sobota, 31 marca 2012

„The Awakening” (2011)

Florence Cathcart to wykształcona, niewierząca w zjawiska nadprzyrodzone kobieta zajmująca się demaskowaniem oszustw tak zwanych spirytualistów. Kiedy dostaje zlecenie rozwiązania zagadki śmierci chłopca w murach wielkiej szkoły, położonej na odludziu, niezwłocznie udaje się na miejsce. Choć zarówno uczniowie, jak i opiekunowie placówki są przekonani, że za tragedię odpowiada duch, snujący się wewnątrz szkoły, którego wiele osób widziało na własne oczy, Florence podejrzewa, że to zwykła mistyfikacja. Rozpoczynając pracę nad ową zagadkową sprawą, kobieta nie wie jeszcze, że jej niewiara w życie pozagrobowe zostanie mocno zachwiana.
Angielski ghost story nieznanego w światku horroru Nicka Murphy’ego. Akcja rozgrywa się na początku XX wieku, co w zestawieniu z innymi elementami tej produkcji dobitnie świadczy o gotyckiej wymowie filmu, a powszechnie wiadomo, że Anglicy w tego rodzaju grozie nie mają sobie równych. „The Awakening” z pewnością ten fakt poświadczy. Początkowo fabuła nie przedstawia sobą absolutnie niczego oryginalnego – w końcu temat ateisty, który wierzy tylko w udowodnione naukowo tezy w ghost story był już nie raz wałkowany. „The Awakening” swoją wymową nawiązuje również do takich popularnych obrazów, jak „Sierociniec”, Inni”, czy „Szósty zmysł”, a klimatem bez wątpienia przypomina niedawno wyświetlany w polskich kinach remake „Kobiety w czerni”, co nie jest niczym dziwnym, zważywszy na fakt, że obie te produkcje są klasycznymi przykładami filmu gotyckiego. Jednakże, w moim odczuciu w starciu ze wspomnianą „Kobietą w czerni” horror Murphy’ego wygrywa na wszystkich frontach i nie tylko dlatego, że nie jest uwspółcześnioną wersją znanego klasyka.
Na szczególną uwagę zasługuje sceneria, w której rozgrywa się właściwa akcja filmu. Angielskie pustkowie, skąpane we mgle, na którym stoi wizualnie posępna szkoła dla chłopców, w której uczniowie traktowani są w iście bezwzględny sposób, co na początku XX wieku nie było niczym nadzwyczajnym, aczkolwiek współczesnego widza, obdarzonego choćby minimalną dawką empatii, może zaszokować. Progi owego przygnębiającego domostwa przekracza wykształcona, sceptyczna kobieta, która ukrywa przed światem osobiste rozterki. Oczywiście, już sam fakt poznania uczonej kobiety, co w tamtych czasach było rzadkością, pozwala Florence bez problemu zaskarbić sobie sympatię zarówno uczniów, jak i ich nauczycieli. Przebywając w zimnych murach szkoły dla chłopców, początkowo pewna swoich przekonań Florence bez zbytniego problemu odkrywa mistyfikację, która tak wielu przekonała w istnienie duchów. Jednak po wyjeździe uczniów, kobietę ogarniają złe przeczucia, które każą jej ponownie zająć się dziwną zagadką, która jak można się tego łatwo domyślić diametralnie zmieni przekonania naszej bohaterki – kolejny oklepany w horrorze motyw bohatera dynamicznego, sceptyka, który na skutek paranormalnych przeżyć zaczyna wierzyć w życie pozagrobowe. A mimo to, postać Florence Cathcart mocno mnie zaintrygowała – chyba przede wszystkim dzięki przekonującej grze Rebecci Hall, która swoim surowym podejściem do tematu znakomicie wpasowała się w gotycki klimat filmu.
Klimat angielskich ghost story charakteryzuje się swoistą surowością, którą widz wyczuwa nie tylko dzięki elementom wizualnym, ale również dźwiękowym. Skrzypnięcia, szelesty, tajemnicze szepty – to integralne odgłosy każdego horroru gotyckiego. Jednak twórcy tego rodzaju filmów nie zawsze potrafią wyczuć moment, w którym należy je umiejscowić, aby wzbudzić niepokój u odbiorcy. Częściej stawiają na efekciarstwo i dynamiczną akcję, aniżeli dokładność w prezentowaniu przerażających elementów, co można osiągnąć przede wszystkim dzięki powolnej narracji, która współczesnego widza, przyzwyczajonego do hollywoodzkiego stylu może mocno znużyć, aczkolwiek na pewno doceni ją entuzjasta horrorów nastrojowych. „The Awakening” celuje przede wszystkim w gusta tej drugiej grupy odbiorców i chwała mu za to. Intrygująca tajemnica, której początkowo niejasne części układanki pieczołowicie porozrzucane w trakcie opowiadanej historii, wręcz nakazują widzowi wzmożony wysiłek umysłowy, celem rozwiązania intrygującej tajemnicy, dającej odpowiedź na pytanie, czy mamy do czynienia z duchem, czy raczej zwykłą mistyfikacją. Ową zagadkową atmosferę potęguje nie tylko sceneria i ścieżka dźwiękowa, ale również nieliczne efekty wizualne, które przez wzgląd na swoją minimalną liczebność dobitnie udowadniają nam, że twórców nie interesują tanie chwyty, w postaci ciągłego wyskakiwania przerażających upiorów w najmniej spodziewanym momencie. Nie, takich smaczków jest tutaj, jak na lekarstwo – Murphy niepokoi nas klimatem swojego obrazu, co muszę przyznać całkiem nieźle mu wychodzi. Oczywiście, będziemy mieli okazję kilka razy ujrzeć oblicze naszego ducha (rzecz jasna, wygenerowanego komputerowo), aczkolwiek nie on jest tutaj najważniejszy, stanowi jedynie dodatkowy bodziec, mający na chwilę przyprawić odbiorcę o szybsze bicie serca. Zaniepokoi nas atmosfera filmu, a nie duch przewijający się gdzieś w tle.
Kontrowersyjne zakończenie, niejasne dla wielu widzów, pozostawia furtkę na kilka interpretacji, co rzecz jasna również należy odnotować na plus filmu – tym bardziej, że naprawdę nie sposób domyślić się wcześniej, jak wygląda rozwiązanie tej intrygującej tajemnicy, a finał na pewno wbije głębiej w fotel niejedną osobę, nawet tę przyzwyczajoną do zaskakujących zakończeń.
Podobał wam się remake „Kobiety w czerni”? Jesteście wielbicielami klasycznej gotyckiej grozy w angielskim wydaniu? Jeśli tak, to „The Awakening” jest filmem właśnie dla was. Pozbawiony taniego efekciarstwa i dynamicznej realizacji na pewno rozczaruje entuzjastów hollywoodzkiego kina, więc odradzam seans tej grupie odbiorców, ponieważ jego powolna narracja, nastawiona na sugestywny klimat grozy z pewnością jedynie ich znuży.

środa, 28 marca 2012

Jack Ketchum „Potomstwo”

