz Jean Charpentier, który ma napisać artykuł o tym
kontrowersyjnym teatrze. Udaje mu się spotkać z Paulą, której
wydaje się zależeć na podtrzymaniu tej znajomości. Już podczas
tego pierwszego spotkania mężczyzna dowiaduje się, że Paula jest
obiektem gróźb jakiegoś pseudofana, a jakiś czas później
poznaje jej tragiczną przeszłość.
Le
Theatre du Grand-Guignol został otwarty w 1897 roku w paryskiej
dzielnicy Pigalle i istniał aż do roku 1962. Specjalizował się w
krwawych horrorach, choć wystawiano w nim też innego rodzaju
spektakle. Na jego deskach występowała między innymi Marie-Therese
Beau, bardziej znana pod pseudonimem Paula Maxa, do której przylgnął
tytuł najczęściej mordowanej kobiety na świecie, zazwyczaj bowiem
wcielała się w role ofiar. Belgijsko-brytyjsko-amerykański
thriller „The Most Assassinated Woman in the World” (inny tytuł:
„La femme la plus assassinee du monde”) w reżyserii
debiutującego w filmie fabularnym Francka Ribiere to swego rodzaju
miks historii i fikcji. Scenariusz Ribiere opracował wespół z
Jamesem Charkowem, Verane Frediani i Davidem Murdochem, a budżet
filmu oszacowano na cztery i pół miliona euro.
Specyficzny
to obraz. Odbiegający od tego, do czego przyzwyczaił nas filmowy
thriller, chociaż na jego fabułę składają się też elementy,
które z całą pewnością nie są obce fanom kina grozy. Inna
sprawa jak się do nich podeszło... Ma się wrażenie, że głównym
zamiarem twórców „The Most Assassinated Woman in the World”
było wystawienie czegoś na kształt pomnika nieistniejącemu już
oryginalnemu (bo w niektórych innych miastach świata pootwierano
przybytki nim inspirowane) teatrowi Grand Guignol. Wydaje mi się, że
chciano tutaj przedstawić fenomen tego kontrowersyjnego teatru,
przywołać panującą w nim atmosferę, pokazać jakiego rodzaju
spektakle wystawiał i jak oddziaływał na ówczesne społeczeństwo.
Nie da się też nie wysnuć z tego wniosku (absolutnie nie
błędnego), że Le Theatre du Grand-Guignol odegrał ważną rolę w
historii kinematografii (zwłaszcza krwawego horroru), bo pokazywał
ludziom brutalne scenki zanim te pojawiły się na ekranach kin, a
gdy już to nastąpiło zdarzało się, że filmowcy inspirowali się
przedstawieniami Grand Guignol (np. „Nietolerancja” D.W.
Griffitha z 1916 roku). „The Most Assassinated Woman in the World”
nie przedstawia jednak całkowicie bezkrytycznego obrazu tego
paryskiego teatru – jego twórcy nie ograniczyli się do peanów
pod jego adresem, bo chociaż ewidentnie bije z tego miłość do
Grand Guignol to nie nazwałabym tego miłością ślepą. W filmie
powiedziano też o hipotetycznych ciemnych stronach tego typu
rozrywki, o szkodach, jakie mogły przynosić co poniektórym
jednostkom, tak widzom, jak pracownikom tego teatru. A ściślej
największej gwieździe Grand Guignol, Królowej Strachu,
Marie-Therese Beau, aktorce posługującej się pseudonimem Paula
Maxa oraz jej prześladowcy, człowiekowi, który bezsprzecznie
przedawkował spektakle z jej udziałem. Paula Maxa to postać
autentyczna – taka osoba rzeczywiście występowała w Grand
Guignol i faktycznie została ona okrzyknięta najczęściej
mordowaną kobietą na świecie – podobnie jak chociażby często
partnerujący jej na scenie Georges, czy główny dramaturg Andre.