Amy i David wraz z małą córeczką mieszkają w uroczym domku w nadmorskim miasteczku Dead River. Pewnego dnia odwiedza ich przyjaciółka Claire z synkiem Lukiem, która boryka się z poważnymi problemami finansowymi, w które wpędził ją jej były mąż psychopata. Tymczasem w innej części miasteczka policja znajduje brutalnie zamordowane kobiety. Przeczuwając, co to może oznaczać zwracają się po pomoc do emerytowanego szeryfa, Petersa, który przed jedenastoma laty, jako jeden z niewielu wyszedł cało z potyczki z krwiożerczą rodzinką kanibali, zamieszkującą okoliczną jaskinię. Peters szybko dochodzi do wniosku, że wbrew pozorom, wcześniej nie udało mu się wybić wszystkich dzikusów i właśnie teraz, będąc w podeszłym wieku będzie miał szansę, aby to naprawić. Wraz z policjantami rusza w głąb lasów na poszukiwania znienawidzonych wrogów. Tymczasem kanibale przypuszczają atak na domek Amy i Davida, nade wszystko pragnąc porwać ich małą córeczkę.
Nakład wydanej po raz pierwszy w 1980 roku kontrowersyjnej książki „Poza sezonem” szybko się wyczerpał, a wydawcy nie przewidywali jego wznowienia. Po paru latach Jack Ketchum, mimo to, postanowił przypomnieć czytelnikom o swojej najkrwawszej powieści, wypuszczając na rynek sequel zatytułowany „Potomstwo”, zekranizowany w roku 2009. Polscy czytelnicy mieli okazję zapoznać się z tą pozycją dopiero w roku 2012, dzięki uprzejmości wydawnictwa Replika, które już zapowiedziało wydanie ostatniej części kanibalistycznej trylogii Ketchuma, pt. „The Woman”, która w 2011 roku również doczekała się swojej filmowej wersji.
Nie sposób oprzeć się porównaniom do idealnego „Poza sezonem”, który dzięki wszechobecnej brutalności zyskał sobie uznanie wielbicieli nurtu gore. Tymczasem „Potomstwo”, zdaje się podążać odrobinę odmiennym torem. Przez większą część powieści nie uświadczymy tutaj zbyt wielu krwawych momentów – wyłączając oczywiście finalną scenę w jaskini, zamieszkiwanej przez dzikusów. Ketchum zdaje się przede wszystkim skupiać na charakterystyce wewnętrznej swoich bohaterów i to zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych. Mistrzem literackich kreacji postaci w horrorach bez wątpienia jest Stephen King, natomiast Ketchum nigdy nie czuł się zbyt dobrze w tego rodzaju zabiegach. W „Potomstwie” serwuje nam dość irytujące, długie wstawki opisów odczuć protagonistów, którzy starają się za wszelką cenę dopasować do nowej, ekstremalnej sytuacji, w której stali się zwierzyną łowną, ściganą przez odrażających dzikusów. I niestety, pomimo najszczerszych chęci autora, nie udało mi się całkowicie wczuć w ich rozpaczliwe położenie, w moim odczuciu byli zwyczajnie mało przekonujący. Zupełnie inaczej rzecz ma się z antagonistami. Tym razem Jack Ketchum pozwolił nam lepiej poznać odrażającą rodzinkę antropofagów, ze szczególnym wskazaniem na ich przywódczynię, zwaną po prostu Kobietą. Mamy szansę poznać nie tylko motywy ich postępowania, ale również okoliczności, w jakich doszło do spotkania poszczególnych członków ich klanu. Takie rozwianie tajemnicy, osnuwającej ich sylwetki w „Poza sezonem” tutaj całkowicie zdało egzamin i choć cywilizowanemu człowiekowi ciężko będzie zrozumieć ich zachowanie to przynajmniej dowie się kilku interesujących rzeczy na temat ich prymitywnej egzystencji.
Mimo częściowej rezygnacji z epatowania nieludzką przemocą Ketchum zaoferował swoim czytelnikom prawdziwie survivalową przygodę. Nasi bohaterowie będą musieli zarówno zmierzyć się z przerażającymi kanibalami, jak i miejscem, w którym dane im było stanąć do walki o przetrwanie. Uciekając przez skąpany w mroku las, nie znając terenu, mając za sojusznika jedynie księżyc, który oświetla im drogę, będą musieli wybierać pomiędzy zachowaniem człowieczeństwa a przeżyciem. Bowiem, aby przetrwać, choć na chwilę będą musieli upodobnić się do swoich oprawców, kierując się podobną bezwzględnością i łamaniem cywilizacyjnych norm. Bardzo, lubię taką tematykę powieści, nawet kosztem ograniczenia sugestywnych scen gore, więc wbrew pozorom Ketchumowi udało się całkowicie zatopić mnie w lekturze, aż do wstrząsającego zakończenia, gdzie autor ponownie odkrywa swoją znakomitą zdolność do skutecznego zniesmaczenia widza, zaspokojenia jego najniższych instynktów, kreując nam trudną do zniesienia rzeczywistość, w której rządzi zezwierzęcenie i prymitywizm, w której homo sapiens nie ma absolutnie żadnych szans przeżycia.
Osobom zaznajomionym z pierwszą częścią trylogii Ketchuma radzę nie spodziewać się powtórki z poprzednich, krwawych wydarzeń. W „Potomstwie” autor wykorzystał odrobinę odmienne elementy do nakreślenia zachowań człowieka w ekstremalnych warunkach. Natomiast czytelnicy, którym jakimś cudem umknęło „Poza sezonem” mogą być mocno zaszokowani nawet tymi szczątkowymi bestialstwami, z którymi będzie miał tutaj do czynienia. Niskobudżetowa ekranizacja książki z 2009 roku jest dosyć wierna powieści, tak więc po zapoznaniu się z pozycją literacką polecam również zaznajomienie się z jej filmową wersją – oczywiście, tylko tym osobom, których nie razi amatorska realizacja.
Za książkę bardzo dziękuję najlepszemu polskiemu portalowi w całości poświęconemu Jackowi Ketchumowi - http://www.jackketchum.com.pl/

niedziela, 25 marca 2012

„Pod moją skórą” (2002)

Recenzja na życzenie
Esther, podczas przyjęcia poważnie rani się w nogę. Początkowo nie orientuje się, że zrobiła sobie poważną krzywdę, gdyż nie odczuwa żadnego bólu. Od tego momentu w Esther zaczynają zachodzić nietypowe zmiany. Kobieta nieustannie odczuwa niepohamowaną potrzebę okaleczania własnego ciała. Nie bacząc na komplikacje, jakie zachodzą w jej prywatnym i zawodowym życiu z powodu jej obsesji, Esther całkowicie się jej poświęca, a w swoim uzależnieniu zdaje się nie dostrzegać żadnych granic.
Francuski obraz Mariny de Van, w którym odegrała ona również główną rolę. W XXI wieku kinematografia francuska zaczęła cieszyć się ogromnym powodzeniem wśród wielbicieli nurtu torture porn. Takie obrazy, jak „Blady strach”, „Frontiere(s)”, „Martyrs. Skazani na strach”, czy „Najście” szokowały widzów niezwykle realistycznymi scenami tortur, niejednokrotnie oferując również oryginalną fabułę, będącą przekonującym tłem dla okropności, których odbiorcy byli bezradnymi świadkami. „Pod moją skórą”, oczywiście, również nie wystrzega się owej dosłowności w ukazywaniu krwawych scen, aczkolwiek reżyserka wykazuje odrobinę większe ambicje, aniżeli tylko i wyłącznie próba zniesmaczenia widza. Produkcja Mariny de Van jest przede wszystkim wnikliwym studium psychologicznym ewidentnie chorej kobiety, sceny gore zdecydowanie schodzą tutaj na plan dalszy, są jedynie niezbędnym środkiem, mającym na celu podkreślenie tragizmu głównej bohaterki.
Najczęstszym powodem samookaleczania jest symboliczne pozbycie się, poprzez krew, nagromadzenia negatywnych emocji. Tymczasem Esther zdają się kierować zupełnie odmienne, rzadziej spotykane powody. Czując rozpad między jej wewnętrznym „ja” a własnym ciałem, poprzez samookaleczanie stara się odzyskać władzę w kończynach, poczuć, że jej ciało należy tylko i wyłącznie do niej – nie jest autonomicznym bytem, działającym wbrew jej woli. Twórcy nie wyjaśniają tej kwestii dosłownie, posiłkują się raczej symbolicznymi obrazami, spośród których najbardziej wymowna jest scena służbowej kolacji, gdzie Esther dostrzegając, iż jej ręka spoczywa spokojnie na stoliku, oddzielona od reszty ciała zaczyna się kaleczyć, co na powrót pozwala jej odzyskać utraconą w jej mniemaniu kończynę. Cały seans utrzymany jest w surowym, schizofrenicznym klimacie, co zmusza odbiorców do mimowolnego wkroczenia w psychikę chorej kobiety, która w swojej obsesji posuwa się coraz dalej, nie dostrzegając żadnych granic swojego uzależnienia raczy nas coraz to wymyślniejszymi sposobami okaleczania własnego ciała, a gdy i to przestaje jej wystarczać bez zastanowienia decyduje się na autokanibalizm, w nadziei, że może taka odrażająca forma autodestrukcji pomoże jej odzyskać kontrolę nad własnym zbuntowanym ciałem.
Jak już wspomniałam francuscy twórcy nie boją się dosłowności w ukazywaniu makabrycznych scen. Podobnie jest tutaj. Gdy Esther systematycznie zadaje sobie kolejne cięcia, gdy konsumuje małe kawałki własnej skóry widz ma okazję ze szczegółami obejrzeć cały ten odrażający proces autodestrukcji – z pewnością nie przegapi najmniejszej ranki, żadnej kropli przelanej krwi, która tak na marginesie sprawia niebywale realistyczne wrażenie. Jednak podczas seansu nie będzie odczuwał jedynie zniesmaczenia, nie taki był główny cel twórców. Podczas drobiazgowego ukazywania rozpadu życia i psychiki głównej bohaterki nieustannie będziemy się zastanawiać, gdzie leży granica jej uzależnienia, jaką krzywdę jeszcze musi wyrządzić samej sobie, żeby w końcu zwrócić się po pomoc, żeby dotarło do niej, że potrzebuje specjalistycznej opieki, która być może zapewni jej w końcu spokój ducha. Takie odczucia u odbiorcy zapewnia w szczególności drobiazgowa charakterystyka Esther, łącznie z wglądem w jej psychikę, jaki zapewnili nam twórcy. I właśnie, głównie z tego powodu „Pod moją skórą” nie jest zwykłą jatką, mającą na celu zaspokojenie naszych najniższych instynktów – to przede wszystkim obraz psychologiczny, wymagający od odbiorcy maksymalnego skupienia podczas seansu.
„Pod moją skórą” idealnie nadaje się dla dwóch grup wielbicieli filmów grozy – zarówno entuzjastów krwawego kina, jak i sympatyków psychologicznej fabuły, okraszonej trudnym do zniesienia klimatem obłędu. Atmosferą odrobinę przypomina kultowe dzieło Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”, bo choć tematyka obu filmów jest zupełnie odmienna zdają się one wykorzystywać podobne środki przekazu do wprowadzenia widza w iście schizofreniczny klimat.

sobota, 24 marca 2012

Virginia C. Andrews „Kwiaty na poddaszu”

Wydana po raz pierwszy w 1979 roku pierwsza część sagi o rodzinie Dollangangerów, dzisiaj już uważana za pozycję kultową. W roku 1987 światło dzienne ujrzała wstrząsająca adaptacja powieści ze znakomitą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Christophera Younga oraz porażająco mrocznym klimatem.
Narratorką książki jest Cathy, która w przejmujący sposób opowiada czytelnikom o swoim tragicznym dzieciństwie. Dowiadujemy się, że mając lat dwanaście Cathy wraz ze starszym o dwa lata bratem, Christopherem oraz małymi bliźniętami, Cory’m i Carrie, zostali zmuszeni do wyjazdu z przytulnego domku, w którym wiedli szczęśliwe życie do czasu tragicznej śmierci ich ojca. Ich matka, nie mając środków do życia postanawia wrócić do swoich rodziców, którzy przed laty wyrzekli się jej z powodu bluźnierczej rzeczy, której się dopuściła. Postanawiając na powrót wkupić się w łaski bogatego, umierającego ojca, aby ten wpisał ją do testamentu, decyduje się zamknąć swoje dzieci w pokoju na piętrze, dając im również do dyspozycji wielkie poddasze. Uwięzione rodzeństwo, od tego momentu, będzie musiało znosić towarzystwo fanatycznej babci, która po wyjawieniu im wstrząsającej prawdy o nich samych nie cofnie się przed niczym, aby zmusić ich do posłuszeństwa. A co gorsza, dzieci wkrótce odkryją również nowe oblicze własnej matki…
„Coraz częściej myślę o nas jako o kwiatach na poddaszu. Papierowych kwiatach. Narodzeni w jasnych barwach, ciemniejących z każdym dniem długiego, ponurego, męczącego, koszmarnego czasu, który spędziliśmy jako więźniowie nadziei i ofiary zachłanności. Nigdy nie dane nam było pomalować naszych kwiatów na żółto.”
Książka, choć stosunkowo krótka, porusza cały szereg trudnych w odbiorze tematów, które z jednej strony mają za zadanie szokować odbiorców, a z drugiej zmusić ich do obrania innego punktu widzenia. Problem kazirodczych związków, nakreślony tak sugestywnie przez Andrews zbulwersuje pewnie każdego, ale równocześnie zostaje przez autorkę całkowicie usprawiedliwiony, a co za tym idzie czytelnik zostaje wręcz zmuszony do tolerowania tego odrażającego tematu tabu. Zupełnie inaczej rzecz ma się z zachowaniem babci i matki czwórki rodzeństwa – w tym aspekcie autorka nie żałowała sobie słów potępienia. Biedne, zamknięte w czterech ścianach, niewinne dzieci latami zmagają się z fizycznymi karami wymierzanymi przez ich babcię, ale to i tak nie jest najgorsze. Stara kobieta, mimo ewidentnych zapędów katowskich oraz trudnego do zdefiniowania fanatyzmu religijnego, w żaden sposób nie może równać się z matką dzieci, która nie tylko bezlitośnie manipuluje nimi, ale również w ogóle nie przejmuje się faktem uwięzienia własnych pociech – jest przekonana, że drogie prezenty wystarczą im do szczęśliwej egzystencji bez słońca, bez czystego powietrza. Kobieta, zaślepiona żądzą pieniądza, myśli jedynie o testamencie swojego ojca, nie zważając na męki własnych dzieci, które z dnia na dzień coraz bardziej podupadają na zdrowiu, które wraz z upływem lat coraz bardziej tracą nadzieję na upragnioną wolność. Podczas, gdy ona dobrze bawi się na wykwintnych przyjęciach, obraca się wśród elity, przyozdabia swoje ciało w drogą biżuterię i ubrania jej dzieci powoli umierają na zakurzonym poddaszu. A ich matka zdaje się tym w ogóle nie przejmować… Naprawdę niezwykle ciężko jest przebrnąć przez tego rodzaju problematykę, którą Andrews na szczęście przeplata również z dobrymi chwilami na poddaszu, gdzie dzieci mogą oddawać się beztroskiej zabawie w dzieciństwie, a w miarę dorastania najstarsze rodzeństwo dopuszcza się grzechu, przed którym tak zaciekle przestrzegała ich babka – co jeszcze ciekawsze, choć Chris i Cathy robią coś, co w cywilizowanym społeczeństwie jest zwyczajnie odrażające wcale ich nie potępiamy, wręcz przeciwnie, cieszymy się, że znaleźli sposób na osiągnięcie choćby tak szczątkowego szczęścia w pełnej mroku egzystencji.
Barwny, patetyczny styl Andrews znakomicie wpasowuje się w problematykę powieści i choć czasem może wydawać się odrobinę za bardzo podniosły to idealnie potęguje cierpienia czwórki rodzeństwa. Czytelnik nie tylko bez trudu zatopi się w brudnych tajemnicach rodziny Foxworth’ów, ale będzie wręcz pożerał każdą kolejną stronę, aż do porażającego zakończenia, podczas którego odkryje rzeczy, o jakich nawet mu się śniło, odkryje, że istnieją ludzie, dla których pieniądze są ważniejsze od życia ich własnych dzieci. Lektura przeznaczona jest przede wszystkim dla osób lubiących przeżywanie całej gamy emocji podczas czytania, niekoniecznie tylko tych pozytywnych. „Kwiaty na poddaszu” poruszą nawet najtwardsze serca, sprawią, że przez długi czas będziemy pamiętać o tragedii niewinnych dzieci, które w zamian za miłość, jaką obdarzyli swoją matkę otrzymali jedynie odrzucenie. W końcu, jakie mieli szanse w pojedynku z wielkim bogactwem?

wtorek, 20 marca 2012

„Kolobos” (1999)

Recenzja na życzenie (Snakehead)
Kilkoro ludzi decyduje się na udział w reality show. Pomysłodawca programu zamyka ich w domu pełnym kamer, a jedynym ich zadaniem jest zachowywać się naturalnie. Jedna z uczestniczek projektu, cierpiąca na stany lękowe Kyra, już od pierwszego dnia pobytu w nowym miejscu doświadcza dziwnych przywidzeń. Wkrótce jej omamy staną się rzeczywistością - uczestniczy reality show będą musieli walczyć o życie z tajemniczym mordercą.
Niskobudżetowy slasher Davida Todda Ocvirk’a i Daniela Liatowitsch’a. Film znany głównie w wąskim kręgu wielbicieli krwawych horrorów, co moim zdaniem przez wzgląd na nowatorskie podejście do tego bądź, co bądź skostniałego nurtu powinno jak najszybciej się zmienić. Początkowe sceny filmu nie obiecują nam nawet ułamka tych mocnych wrażeń, których uświadczymy w dalszej części seansu. Prawdę mówiąc, zaczyna się bardzo zniechęcająco. Po krótkiej sekwencji wypadku samochodowego, na chwilę przenosimy się do szpitala, do którego trafia ofiara kraksy. Następuje retrospekcja, podczas której będziemy zmuszeni przebrnąć przez krótkie wywiady z uczestnikami reality show. Całkiem zgrabny sposób na ekspresowe przedstawienie protagonistów, aczkolwiek stanowił on główny powód mojego sceptycznego nastawienia do dalszej części projekcji. Byłam pewna, że oto mam do czynienia z kolejnym obrazem verite, w dodatku porażająco słabo zagranym. Jednakże po przekroczeniu przez bohaterów progu naszpikowanego kamerami domostwa szybko zweryfikowałam swoją pierwszą konkluzję – aktorzy nadal spisywali się nadzwyczaj drętwo i mało przekonująco, ale w żadnym wypadku nie miałam do czynienia z kolejnym pseudo dokumentem, skupiającym się przede wszystkim na stylizacji obrazu w formę programu rozrywkowego. Nie, „Kolobos” to całkowicie inny rodzaj kina grozy – inny i równocześnie doskonale znany wielbicielom slasherów, a takie intrygujące miszmasze podgatunkowe, w moim mniemaniu mają dużą szansę zainteresować potencjalnych widzów.
„Kolobos” zręcznie łączy konwencję filmowego slashera z kinem gore, równocześnie dbając o iście psychodeliczny klimat. Dzięki przywidzeniom ewidentnie chorej psychicznie Kyry już od pierwszych minut pobytu naszych bohaterów w pełnym kamer domu będziemy mieli okazję zaznać mrożących krew w żyłach chwil, jakby żywcem wyjętych z najgorszych koszmarów sennych – wyłaniająca się spod łóżka męska dłoń, na wpół obdarta za skóry twarz ukazująca się na samoistnie włączanym ekranie telewizora. Takie psychodeliczne smaczki będą obecne, aż do końca seansu, jednak twórcy nie decydują się jedynie na ich wizualną ekspresję, ale również dźwiękową. Skomponowana przez Williama Kidd’a muzyka jest kluczowym elementem mrocznego klimatu, który towarzyszy nam niemalże przez cały seans, jej łagodne tony wręcz zmuszają odbiorcę do pozostawania w ciągłym napięciu psychicznym, są obietnicą dalszych przerażających wydarzeń. A owe przerażające wydarzenia, rzecz jasna, jak na slasher przystało skupią się głównie na wymyślnych morderstwach protagonistów, które przez wzgląd na swoją nadzwyczajną brutalność prędzej wpisują się w nurt gore, aniżeli klasyczny slasher. Otóż, zważywszy na błyskawiczne rozwinięcie akcji, dość szybko odkryjemy, że dom, do którego nieopatrznie weszli uczestnicy realisty show naszpikowany jest morderczymi pułapkami, które to będą głównym przyczynkiem spływającej po ekranie krwi. A takich scen gore jest naprawdę sporo, natomiast jeśli wziąć pod uwagę niski budżet filmu, nieustannie rzucający się w oczy (szczególnie przez rozproszoną realizację oraz słabą obsadę) są one nadzwyczaj realistyczne, żeby nie rzec zwyczajnie obrzydliwe.
Twórcy prowadzą akcję filmu, trzymając się wyrobionego przez lata schematu slasherów, aczkolwiek wielokrotnie od niego odstępując, co z pewnością zaskoczy niejednego wielbiciela tego nurtu, przekonanego, że ma do czynienia z kolejnym porażająco przewidywalnym horrorem. Za przykład może tutaj posłużyć kolejność uśmiercania poszczególnych ofiar. W slasherach na ogół jest ona łatwa do przewidzenia, „Kolobos” jednak całkowicie odwraca ową utartą konwencję, sprawiając, że widz nie jest do końca pewien, czyja kolej przypada w konkretnym momencie, a co chyba ważniejsze nie ma bladego pojęcia, w jaki to oryginalny sposób zostanie uśmiercony nasz bohater. A obserwując, jakże wymyślne sceny mordów poszczególnych ofiar, które są coraz bardziej brutalne, twórcy skutecznie wzbudzają nasz apetyt na więcej. Również zakończenie oferuje nam prawdziwie nowatorski popis podejścia do tematu. UWAGA SPOILER Podejrzewana przez cały seans Kyra w istocie okazuje się morderczynią. Wszelkie sygnały wysyłane przez reżyserów, mające nas upewnić w takim rozwiązaniu akcji (jej choroba psychiczna; podejrzenia, co do jej winy artykułowane przez pozostałych bohaterów filmu) zgodnie z konwencją tego nurtu kazały nam podejrzewać kogoś innego, mniej oczywistego, natomiast twórcy w finale pokazali nam dokładnie to, co we wcześniejszych scenach tak nachalnie nam narzucali KONIEC SPOILERA.
„Kolobos” wydaje się być idealną pozycją dla entuzjastów slasherów, kina gore oraz mrocznego psychodelicznego klimatu. Jednak czuję się w obowiązku przestrzec przed seansem osoby niegustujące w amatorskiej realizacji oraz żenująco niskim poziomie gry aktorskiej – jeśli ktoś nie potrafi przymknąć oczu na te mankamenty zdecydowanie powinien odpuścić sobie tę produkcję.

niedziela, 18 marca 2012

„Ludzka stonoga” (2009)

Recenzja na życzenie
Dwóm Amerykankom psuje się samochód gdzieś na pustkowiu w Niemczech. Szukając pomocy trafiają do domu ekscentrycznego lekarza. Mężczyzna usypia ich i zamyka w piwnicy, gdzie znajduje się już zniewolony Japończyk. Chirurg objaśnia swoim więźniom powód swojego zbrodniczego zachowania – otóż, pragnie stworzyć pierwszą na świecie ludzką stonogę, połączoną wspólnym układem pokarmowym.
Film Toma Sixa, który w Polsce wywołał niemało zamieszania. Już sam pomysł na główną oś fabularną wywoływał niezdrową ciekawość u widzów, którzy po skończonym seansie prześcigali się w krytycznych opiniach, szczególny nacisk kładąc na słówko „chory”. Nic więc dziwnego, że spodziewałam się iście wstrząsającego widowiska – byłam przygotowana dosłownie na wszystko, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że w trakcie projekcji mogłabym się nudzić. Akcja rozkręca się dosyć długo. Najpierw obserwujemy dwie spanikowane Amerykanki, szukające pomocy na niemieckim pustkowiu. Gdy w końcu docierają do jakiegoś domu i poznają jego dziwnego mieszkańca widzom od razu zapala się przysłowiowe światełko ostrzegawcze. Już sam wygląd mężczyzny w połączeniu z ekspresyjną gestykulacją każe nam sądzić, że oto mamy do czynienia z psycholem. I tak jest w istocie. W dalszej części filmu dowiadujemy się, że mężczyzna nazywa się Heiter i jest emerytowanym lekarzem, zajmującym się rozdzielaniem bliźniąt syjamskich, który postanowił odwrócić przebieg swoich badań i tym razem połączyć w jeden organizm troje porwanych osób. Pomysł niezwykle oryginalny, w zamierzeniu szokujący, w moim odczuciu, niestety nie zdał egzaminu. Wedle opinii wielu widzów „Ludzka stonoga” przeznaczona jest dla wąskiej grupy odbiorców – i tutaj moje pytania: dla jakiej? Wielbiciele szokującego kina gore mogą być mocno zawiedzeni, bo jedynym elementem mogącym kimkolwiek wstrząsnąć jest końcowy efekt eksperymentu Heitera, który entuzjastom tego rodzaju obrazów na pewno nie zapadnie w pamięć – wszak, widzieli oni na ekranie rzeczy o niebo gorsze. Natomiast osoby nieobcujące na co dzień z produkcjami gore rzeczywiście mogą być mocno zniesmaczeni, a z uwagi na fakt, że „Ludzka stonoga” ma sporą szansę osiąść im mocno na psychice to oni będą krzyczeć, że film jest chory.
Na uwagę zasługuje tutaj jedynie postać doktora Heitera – mocno przerysowany, aczkolwiek intrygująca. Dieter Laser wypadł w tej roli bardzo przekonująco, a uwagi na to, że scenariusz skupia się głównie na psychologii Heitera aktor bynajmniej nie miał łatwego zadania. Niestety na profesjonalizm możemy liczyć tylko i wyłącznie z jego strony, gdyż pozostali członkowie skąpej obsady nie przedstawiają sobą absolutnie żadnych zdolności aktorskich. Dwie Amerykanki nic tylko jęczą i płaczą, a gdy jednej z nich udaje się, choć na chwilę uciec doktorkowi widzowie mają okazję poobserwować iście chaotyczne, pozbawione wszelkiej logiki zachowanie, które nie może skończyć się niczym innym, jak ponownym schwytaniem ofiary. Natomiast Japończyk bez przerwy serwuje nam niewybredne, nazistowskie złorzeczenia wymierzone w Hetera – w końcu „Ludzka stonoga” jest produkcją europejską, więc nic dziwnego, że to właśnie z Niemca postanowiono zrobić potwora.
„Ludzką stonogę” śmiało można podsumować dwoma słowami: niewykorzystany potencjał. Proces dehumanizacji ograniczono do minimum, krwawych scen nie ma prawie wcale, a sam eksperyment doktora, który obiecywał nam iście przerażające przeżycia w ostatecznym rozrachunku nie wywołuje takiego szoku o odbiorców, jaki być powinien. Przez większą cześć seansu walczyłam z narastającym znużeniem – znużeniem ciągłym płaczem ofiar, nieustannymi monologami Hetera i całkowitą minimalizacją trzymającej w napięciu akcji. W 2011 roku miała miejsce premiera drugiej części filmu, a na rok 2013 zaplanowano odsłonę trzecią, jednak ja chyba sobie odpuszczę obcowanie z sequelami tej historii – część pierwsza w zupełności mi wystarczy…

środa, 14 marca 2012

„Siedem bram piekieł” (1981)

Liza Merril dostaje w spadku po wujku stary hotel, którego postanawia wyremontować i ponownie otworzyć. Mimo dziwnych wypadków, które mają miejsce w trakcie odnawiania hotelu kobieta nie poddaje się, uparcie dążąc do celu. Jeszcze nie wie, że hydraulik przypadkowo otworzył przejście do piekła, które znajduje się w piwnicy budynku. Od tego momentu Liza, mając do pomocy miejscowego lekarza, będzie musiała zmierzyć się z rzeczami, którym nigdy nie dawała wiary – rzeszom przerażających zombie.
Kino gore z XX wieku charakteryzowało się zadziwiającą kompatybilnością wynaturzonej przemocy z duszącym klimatem ogólnej degeneracji. Natomiast jeden z czołowych przedstawicieli włoskiej odmiany tego nurtu, Lucio Fulci, opanował owe zależności do perfekcji. Jedno z jego najsłynniejszych dzieł „Siedem bram piekieł”, dzisiaj uważane już za kultowy obraz gore, zyskało sobie rzesze fanów, ale przez swoją niecodzienną konstrukcję fabularną niemalże tyle samo przeciwników. Podobnie jak wiele innych filmów Fulci’ego tak i ten trafił w latach 80-tych na brytyjską listę produkcji zakazanych, co nie powinno dziwić zważywszy na fakt, że to jeden z najbrutalniejszych przedstawicieli nurtu gore.
„I ujrzysz morze ciemności i nic, co tam jest nie będzie odkryte.”
„Siedem bram piekieł” charakteryzuje nowatorska dysharmonia konstrukcyjna. Szczątkowa, żeby nie rzec bzdurna fabuła, która miała być jedynie pretekstem do ukazania, jak największej liczby krwawych scen. Przejaskrawione postacie, ze szczególnym wskazaniem na niewidomą Emily, przemawiającą w iście patetyczny sposób oraz naiwną do granic możliwości Lizę, która przez większą część filmu również wydaje się być ślepa na rozgrywające się wydarzenia. Zachowanie bohaterów przez brak jakiejkolwiek logiki nie pozwoli widzowi na skuteczne przewidywanie ich posunięć. Natomiast muzyka, skomponowana przez Fabio Frizzi’ego, zdaje się być żywcem wyjęta z innego obrazu – brak jakiejkolwiek synchronizacji z wydarzeniami rozgrywającymi na ekranie. Wszystkie te elementy, zawsze przypisywane na poczet wad filmu, tutaj zastosowano celowo, aby zdezorientować odbiorcę, uniemożliwiając mu przewidzenie jakichkolwiek wydarzeń. Fulci zgrabnie przekształcił ogólnie rozumiane wadliwe aspekty kinematografii w zalety, tym samym robiąc jeden z najoryginalniejszych obrazów gore, jakie powstały – a to ciekawe, zważywszy na jego naiwność fabularną.
Lucio Fulci był twórcą, stawiającym przede wszystkim na aspekt wizualny swoich filmów. Ukierunkowując swój geniusz na kino gore przede wszystkim skupiał się na drobiazgowym prezentowaniu scen mordów, których w „Siedmiu bramach piekieł” na pewno nie brakuje. Stwierdzenie „krew leje się strumieniami” w przypadku tego filmu znajduje całkowite uzasadnienie. Takiego nagromadzenia wynaturzonej przemocy, takiego dobitnego epatowania przemocą próżno szukać nawet pośród krwawych horrorów. Wizualizacja scen mordów zdaje się działać na zasadzie „cios-zbliżenie-zoom” – reżyser stara się, aby żadna z prezentowanych obrzydliwości nie umknęła uwadze widza. Przyznam się szczerze, że w pewnych momentach staje się to niemal nieznośne. Przykładowo scena z włochatymi pająkami zjadającymi mężczyznę wstrząsnęła mną do głębi. Dość nadmienić, że cierpiąc na arachnofobię już sam widok pajęczaków sprawiał mi fizyczny ból to niewyobrażalne pożeranie kawałek po kawałku poszczególnych ochłapów skóry ich ofiary całkowicie dopełniło dzieła – Fulci osiągnął swoje główne zamierzenie, zaszokował mnie do głębi i wątpię, żebym w najbliższym czasie zdołała wyrzucić tę konkretną scenę z pamięci. A takich krwawych wynaturzeń jest tutaj o wiele więcej. Jak już wspomniałam, Lucio Fulci, łączy w swoich obrazach przemoc z atmosferą, która to w „Siedmiu bramach piekieł” osiąga absolutne apogeum degeneracji, brzydoty i brudu. Tutaj wszystko jest spaczone do granic możliwości, każdy rekwizyt zdaje się być na wskroś przeżarty zepsuciem, a sam obraz wręcz poraża swoją mroczną kolorystyką. Już samym klimatem Fulci daje nam wgląd w prawdziwe Zło, które na każdym kroku czyha na naszych bohaterów.
Polecać „Siedem bram piekieł” komukolwiek byłoby raczej nie na miejscu. Entuzjaści kina gore na pewno już zapoznali się z tym obrazem, natomiast jeśli komuś brakuje mocnych wrażeń ze szczególnym wskazaniem na uczucie zniesmaczenia najlepszym wyborem będzie dla niego właśnie ta produkcja. Lucio Fulci gwarantuje zaspokojenie naszych najniższych instynktów.

niedziela, 11 marca 2012

„Heartless – W świecie demonów” (2009)

Recenzja na życzenie (Mayurii)
Fotograf, Jamie Morgan, samotnie zmaga się z ponurym życiem w zdemoralizowanym świecie. Będąc przekonanym o bezsensowności własnej beznadziejnej egzystencji stroni od ludzi, ukrywając swoją oszpeconą twarz pod kapturem i nie zawierając dłuższych przyjaźni z kimkolwiek. Podczas jednej z nocnych wędrówek przez miasto chłopak odkrywa, że pod osłoną ciemności, niewidoczne dla zwykłych śmiertelników żyją stwory jakby żywcem wyjęte z najgorszych koszmarów. Znając przerażającą tajemnicę Jamie zacznie powoli, acz nieuchronnie staczać się ku prawdziwemu szaleństwu.
Brytyjski film Philipa Ridley’a łączący w sobie elementy typowe dla horroru, kina psychologicznego oraz fantasy, ze szczególnym naciskiem na ten ostatni gatunek. Efekciarski obraz pełen wygenerowanych komputerowo demonów oraz szczegółową psychologią postaci Jamie’ego, stanowiącego główną oś fabuły, która ze względu na przemieszanie wątków religijnych z psychologicznymi pozostaje otwarta na różne interpretacje. Głównym wątkiem produkcji, który już od pierwszych minut seansu najszybciej rzuca się w oczy są realia wielkomiejskiej egzystencji. Ulice opanowane przez gangi, szerząca się przestępczość, która sprawia, że absolutnie nikomu nie jest dane, choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie. Miasto skąpane w mroku, brudzie i degeneracji – wszystko to sprawia, że mieszkańcy dzień po dniu tracą nadzieję na lepsze jutro, bez celu snując się po podejrzanych dzielnicach, z rozpaczliwą nadzieją przeżycia kolejnego, nic nieznaczącego dnia. Cały film utrzymany jest w takiej pesymistycznej konwencji. Twórcy na każdym kroku przypominają nam o bezcelowości ludzkiego życia – zgodnie z zasadą „całe życie cierpisz, a potem umierasz”. Bohaterowie filmu, co jakiś czas klarują nam wprost wszystkie te przygnębiające, ale jakże prawdziwe myśli, ale twórcy nie ograniczają się tylko do słownego ich artykułowania. Klimat bezsensu ludzkiej egzystencji dodatkowo podkreślają mroczne zdjęcia oraz nostalgiczna ścieżka dźwiękowa. A w centrum tego wszystkiego mamy Jamie’ego, który stara się żyć w zgodzie ze swoją osobistą tragedią. Chłopak jest przekonany, że znamię szpecące jego twarz jest winne jego trudnościom z przystosowaniem się do otaczającej go rzeczywistości, z całego serca pragnie być taki, jak inni – marzy jedynie o akceptacji ze strony społeczeństwa, poznaniu kobiety, która zamiast uciec z odrazą na jego widok pokochałaby go na tyle, aby spędzić z nim resztę swojego życia. I właśnie w takim momencie pojawia się ktoś, kto może pomóc Jamie’emu w spełnieniu owych skromnych marzeń. Chłopak, biorąc przykład z legendarnego Fausta Goethego podpisuje cyrograf z diabłem, co dla osób zaznajomionych z faustowskim motywem zaprzedania duszy siłom ciemności jest sygnałem, że życie Jamie’ego bynajmniej nie zmieni się na lepsze.
Głównym mankamentem filmu, w moim odczuciu jest zbyt duże skupienie twórców na akcentowaniu różnego rodzaju pesymistycznych przesłań, niejednokrotnie zapominając o akcji, która mogłaby na dłużej przykuć uwagę widza. W końcu słuchanie o współczesnej, zdemoralizowanej rzeczywistości jest bardzo ciekawe, ale tylko do pewnego momentu. Moim zdaniem reżyser w tym aspekcie odrobinę przedobrzył. Tak intrygujący początkowo seans z czasem zaczął zwyczajnie nużyć. Ale na szczęście końcówka filmu na powrót prezentuje nam oryginalne motywy przemieszania religijności z psychologią, co znacznie ratuje ogólną wymowę produkcji.
Kluczową postacią filmu jest Jamie, to on stoi w centrum wszystkich przerażających wydarzeń, a więc najważniejszym zadaniem reżysera było obsadzenie w tej roli jakiegoś nieprzeciętnie uzdolnionego aktora. I ku mojemu zadowoleniu udało się znaleźć kogoś takiego. Jim Sturgess w iście przekonujący sposób zdołał udźwignąć tę niełatwą rolę, co znacznie pomaga odbiorcom w obcowaniu z tragicznym życiem Jamie’ego.
„Heartless – W świecie demonów” na tle innych współczesnych produkcji wypada nadzwyczaj oryginalnie i choć ewidentnie posiada kilka słabszych momentów, szczególnie w swojej środkowej części, to myślę, że i tak zasługuje na uwagę widzów gustujących w nowatorskich miszmaszach gatunkowych oraz pesymistycznych akcentach, które tak często uwypuklane są w filmach grozy.

sobota, 10 marca 2012

„Donner Pass” (2012)

Czwórka przyjaciół wybiera się do domku w górach, w okolice owianej złą sławą przełęczy, gdzie przed laty grupa osadników, aby przeżyć dopuściła się kanibalizmu. Gdy docierają na miejsce dołącza do nich również grupka znajomych ze szkoły. Jeden z chłopców odłącza się od grupy i wyrusza do miasta po piwo. Nazajutrz przyjaciele znajdują szczątki jego zjedzonego ciała. Spanikowani zaczynają podejrzewać, że legenda o George’u Donnerze stała się rzeczywistością i teraz oni są celem przerażającego kanibala.
W 1846 roku grupa osadników, której przewodził George Donner wyruszyła z Utah do Kalifornii. W październiku w górach Sierra Nevada rozpętała się śnieżyca, która podzieliła pionierów na dwie grupy – jedna została na miejscu, postanawiając przetrwać jakoś zimę, a druga wyruszyła w dalszą drogę. Pięć mil za przełęczą, w której została część osadników wędrowcy utknęli. W dwa miesiące później dwóch pionierów jakimś cudem dotarło do jakiegoś osiedla i sprowadziło pomoc. Wkrótce odkryto, że z całej osiemdziesięcioczteroosobowej grupy Donnera ocalało jedynie dziewięć osób, którzy aby przeżyć zjadali swoich zmarłych kompanów. Historia wyprawy Donnera jest klasycznym przykładem tzw. kanibalizmu in extremis, wymuszonego rozpaczliwą sytuacją bez wyjścia, która nakazuje złamać ogólnie przyjęte normy zachowania w celu przeżycia.
„Gdy poczujesz głód, po raz pierwszy jesteś niczym dzikie zwierzę. Całe człowieczeństwo z ciebie uchodzi.”
Elise Robertson w swoim niskobudżetowym filmie przedstawia osobliwą wariację na temat historii Donnera. Wśród miejscowych, zamieszkujących okolicę tzw. Przełęczy Donnera krąży legenda, według której George Donner był rządnym krwi ludożercą, który bestialsko zabijał swoich towarzyszy, aby spożyć ich ciała. Podobno Donner nadal krąży po okolicznych górach w poszukiwaniu świeżego mięsa, co zdaje się potwierdzać niedawno znalezione ciało na wpół zjedzonej kobiety. Grupa średnio rozgarniętych nastolatków, nie zważając na owe ponure legendy zatrzymuje się w domku w górach i poddaje beztroskiej, zakrapianej alkoholem zabawie. Pierwsze 44 minuty filmu oferuje widzom iście usypiającą fabułę – będziemy świadkami mało interesujących niesnasek pomiędzy protagonistami, ich szczeniackich zabaw oraz rzecz jasna przyjemności, jakich zapewnią sobie za zamkniętymi drzwiami sypialni. Słowem: nic oryginalnego, nic co skutecznie przyciągnęłoby uwagę widza w trakcie tych niekończących się 44 minut seansu.
Druga połowa filmu wykazuje ewidentną ambicję zainteresowania widzów jakże drastycznymi scenami mordów, które jak na film niskobudżetowy prezentują się całkiem przekonująco. Ale sceny gore niestety nie wystarczą, aby zadowolić współczesnego widza. Idąc po najmniejszej linii oporu, twórcy, starają się jedynie obrzydzić widza, zupełnie zapominając o klimacie wyalienowania, który w przypadku tego obrazu wydawał się nieodzowny. W końcu, kiedy obcujemy z horrorem, w którym bohaterowie znajdują się na kompletnym odludziu, będąc zmuszonymi do walki o przeżycie to nic dziwnego, iż oczekujemy choćby minimalnej atmosfery zagrożenia, dzięki której moglibyśmy całkowicie utożsamić się z ofiarami. Niestety, „Donner Pass” nie zaszczyci nas choćby szczątkowym klimatem – na początku zaofiaruje nam jedynie nudne przygody przygłupich nastolatków, a później całą energię skieruje na próbę zniesmaczenia nas, widokiem na wpół zjedzonych ludzkich ciał. Pierwsza połowa filmu pozwala nam na tyle poznać protagonistów, aby w dalszej części sensu móc bez najmniejszych wątpliwości przewidzieć kolejną ofiarę tajemniczego mordercy, a nawet bez problemu zorientować się, kto zabija. Ta przewidywalność chyba najbardziej działała mi na nerwy. W trakcie projekcji jest tylko jeden motyw, którego nie sposób przewidzieć (sprawa gwałtu), natomiast wszystkie pozostałe wydarzenia będą znane każdemu widzowi już w pierwszych minutach filmu.
Aktorstwo, jak na produkcję niskobudżetową przystało, stoi na żenująco niskim poziomie. Żaden z bohaterów, wykreowanych przez iście „drewnianych” aktorów nie ma szans przekonać do siebie odbiorcę – już pomijając idiotyczne zachowanie protagonistów raczej nikt nie powinien, choć na chwilę uwierzyć, że nie jest świadkiem fikcji filmowej, w końcu obsada skutecznie to utrudnia.
Pomijając przekonujące sceny mordów oraz chwytliwy kawałek muzyczny, pojawiający się w czołówce i napisach końcowych ta produkcja nie ma sobą absolutnie nic do zaoferowania. Kolejny współczesny twór, który zamiast trzymać w napięciu jedynie nuży widza, zamiast zaskakiwać podąża utartym, żenująco przewidywalnym schematem. Odradzam nawet wielbicielom kina gore, że już nie wspomnę o entuzjastach klimatycznych horrorów.

czwartek, 8 marca 2012

„Wzgórza mają oczy” (2006)

Pewna amerykańska rodzina wybiera się na wycieczkę po kraju. Podczas jazdy przez pustynię ich przyczepa psuje się. Rodzina zostaje unieruchomiona na kompletnym odludziu bez możliwości wezwania pomocy. Wkrótce odkrywają, że nie są zupełnie sami, a ich życie jest w ogromnym niebezpieczeństwie.
W 1977 roku Wes Craven pokazał światu film, który miał być odpowiedzią na "Teksańską masakrę piłą mechaniczną" Toba Hoopera. 29 lat później współcześni widzowie mieli okazję zapoznać się ze świeżym spojrzeniem na ten temat. Film zasługiwał na uwagę nie tylko dlatego, że jest to remake kultowej już produkcji, ale również ze względu na nazwisko reżysera. Alexandre Aja udowodnił wcześniej widzom kina grozy, że jest na najlepszej drodze do tego, aby stać się nowym mistrzem horroru reżyserując sławetny "Blady strach". Tym razem na warsztat wziął remake filmu "Wzgórza mają oczy" i niezaprzeczalnie zrobił jeden z najmocniejszych survivali XXI wieku.
Mniej więcej do połowy film bazuje głównie na klimacie oraz wyalienowaniu głównych bohaterów wśród bezkresu amerykańskiej pustyni. W myśl zasady "najbardziej boimy się tego, czego nie jesteśmy w stanie zobaczyć" reżyser serwuje widzom uczucie niepokoju nie pokazując zbyt wiele. I te momenty są najmocniejszą stroną całej produkcji. Nieważne ile krwi wyleje się później, nieważne jak bardzo realistyczne będą sceny mordów to właśnie atmosfera początkowych scen filmu sprawia, że jest on wyjątkowy. Twórcy nie śpieszą się z akcją, powoli wręcz ślimaczo wprowadzają widza w późniejsze krwawe wydarzenia, umiejętnie stopniując atmosferę, która nieuchronnie prowadzi do bestialskiej kulminacji. Mimo, że lubię krwawe horrory (ten akurat do najkrwawszych nie należy) to w tym przypadku największe wrażenie wywarły na mnie początkowe sceny - naprawdę wczułam się w sytuację zagubionej rodziny, której życie wisiało na włosku. Czułam alienację. A to rzadkość w survivalach - w końcu nie są to filmy, które pozwalają nam w takim stopniu utożsamić się z ofiarami. Jak na ironię najmocniejszą sceną tej produkcji nie są okrutne mordy, ale gwałt. Sądząc po reakcjach widzów na ten konkretny moment zaczynam podejrzewać, że za parę lat osiągnie status kultowego. I nic dziwnego, bo chyba nie ma widza, który przeszedłby obojętnie obok takiego zboczenia.
Jeśli chodzi o aktorstwo to możemy liczyć na pełną profesjonalność. Przekonujące odegranie ról było tutaj bardzo ważne i myślę, że w tym aspekcie wszyscy wywiązali się idealnie ze swoich zadań. Na szczególną uwagę zasługują Dan Byrd, który w horrorach chyba już się zadomowił oraz Emilie de Ravin, piękna młoda gwiazdeczka Hollywoodu, która sądząc po tym, co pokazała nam w tym filmie drogę do kariery ma zapewnioną.
"Wzgórza mają oczy" nie jest filmem, który byłby w stanie przerazić wytrawnego widza kina grozy w zwyczajnym rozumieniu tego słowa. Ale na gęsią skórkę na pewno może liczyć, uczucie niepokoju jest niemalże gwarantowane. Moim skromnym zdaniem Aja przebił mistrza Cravena - jego remake okazał się nieporównywalnie lepszy od oryginału. Ale to zostawiam już każdemu do indywidualnej oceny. Jedno jest pewne - tak dobrego survivalu jak do tej pory nie uświadczyliśmy w XXI wieku, no może poza "Wrong Turn". Idealna mieszanka klimatu grozy z krwawymi scenami mordów podkreślona dającym do myślenia przesłaniem. Czego można chcieć więcej od horroru?

wtorek, 6 marca 2012

Polecam piosenkę

Odstępując na chwilę od filmów i literatury muszę wspomnieć o wspaniałym protest songu, który mimo swojego wieku nadal ma siłę poruszyć słuchaczy. Protest song w wykonaniu The Cranberries to jeden z najlepszych kawałków pacyfistycznych, jakie dane mi było usłyszeć.
Wstrząsający teledysk tutaj

niedziela, 4 marca 2012

„Dom przy cmentarzu” (1981)

Profesor Norman Boyle przeprowadza się do domu w New Whitby wraz z żoną i małym synkiem, aby zająć się badaniami zapoczątkowanymi przez poprzedniego, zmarłego tragicznie lokatora. Syn Boyle’a, Danny, ostrzega rodziców przed przeprowadzką, wiedząc od tajemniczej dziewczynki, Mae, że grozi im tam niebezpieczeństwo. Jednak Boyle’owie nie zwracają uwagi na ostrzeżenia synka. Po przyjeździe na miejsce poznają kobietę imieniem Ann, którą zatrudniają do opieki nad dzieckiem, po czym Norman przystępuje do pracy, mając nadzieję wyjaśnić okoliczności śmierci poprzedniego lokatora domu. Tymczasem ludzie z otoczenia Boyle’ów zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach.
Ilekroć oglądam jakiś niszowy horror z XX wieku niezmiennie zbiera mi się na płacz. To niewiarygodne, że w przeciągu tych paru lat kino grozy uległo tak daleko posuniętej metamorfozie. Obecnie „ze świecą można szukać” obrazu gore, przeznaczonego dla wąskiej grupy odbiorców, pozbawionego efektów komputerowych, a będącego zręcznym połączeniem obrzydliwości z klimatem grozy. Każdy wielbiciel horroru, który porówna współczesny film torture porn, skierowany do multipleksowych mas z pierwszą z brzegu pozycją gore z lat 70-tych bądź 80-tych szybko zrozumie, że XXI-wieczne kino grozy znajduje się na równi pochyłej, która już od dobrych kilku lat spycha ten gatunek na niziny kinematografii. A co jeszcze smutniejsze, nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie ta sytuacja miała się poprawić.
„Nikt nigdy nie będzie wiedział, czy dzieci są potworami, czy potwory są dziećmi.”
„Dom przy cmentarzu” to trzecia część „Trylogii śmierci” włoskiego reżysera Lucio Fulci’ego, który przez wielu do dziś uważany jest za mistrza włoskiego zombie movies. Co jeszcze ciekawsze „Dom przy cmentarzu” uważany jest za najsłabszą część trylogii, a z uwagi na fakt, że poprzednich filmów jeszcze nie miałam okazji obejrzeć, a byłam wręcz oczarowana trójką już nie mogę się doczekać swojego spotkania z pozostałymi filmami Fulci’ego. „Dom przy cmentarzu”, który w latach 80-tych trafił na niesławną brytyjską listę video nasty obecnie stanowi prawdziwą ucztę da wielbicieli niszowego nurtu gore, ponieważ posiada dosłownie wszystkie charakterystyczne dla tego podgatunku elementy. Mroczna atmosfera wszechobecnej degeneracji i brudu w połączeniu z intrygującą formą przekazu Fulci’ego wynosi „Dom przy cmentarzu” na wyżyny krwawego horroru, mimo jego ewidentnej naiwności fabularnej. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu to oryginalna praca kamery – częste zoomowanie obrazu, zwłaszcza w czasie filmowania twarzy poszczególnych bohaterów, ze szczególnym wskazaniem na ich oczy. Długie ujęcia poćwiartowanych ciał – każda rana zadana ofierze została drobiazgowo zaprezentowana widzom. Fulci postarał się, aby absolutnie żaden rozbryzg krwi nie umknął naszej uwadze, abyśmy doskonale wiedzieli, ile ciosów zostało zadanych i w jakie poszczególne części ludzkiego ciała. A to wszystko dodatkowo podkreśla charakterystyczna ścieżka dźwiękowa, bez wątpienia wielkie dzieło Waltera Rizzati’ego, która przewija się praktycznie przez cały seans, co skutecznie przyczynia się do nieustannego potęgowania jakże duszącego klimatu, przy którym bledną nawet wstrząsające sceny mordów.
Kluczowego antagonisty nie zobaczymy w całej jego przerażającej okazałości, aż do ostatnich minut seansu. Najczęściej twórcy raczą nas widokiem jego zdegenerowanej dłoni, która systematycznie dziurawi ciała jego ofiar. Zabieg dosyć często wykorzystywany w kinie grozy, który ma na celu przede wszystkim podsycać ciekawość widza, żeby pod koniec seansu nagrodzić go, jak najbardziej przerażającym obliczem bestii. I rzeczywiście, charakteryzacja zombie, którą będziemy mogli „podziwiać” w trakcie ostatecznej konfrontacji z rodziną Boyle’ów poraża swoją szkaradnością, obrzydza zepsuciem i szokuje daleko posuniętym rozkładem anatomicznym. A to wszystko bez choćby minimalnej ingerencji efektów komputerowych - aż chciałoby się poprosić współczesnych twórców horrorów, aby brali przykład z geniuszu nieśmiertelnego Lucio Fulci’ego.
Film ma jeden znaczący mankament, na który zwróciło uwagę wielu jego widzów. Otóż, utożsamienie się z jego protagonistami znacznie utrudnia kiepski angielski dubbing, który niemiłosiernie kaleczy niemalże każdą kwestię aktorów.
Wielbicielom kina Fulci’ego pewnie nie muszę rekomendować tego filmu, podobnie entuzjastom kina gore, a z uwagi na to, że „Dom przy cmentarzu” jest klasycznym obrazem niszowym raczej wątpię, żeby pozostałym widzom przypadł do gustu. Dlatego też, chyba lepiej będzie, żeby ta konkretna pozycja pozostała w cieniu, gdyż nie ma absolutnie żadnych szans spodobać się entuzjastom multipleksowych horrorów.

czwartek, 1 marca 2012

Najlepsze / najgorsze ekranizacje twórczości Stephena Kinga

Zestawienie na życzenie (Charlotte)
Poniżej zamieszczam dwa zestawienia najlepszych i najgorszych ekranizacji twórczości Stephena Kinga, z których jedno jest wynikiem głosowania przeprowadzonego pośród czytelników tego bloga, a drugie całkowicie subiektywne obrazuje moje własne zdanie na ten temat. Życzę miłej lektury!
Zestawienie czytelników bloga
Perełki
       
                                                                „Misery”          

                                                          Liczba głosów: 6        
                                                    Książka: 1987 / Film: 1990         
Nagrody: Oscar w kategorii „Najlepsza aktorka pierwszoplanowa” dla Kathy Bates. Złoty Glob w kategorii „Najlepsza aktorka w dramacie” dla Kathy Bates. 17 miejsce wśród złoczyńców filmowych (Kathy Bates w roli Annie Wilkes).
Nominacje: Saturny w kategoriach „Najlepszy horror”, „Najlepsza aktorka” (Kathy Bates), „Najlepszy aktor” (James Caan), „Najlepszy scenariusz” (William Goldman), „Najlepsza aktorka drugoplanowa” (Frances Sternhagen).
  
Kultowy thriller psychologiczny wyreżyserowany przez Roba Reinera, doceniony nie tylko przez widzów, ale również krytyków. Dzięki znakomitej Kathy Bates, która w 1991 roku dostała Oscara za rolę Annie Wilkes film do dziś cieszy się niesłabnącą popularnością, a wielu kręgach uważany jest za najlepszą ekranizację powieści Stephena Kinga.
                        

                                                „Smętarz dla zwierzaków”       
                                                           Liczba głosów: 5     
                                                     Książka: 1983 / Film: 1989     
Nominacje: Złota Malina w kategorii „Najgorsza piosenka” w wykonaniu Ramones. Saturn w kategorii „Najlepszy horror”.

Najlepszy horror wyreżyserowany przez Mary Lambert, do którego scenariusz napisał sam Stephen King, biorąc na siebie również epizodyczną rólkę. Zdjęcia, na życzenie Kinga, w całości zrealizowano w stanie Maine.


                                                              „Lśnienie”       

                                                           Liczba głosów: 5  
                                                    Książka: 1977 / Film: 1980  
Nagrody: Saturn w kategorii „Najlepszy aktor drugoplanowy” (Scatman Crothers). 68 miejsce na liście najlepszych kwestii filmowych („Here’s Johnny!”). 25 miejsce wśród złoczyńców filmowych (Jack Nicholson w roli Jacka Torrance’a). 29 miejsce na liście najlepszych amerykańskich thrillerów.
Nominacje: Złote Maliny w kategoriach „Najgorsza aktorka” (Shelley Duvall), „Najgorszy reżyser” (Stanley Kubrick).  Saturny w kategoriach „Najlepszy horror”, „Najlepsza reżyseria” (Stanley Kubrick), „Najlepsza muzyka” (Bela Bartók).
Powiązane: „Lśnienie” (1997)

Kultowy obraz Stanley’a Kubricka, a którego początkowo Stephen King nie był zadowolony. Zarzucając Kubrickowi brak wierności książkowemu pierwowzorowi King odkupił od niego prawa do ekranizacji i wraz z Mickiem Garrisem przeniósł „Lśnienie” na ekran w formie mini serialu. Widzowie podzielili się na dwa obozy – wielbicieli dzieła Kubricka oraz entuzjastów mini serialu Garrisa. Natomiast większość krytyków murem stanęła za kinową wersją filmu, co znacznie przyczyniło się do niesłabnącej popularności produkcji Kubricka, którą nieustannie określa się, jako ponadczasową ghost story – według wielu najlepszy horror w historii kina.

                                                                  „To”  

                                                         Liczba głosów: 1
                                                    Książka: 1986 / Film: 1990
Nagrody: Emmy w kategorii „Najlepsza muzyka” (Richard Bellis). Eddie w kategorii „Najlepszy montaż” (David Blangsted, Robert F. Shugrue).
Nominacja: Emmy w kategorii „Najlepszy montaż” (David Blangsted, Robert F. Shugrue).

                                                             „Carrie”

                                                         Liczba głosów: 1     
                                                    Książka: 1974 / Film: 1976     
Nagrody: NSFC w kategorii „Najlepsza aktorka” (Sissy Spacek). 46 miejsce na liście najlepszych amerykańskich thrillerów.
Nominacje: Oscary w kategoriach „Najlepsza aktorka pierwszoplanowa” (Sissy Spacek), „Najlepsza aktorka drugoplanowa (Piper Laurie). Złoty Glob w kategorii „Najlepsza aktorka drugoplanowa” (Piper Laurie). Hugo w kategorii „Najlepsza prezentacja dramatyczna” (Brian De Palma, Lawrence D. Cohen). Złoty Zwój w kategorii „Najlepszy horror”.
Powiązane: „Furia: Carrie 2” (1999), „Carrie” (2002).

                                                        „Łowca snów”      

                                                          Liczba głosów: 1     
                                                     Książka: 2001 / Film: 2003
Nominacje: Złota Szpula w kategorii „Najlepszy montaż dźwięku w dialogach i technice ADR”. Teen Choice w kategorii „Ulubiony horror/thriller”.

                                                    „Uczeń szatana”              

                                                            Liczba głosów: 1
                                       Zbiór opowiadań „Cztery pory roku”: 1982 / Film: 1998    
Nagrody: Saturny w kategoriach „Najlepszy horror”, Najlepszy aktor drugoplanowy (Ian McKellen).
Nominacje: Saturny w kategoriach „Najlepsza reżyseria” (Bryan Singer), „Najlepszy scenariusz” (Brandon Boyce), „Najlepsza kreacja młodego aktora” (Brad Renfro). IHG w kategorii „Najlepszy film”.

                                                  „Dzieci kukurydzy”      

                                                             Liczba głosów: 1  
                                   Zbiór opowiadań „Nocna zmiana”: 1978 / Film: 1984
Powiązane: „Dzieci kukurydzy 2: Ostateczne poświęcenie” (1993), „Dzieci kukurydzy 3: Miejscowy żniwiarz” (1995), „Dzieci kukurydzy 4: Zgromadzenie” (1996), „Dzieci kukurydzy 5: Pola grozy” (1998), „Dzieci kukurydzy 6: Powrót Isaaca” (1999), „Dzieci kukurydzy 7: Objawienie” (2001), „Dzieci kukurydzy: Geneza” (2011), „Dzieci kukurydzy” (2009).

Pomyłki

                                                                „Mgła”

                                                           Liczba głosów: 4
                                  Zbiór opowiadań „Szkieletowa załoga”: 1985 / Film: 2007
Nagrody: Saturny w kategoriach „Najlepsze specjalne wydanie DVD”, „Najlepsza aktorka drugoplanowa” (Marcia Gay Harden).
Nominacje: Saturny w kategoriach „Najlepszy horror”, „Najlepsza reżyseria” (Frank Darabont).

Wysokobudżetowa produkcja wyreżyserowana przez Franka Darabonta, docenionego przez krytyków i czytelników prozy Stephena Kinga za przeniesienie na ekran jego „Skazanych na Shawshank” (1994) i „Zielonej mili” (1999). Widowiskowa, pełna efektów specjalnych „Mgła” celuje przede wszystkim w gusta entuzjastów kina science fiction.

                                                            „Lśnienie”      

                                                           Liczba głosów: 3  
                                                      Książka: 1977 / Film: 1980  
Nagrody: Saturn w kategorii „Najlepszy aktor drugoplanowy” (Scatman Crothers). 68 miejsce na liście najlepszych kwestii filmowych („Here’s Johnny!”). 25 miejsce wśród złoczyńców filmowych (Jack Nicholson w roli Jacka Torrance’a). 29 miejsce na liście najlepszych amerykańskich thrillerów.
Nominacje: Złote Maliny w kategoriach „Najgorsza aktorka” (Shelley Duvall), „Najgorszy reżyser” (Stanley Kubrick).  Saturny w kategoriach „Najlepszy horror”, „Najlepsza reżyseria” (Stanley Kubrick), „Najlepsza muzyka” (Bela Bartók).
Powiązane: „Lśnienie” (1997)

                                             „Miasteczko Salem” (remake)  

                                                           Liczba głosów: 2 
                                                  Książka: 1975 / Miniserial: 2004 
Nominacje: Emmy w kategorii „Najlepsza muzyka” (Christopher Gordon, Lisa Gerrard). Saturny w kategoriach „Najlepszy program telewizyjny”, „Najlepsza drugoplanowa aktorka telewizyjna” (Samantha Mathis). ASC w kategorii „Najlepsze zdjęcia do filmu tygodnia” (Ben Nott).
Powiązane: „Miasteczko Salem” (1979), „Powrót do Miasteczka Salem” (1987)

Druga, po filmie Tobe’a Hoopera z 1979 roku, ekranizacja jednej z najpopularniejszych powieści Stephena Kinga, będącej hołdem złożonym „Draculi” Brama Stokera. Miniserial Mikaela Salomona fabularnie sporo odbiega od swojego literackiego pierwowzoru, ale równocześnie zachowuje główne myśli Kinga wysnute w powieści. W roli głównej wystąpił Rob Lowe, co zdaniem wielu krytyków uratowało jego karierę aktorską.

                                                         „Łowca snów”      

                                                          Liczba głosów: 2 
                                                     Książka: 2001 / Film: 2003
Nominacje: Złota Szpula w kategorii „Najlepszy montaż dźwięku w dialogach i technice ADR”. Teen Choice w kategorii „Ulubiony horror/thriller”.

Horror science fiction wyreżyserowany przez Lawrence’a Kasdana, który odkupił od Stephena Kinga prawa do ekranizacji jego książki za symbolicznego dolara. Wysokobudżetowy, hollywoodzki obraz z gwiazdorską obsadą, nastawiony na wysokiej jakości efekty specjalne, będący dosyć wiernym przeniesieniem na ekran powieści Kinga.

                                                           „Przeklęty”

                                                           Liczba głosów: 2 
                                                   Książka: 1984 / Film: 1996
Nominacja: Saturn w kategorii „Najlepsza charakteryzacja”.

Film Toma Hollanda, który przeszedł bez większego echa w światku horroru. Wielu widzów uważa nawet, że bliżej mu do kina obyczajowego, aniżeli horroru. Stephen King wcielił się tutaj w postać doktora Bangor.

                                                      „Desperacja”       

                                                         Liczba głosów: 2
                                                    Książka: 1996 / Film: 2006 
Nagroda: ADG w kategorii „Najlepsza scenografia” (Jason Weil, Phil Dagort).
Nominacja: Emmy w kategorii „Najlepsza scenografia” (Jason Weil, Marcia Calosio, Phil Dagort).

Telewizyjna produkcja wyreżyserowana przez Micka Garrisa, do której scenariusz napisał Stephen King na podstawie własnej powieści. Z uwagi na ograniczony budżet filmu oraz zamiłowanie Kinga do klimatu i bohaterów obraz ten wystrzega się widowiskowych efektów specjalnych. Wielu widzów zarzuca mu natomiast słabe oddanie „ducha powieści” oraz kilka wątków pobocznych niezrozumiałych dla osób niezaznajomionych z literackim pierwowzorem.

                                               „Oni czasami wracają”         

                                                            Liczba głosów: 1
                                      Zbiór opowiadań „Nocna zmiana”: 1978 / Film: 1991
Powiązane: „Czasem oni wracają” (1996), „Czasami wracają… po więcej” (1999)

                                         „Maksymalne przyspieszenie”    

                                                             Liczba głosów: 1
                                Zbiór opowiadań „Nocna zmiana”: 1978 / Film: 1986
Nominacje: Złote Maliny w kategoriach „Najgorszy aktor” (Emilio Estevez), „Najgorszy reżyser” (Stephen King).
Powiązane: „Trucks” (2000)

                                         „Kraina wiecznego szczęścia”          

                                                              Liczba głosów: 1
                                    Zbiór opowiadań „Serca Atlantydów”: 1999 / Film: 2001  
Nagroda: Brązowa Żaba w kategorii „Najlepszy operator” (Piotr Sobociński).
Nominacje: Złota Żaba za udział w konkursie głównym (Piotr Sobociński). Złoty Satelita w kategorii „Najlepsze zdjęcia” (Piotr Sobociński).

                                                   „Miasteczko Salem”       

                                                            Liczba głosów: 1 
                                                      Książka: 1975 / Film: 1979 
Nominacje: Emmy w kategoriach „Najlepsza charakteryzacja” (Ben Lane, Jack H. Young), „Najlepsza czołówka”, „Najlepsza muzyka” (Harry Sukman).
Powiązane: „Powrót do Miasteczka Salem” (1987), „Miasteczko Salem” (2004)

                                                        „Lśnienie”          

                                                             Liczba głosów: 1
                                                Książka: 1977 / Miniserial: 1997
Nagrody: Emmy w kategorii „Najlepsza charakteryzacja” (Bill Corso, Douglas Noe, Tracey Levy, Ve Neill, Barry R. Koper, Ashlee Petersen, Jill Rockow, Joe Colwell, Steve Johnson, Joel Harlow). Saturny w kategoriach „Najlepszy program telewizyjny”, „Najlepszy aktor telewizyjny (Steven Weber).
Nominacje: Emmy w kategoriach „Najlepszy miniserial”, „Najlepszy miniserial za część trzecią (Thomas DeGorter). Eddie w kategorii „Najlepszy montaż za część drugą (Patrick McMahon). Złota Szpula w kategorii „Najlepszy montaż dźwięku”.
Powiązane: „Lśnienie” (1980)

       
                                                      „Maglownica”        

                                                        Liczba głosów: 1 
                                      Zbiór opowiadań „Nocna zmiana”: 1978 / Film: 1995
Powiązane: „Maglownica 2” (2001), „Maglownica – Odrodzenie” (2005)
                                                  

Subiektywne zestawienie

Perełki
„Smętarz dla zwierzaków” (1989), reż. Mary Lambert
Plusy:
- klimat
- scenografia: cmentarzysko Micmaców, smętarz dla zwierzaków
- charakteryzacja Victora Pascowa
- charakteryzacja Zeldy
- efekty specjalne
- ścieżka dźwiękowa
- Miko Hughes
- demoniczna postać Gage’a
- zakończenie

„Dzieci kukurydzy” (1984), reż. Fritz Kiersch

Plusy:
- klimat
- niezapomniana ścieżka dźwiękowa
- Linda Hamilton
- scenografia: pola kukurydzy
- magia kiczowatych efektów specjalnych
- postacie Isaaca i Malachai’a
- fanatyczna postawa dzieci z Gatlin

„Desperacja” (2006), reż. Mick Garris

Plusy:
- klimat
- scenografia: pustynne odludzie
- Chińska Jama
- scena wydostania się Davida z celi
- scena przebudzenia Mary w otoczeniu trupów, węży i pająków
- charakteryzacja „opętanej” Ellie
- Ron Perlman, Tom Skerritt, Steven Weber
- oryginalna historia

“Miasteczko Salem” (2004), reż. Mikael Salomon

Plusy:
- klimat
- powolne tempo akcji nienastawione na efekciarstwo
- klasyczne sylwetki wampirów
- Rutger Hauer, Donald Sutherland, Dan Byrd, Samantha Mathis
- Dom Marstenów
- wampir Danny dręczący brata
- mnogość rzetelnie przedstawionych bohaterów
- scena unicestwienia Susan

„Carrie” (2002), reż. David Carson

Plusy:
- wierna ekranizacja książki
- Emilie de Ravin, Angela Bettis
- muzyka
- efekty specjalne: szczególnie w trakcie finałowej demolki miasta

„Misery” (1990), reż. Rob Reiner

Plusy:
- klimat
- Kathy Bates, James Caan
- znakomicie przedstawieni bohaterowie ze wskazaniem na ich psychologiczny aspekt
- nieznośne wręcz stopniowanie napięcia
- muzyka
- scena łamania nóg Paulowi
- realizm sytuacyjny


Pomyłki  

„Lśnienie” (1980), reż. Stanley Kubrick

Minusy:
- zbyt duża rozbieżność z książką
- jednowymiarowi bohaterowie, których nie da się lubić
- rozmowy Danny’ego ze swoim palcem
- człowiek przebrany za psa (obecność tej postaci jest niezrozumiała dla osób nieznających książki)
- szkaradna Shelley Duvall
- spłycenie roli Halloranna (karkołomna podróż przez pół kraju na ratunek Torrance’ów zakończona jego śmiercią)
- zaniedbanie motywu lśnienia Danny’ego
- manieryczna mimika Jacka Nicholsona
- nużące tempo akcji
- zabawna śmierć Jacka

„Przeklęty” (1996), reż. Tom Holland

Minusy:
- za mało horroru
- nużąca fabuła
- kulawy klimat
- zaniedbany wątek Cyganów

„Autostrada strachu” (1997), reż. Mick Garris

Minusy:
- ekranizacja opowiadania Stephena Kinga, które nigdy nie powinno znaleźć się na ekranie (jego specyfika zdaje egzamin jedynie w formie literackiej)
- raczej śmieszy zamiast straszyć
- mało wciągająca fabuła, pozbawiona klimatu i elementu zaskoczenia

„Oko kota” (1985), reż. Lewis Teague

Minusy:
- więcej komedii, aniżeli horroru
- zero napięcia
- banalność trzeciej i ostatniej krótkiej historyjki
- nudne tempo akcji

„Stukostrachy” (1993), reż. John Power

Minusy:
- zdecydowanie za długi
- słabe efekty specjalne
- „papierowi” bohaterowie
- „drewniana” obsada aktorska
- marny pomysł (fabułę zniszczył już King swoją, moim zdaniem, najgorszą książką)

„Sprzedawca śmierci” (1993), reż. Fraser Clarke Heston

Minusy:
- więcej elementów filmu obyczajowego, aniżeli horroru
- nużące tempo akcji (praktycznie nic się nie dzieje)
- zero atmosfery grozy
- mało przekonujące postacie