Ale choć scenariusz zaludniają historyczne postacie (acz nie tylko
takie) to „The Most Assassinated Woman in the World” nie jest
obrazem stricte biograficznym – nie rekonstruuje wyłącznie tych
wydarzeń, które zaistniały w rzeczywistości. Rozsnuwa przed
publiką także wątki fikcyjne, zręcznie przeplatając je z faktami
historycznymi, które powinny interesować przede wszystkim
miłośników krwawych horrorów. O Grand Guignol coś tam już
wcześniej czytałam, nie mogę więc powiedzieć, że omawiana
produkcja dostarczyła mi nowej wiedzy w dziedzinie, którą się
interesuję, ale kopalnią niezapomnianych doznań mogę spokojnie ją
nazwać. Wspaniale było patrzeć na te spektakle z Paulą Maxą,
doskonale odegraną przez Annę Mouglalis, na przedstawienia smacznie
stylizowane na te wystawiane w pierwszej połowie XX wieku na deskach
paryskiego Grand Guignol. Nie sądzę, żeby poziom ich brutalności
był tak wysoki, jak w niniejszym obrazie (mogę się jednak mylić),
że posoka lała się w nich tak obficie, a widowni pokazywano tak
realistycznie się prezentujące rany odnoszone przez Paulę Maxę,
ale takie śmiałe podejście do tematu w żadnym razie nie osłabiało
ducha tych przedstawień. Przejaskrawionych, egzaltowanych, miejscami
patetycznych, poniekąd dowcipnych (przebłyski czarnego humoru), ale
przede wszystkim obrzydliwych. Omdleń i wymiotów na widowni nie
brakowało. Czemu trudno się dziwić, gdy się patrzy na publikę
obryzganą sztuczną krwią tryskającą ze sceny, gdy widzi się tak
realistyczne obrażenia wykwitające na ciele Pauli (i nie tylko jej)
po każdym ciosie i cięciu zadawanym przez dane narzędzie zbrodni.
Na ekranie widziałam już bardziej odrażające fikcyjne zbrodnie,
ale nie jestem przekonana, czy gdybym wybrała się na takie
przedstawienie jak to o szpitalu psychiatrycznym, czy to o pikniku,
gdybym zobaczyła coś takiego na żywo (tj. grane na deskach teatru)
to czy udałoby mi się nie zasłabnąć. Bo jest różnica pomiędzy
oglądaniem udawanych morderstw na ekranie a patrzeniem na coś
takiego w teatrze. Och, co ja bym dała za możliwość wybrania się
na taki spektakl...
(źródło: https://de.flixable.com/)
Krwawe
przedstawienia to jedno, ale innym, być może nawet jeszcze większym
superlatywem thrillera „The Most Assassinated Woman in the World”
jest klimat, w jakim został utrzymany. Większość znanych mi
współczesnych horrorów filmowych nie jest tak mroczna, tak
druzgocąco ponura i tak... ciasna. Tak, to chyba dobre słowo na
opisanie znakomitych zdjęć powstałych pod kierownictwem Laurenta
Baresa. Nie wiem, czy tak wąska perspektywa była od początku
zaplanowana, czy filmowcom zwyczajnie brakowało pieniędzy na
rozbudowanie scenerii. Bo w końcu cała sceneria miała upodabniać
się do tej istniejącej w latach 30-tych XX wieku w Paryżu.
Członkowie obsady, wnętrza i zewnętrza poszczególnych budynków,
ulice, place, parki etc. to wszystko trzeba by przedstawiać w taki
sposób, aby widz miał poczucie przeniesienia się w te odległe
czasy, a to przecież też kosztuje. Bardziej skłaniam się jednak
ku temu, że zamknięcie akcji „The Most Assassinated Woman in the
World” na tak niewielkiej przestrzeni nie było podyktowane cięciem
kosztów tylko z góry zaplanowane, a to dlatego, że wszystkie
miejsca, nie tylko filmowy Grand Guignol (co naturalne) przypominają
teatr. Mieszkanie głównej bohaterki, wąskie, ciemne uliczki
Paryża, bar, w którym Paula Maxa często przesiaduje i redakcja
gazety, w której pracuje Jean Charpentier, dziennikarz wchodzący w
bliższą relację z czołową postacią produkcji Francka Ribiere –
wszystkie te i inne miejsca tak bardzo przypominają teatr, że aż
do zakończenia niektórych wydarzeń, jakie się na nich rozgrywały
nie miałam pewności, czy właśnie patrzę na umowną
rzeczywistość, czy na kolejne przedstawienie w Grand Guignol. Ale w
„The Most Assassinated Woman in the World” według mnie jest też
coś, co aż prosiło się o dopracowanie. Problem ten dotyczy fabuły
– nie tyle wyboru wątków, ile sposobu ich prowadzenia. Motyw
tajemniczego prześladowcy sławnej aktorki był równie złowrogi co
halucynacje doznawane przez Paulę Maxę, wizje, które to kazały
brać pod uwagę możliwość rychłego wpadnięcia protagonistki w
destrukcyjne albo autodestrukcyjne szaleństwo. Do tego dochodziła
jeszcze ciekawość jaką rozbudziły we mnie początkowo
enigmatyczne doniesienia o krzywdzie, jaka spotkała główną
bohaterkę filmu w przeszłości, a która pozostawała w
bezpośrednim związku z jej obecnym, w domyśle ciągle
pogarszającym się stanem. Najmniej interesujący, żeby nie rzec
nudny był wątek poświęcony pracy Jeana Charpentiera i uczuciu,
jakie powoli rodziło się pomiędzy nim i gwiazdą Grand Guignol.
Ale to nie obecność tychże motywów była dla mnie największą
niedogodnością. Główną bolączką było rozmycie tych wszystkich
wątków – brakowało mi wyrazistego zarysowania chociaż jednego z
nich. Wyglądało to tak jakby film składał się wyłącznie z
wątków pobocznych, jakby nie miał motywu przewodniego. Albo jakby
wszystkie z zaprezentowanych pretendowały do tego miana –
nieustannie, acz bezskutecznie walczyły o dominację. Efektem tego
starcia nie jest kompletny chaos, takiego określenia bym nie użyła,
ono zupełnie nie pasuje mi do tej opowieści. A w każdym razie nie
tak jak słowo „rozmycie”, zacieranie się konturów tej bądź
co bądź intrygującej historii, pozbawienie jej twardych ram
obejmujących wizję twórców. Korzyść była dla mnie taka, że
przez cały czas czułam się prawie jak we śnie. Przy czym ten
oniryzm wynikał nie tylko z rozrzedzonej warstwy fabularnej, ale
również z wybornych zdjęć i nastrojowej muzyki skomponowanej
przez Karen Ann, dlatego zakładam, że wyraźniejsze zarysowanie
przynajmniej jednego wątku, z tych według mnie lepszych
pojawiających się w „The Most Assassinated Woman in the World”,
nie zabiłoby tej zachwycającej atmosfery koszmarnego snu.
Franck
Ribiere stworzył film, który moim zdaniem nie ma szans podbić serc
milionów widzów na całym świecie. „The Most Assassinated Woman
in the World” to obraz, który prawdopodobnie spodoba się
nielicznym, zaspokoi apetyty wąskiej niszy o określonej, ktoś może
wręcz rzec, że nietypowej, wrażliwości artystycznej i
niekoniecznie będą to wyłącznie fani krwawego kina grozy.
Właściwie to wcale nie zdziwiłabym się, gdyby część miłośników
takich brutalnych historii nie potrafiła odnaleźć się w tej dosyć
specyficznej wizji Francka Ribiere, gdyby rozsmakowało się w niej
więcej fanów nastrojowych horrorów i thrillerów. Albo prawie
nikt. Tak, mnie ten obraz niemalże całkowicie usatysfakcjonował,
naprawdę niewiele brakowało mi do czystego zachwytu nad całością
(bo niektórymi składnikami się pozachwycałam), ale mogę dać
sobie rękę uciąć, że w tej kwestii uplasuję się w zdecydowanej
mniejszości. Cóż, żadna nowość:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz