Młoda rozwódka, Emily Edwards, otrzymuje esemesa od nieznanego nadawcy o treści: Widzisz mnie? W kolejnych dniach dostaje identyczne wiadomości, a na domiar złego zaczyna widywać upiornego klauna. Wszystko wskazuje na to, że tajemniczy osobnik ją prześladuje i chce, żeby Emily o tym wiedziała. Kobieta dowiaduje się, że nie jest pierwszą osobą, którą to spotkało. Angażuje w sprawę znajomego policjanta i jego partnera, którzy radzą jej ostrożnie podchodzić do informacji na temat morderczych klaunów. Nie bagatelizują jej problemu, zdają sobie sprawę z tego, że może grozić jej niebezpieczeństwo, ale na tym etapie śledztwa jedyne co mogą zrobić to doradzić Emily, by trzymała się rodziny i znajomych. Liczą na to, że jej prześladowca w końcu się znudzi i zostawi ją w spokoju, ale nic nie wskazuje na to, by istota, która pokazuje się jedynie Emily traciła zainteresowanie jej osobą. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej osacza spanikowaną kobietę.
Zrealizowany za mniej więcej milion osiemset tysięcy dolarów, mało znany amerykański horror wyreżyserowany przez realizującego się głównie w aktorstwie Corbina Timbrooka, twórcę między innymi takich filmów grozy jak „Studio 666” (2005), „Blood Ranch” (2006), „Seth” (2006), „The Belly of the Beast” (2008), „Porn Shoot Massacre” (2009) i „Why?” (2021). Historię wymyślił Timbrook, ale scenariusz „Widzisz mnie?” (oryg. „Do You See Me?”) napisali Harel Goldstein i Charles Morris Jr., którzy później, we współpracy z Rebeccą Weaver, opracowali skrypt thrillera z 2021 roku „You Can Never Go Home Again”, który został wyreżyserowany przez Bobby'ego Peoplesa i Renee S. Warren Peoples. W swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych „Do You See Me?” ukazał się w maju 2017 roku (światowa premiera), a w Polsce pojawił się dopiero w lutym 2022 roku, na CDA Premium.
Skromne przedsięwzięcie zbudowane na motywach bardziej kojarzonych z thrillerem niż horrorem. W największej mierze „Widzisz mnie?” Corbina Timbrooka opiera się na sprawdzonym wątku stalkera, uporczywego prześladowcy, który najprawdopodobniej ma jak najgorsze zamiary względem obserwowanej jednostki. W mniejszym stopniu twórcy, świadomie czy nie, nawiązują do konwencji home invasion – takie echa z pewnością odzywają się w tej z gruntu prostej opowieści z dreszczykiem. O morderczych klaunach, które mogą być jedynie miejską legendą. Główna bohaterka „Widzisz mnie?”, Emily Edwards, w nie najgorszym stylu (zadowalający, przyzwoity, ale nie cudowny występ) wykreowana przez Ryę Meyers, przypuszczalnie słyszała te historie zanim jeden z takich klaunów wziął ją sobie za cel. Choćby z radia. W każdym razie w jej stronach mówi się o ludziach w strojach strasznych klaunów, którzy już od dłuższego czasu mordują ludzi. Wygląda na to, że działają w innym stanie. O ile nadal istnieją. To może być bowiem po części fikcyjna opowieść, teraz przywoływana częściej niż zwykle z uwagi na wielkimi krokami zbliżające się Halloween. Dlaczego to ważne? A bo „Widzisz mnie?” to jeden z tych horrorów, który stara się nieco zamieszać w głowach odbiorców. Zasiać ziarno wątpliwości. Ograniczyć zaufanie do czołowej postaci. Historię w pewnym sensie (bez subiektywnej pracy kamer – takowe fragmenty najwyraźniej przewidziano jednak dla hipotetycznego groźnego obserwatora w stroju klauna) śledzimy z perspektywy Emily Edwards. Młodej kobiety, która od rozwodu mieszka zupełnie sama w całkiem dużym - jak dla jednej osoby na pewno - nowocześnie urządzonym domu. Parę dni przed Halloween, Emily odbiera telefon od swojego byłego męża Randy'ego (przeciętna kreacja Philipa Boyda). Ostatni raz rozmawiali kilka miesięcy temu, co w kontekście tego, co wydarzy się trochę później może budzić podejrzenia względem tego człowieka. Właściwie tak będzie – policjanci zajmujący się niebagatelnym problemem Emily zdecydują się bliżej przyjrzeć Randy'emu. Mężczyzna stanie się głównym, jeśli nie jedynym, podejrzanym. Tak się bowiem dziwnie(?) złożyło, że Randy odezwał się do swojej byłej żony niedługo przed dotarciem do niej pierwszego esemesa o treści: Widzisz mnie? Zbieg okoliczności? Tak sądzi Emily. A policjanci może i by się z tym zgodzili, gdyby nie to, że Randy zadzwonił do niej po to, by spróbować przekonać ją do sprzedaży domu. Randy jest współwłaścicielem nieruchomości, w której od rozwodu mieszka tylko Emily. Mężczyzna ponosi z tego tytułu pewne koszty, a że obecnie jest w kiepskiej sytuacji finansowej, uznał, że nie zaszkodzi porozmawiać z żoną o sprzedaży tej ich wspólnej własności. Pierwsza próba kończy się porażką, ale Randy nie traci nadziei. Wierzy, że w końcu zdoła przekonać byłą żonę do zmiany stanowiska. Może nawet wierzy, że znowu się zejdą. Widać, że wciąć mu na niej zależy. I nie wydaje się, żeby nie miał u Emily już żadnych szans. W tej, w moim odczuciu, całkiem sympatycznej kobiecie miłość do byłego męża najwyraźniej nie zgasła. Nadal mają się ku sobie, ale na przeszkodzie może stanąć im upiorny klaun. Tak, przyznaję, że ta postać zrobiła na mnie pewne wrażenie. Czułam jakiś dyskomfort (lekki, ale dobre i to) na widok tej nieruchomej postaci, uporczywie wpatrującej się, naturalnie, w mocno zaniepokoją Emily z bezpiecznego dystansu. Stosowny, niepiękny kostium to swoją drogą, ale podejrzewam, że efekt byłby dużo gorszy, gdyby uparty klaun agresywniej zaznaczał swoją obecność. Owszem, bywa, że domniemany morderca wchodzi w kadr znienacka, Corbin Timbrook i jego ekipa, nie odmówili sobie małej zabawy w „buu!” (uderzenia nie tylko dźwiękiem, ale i obrazem – w sumie niczego sobie widoki), ale więcej uwagi poświęcili zasiewaniu bardziej podskórnego niepokoju. Stara szkoła tak zwanego straszenia. Subtelniej, bez rzucania się z zębami i pazurami na bardziej zaskoczonego niż przerażonego widza. Ot, stoi sobie klaun w niewinnej scenerii, w pełnym świetle dziennym (nie tylko), przeszywając wzrokiem biedną Emily. Ilekroć kobieta próbuje zwrócić na tego natręta uwagę kogoś innego, klaun „rozpływa się w powietrzu”. Pokazuje się tylko jej. Nikt inny nie widzi złośliwego klauna. Dlatego, że prześladowca sprytnie ucieka przed spojrzeniami innych, czy raczej dlatego, że żyje jedynie w umyśle Emily? O kobiecie tracącej zmysły, czy o kobiecie faktycznie zaszczutej przez jakąś nadnaturalną istotę albo człowieka z krwi i kości w nieoryginalnym, ale wpadającym w oko przebraniu? Trzeba uzupełnić, chwytliwym przebraniu - w światku horroru klauny, a raczej czarne owce w rodzinie klaunów, zdążyły się już zadomowić, a raz nawet rozbić bank: „To” Andy'ego Muschiettiego.
Twórcy „Widzisz mnie?” już w prologu zdradzili, że w ich świecie przedstawionym naprawdę grasują zabójcze klauny, że ta urban legend nie jest tak zupełnie wyssana z palca. Trochę prawdy na pewno jest w tych opowieściach o seryjnych mordercach w cudacznych wdziankach. A może nawet więcej niż trochę. Tak czy inaczej, na samym początku twórcy pokazują nam mały fragment tej zbrodniczej działalności (hołd dla „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera?), a potem czynią pewne starania, by odwieść nas od tego tropu. Fikołek, który, obawiam się, może być odebrany jako ewidentne pogubienie się na tej, bądź co bądź, prostej ścieżce fabularnej. Zapomniało się, co się wcześniej pokazało? Jakaś schizofrenia? Możliwe, ale znalazłam bardziej satysfakcjonujące wytłumaczenie tego „zagadkowego zjawiska”. Filmowcom mogło zależeć na tym, byśmy rozważyli zgubny wpływ tych przynajmniej częściowo autentycznych opowieści na, już wcześniej osłabioną psychikę, głównej bohaterki. Nie tylko przez rozstanie z ukochanym mężczyzną. Nawet nie przede wszystkim. Tak czy owak, twórcy niczym mnie nie zaskoczyli. Dla mnie wszystko było aż nazbyt oczywiste. UWAGA SPOILER I tak sobie myślę, czy nie lepiej byłoby jeszcze to uprościć? Darować sobie sugestie, że to wszystko może się dziać tylko w głowie Emily KONIEC SPOILERA. Struchlałej młodej kobiety, która oprowadza nas po tym nawet ponurym świecie. Praca kamer pozostawia wprawdzie trochę do życzenia – część zdjęć źle wykadrowana, w każdym razie trąci to tandetą. Montaż w sumie też na moje oko wymagał troszkę dłuższego szlifowania, ale kolorystyka niezgorsza: szaro, ciut mglisto – czuć jesienną aurę, choć efektu na pewno dopełniłyby suche liście walające się po chodnikach. I te wszystkie podchody, staranne budowanie należytego podłoża pod spodziewany atak strasznego klauna. Powolne budowanie napięcia, które niekoniecznie będzie znajdowało takie niewygodne ujście, jakie w tych momentach może podsuwać nam wyobraźnia. Corbin Timbrook i jego zespół skompletowany specjalnie do projektu „Widzisz mnie?” pokazali mi, że całkiem nieźle wychodzi im granie praktycznie samą aurą (dobrze, też postacią, którą ogarnia, bądź co bądź, uzasadniony lęk), zgrabnie zagęszczającą się atmosferą zaszczucia, przyczajonego gdzieś zagrożenia z nienaturalnie białą facjatą (bo to wymalowany gość jest) i podniszczonym, brudnawym zielonym (białym pod spodem) cyrkowym stroju. Nie uciekają od dosłowności, nie pozostawiają wszystkiego wyłącznie wyobraźni widza, ale obawiam się, że niejeden odbiorca „Widzisz mnie?” będzie miał spory niedosyt „strasznych momentów”. Niedosyt klauna, który najwyraźniej tylko w snach Emily wchodzi z przytupem (buu! Bój się). Tylko w snach się do niej zbliża. W pozostałych przypadkach woli stanąć dalej od niej, tak żeby go widziała, ale nie czuła jego oddechu na karku. Nie naprawdę, ale Emily, rzecz jasna, coraz częściej, nawet kiedy go nie widzi, odnosi wrażenie, że potencjalny zabójca stoi tuż za nią. Depcze jej po piętach albo chowa się gdzieś w pobliżu. Na przykład w krzakach, z których w każdej chwili może wyskoczyć, ale pewnie nie z krzykiem, bo od razu widać, że jej prawdziwy czy tylko wyimaginowany prześladowca nie jest gadatliwy. Milczący osobnik w nietypowym stroju... No, chyba że w Halloween, które zresztą nieuchronnie, niepowstrzymanie się zbliża. Nie miałam wątpliwości, że „wielki finał” nastąpi właśnie tego wieczora – takie tam odliczanie do tego święta, ostatecznej konfrontacji(?) z nieprzyjaznym klaunem. Rzeczony „wielki finał” okazał się raczej tradycyjny. Nic, czego nie można się spodziewać. Nic wstrętnego, nic strasznego, ani tym bardziej nic szokującego. Trzymało w napięciu, a jak gruchnęło... Nie, to tylko w moim mieszkaniu. Coś spadło akurat w tym momencie i nie powiem, żebym nie była wdzięczna za tę drobną złośliwość rzeczy martwej:) W każdym razie, mnie jakoś nie rozczarowało pospolite zwieńczenie tego zaskakująco udanego seansu (mogło być znacznie gorzej). Nie, że taki wspaniały to był seans, po prostu spodziewałam się czegoś gorszego. Tym bardziej po wysłuchaniu paru nienaturalnie brzmiących, jakby wymuszonych dialogów. W mojej ocenie to najsłabsze ogniwo tego produktu. Te wszystkie nieprzemyślane kwestie, które najprężniej i najskuteczniej pracowały na pogorszenie mojego odbioru tej całkiem przyjemnej opowiastki o nieprzyjemnych klaunach, czy tam klaunie.
I co ja mam z tym filmem zrobić? Najmądrzej byłoby chyba powstrzymać się od polecania, bo widać, słychać i czuć, że to jeden z tych przypadków, który, jak to się mówi „nie może się podobać”. Szmira jakich mało. Albo wiele. Byle jak nakręcone filmidło, które na domiar złego niczego nowego do kina grozy nie wnosi. Kolejna opowiastka o kobiecie prześladowanej przez tajemniczego osobnika. I co z tego, że nie ubiera się jak każdy „szanujący się” stalker? Że się wyróżnia? Na tym tle może i tak, ale patrząc szerzej? Nie, żadne to novum w kinematografii grozy. Klaun, też coś! Wielkie mi co. Tak że... Polecam „Widzisz mnie?” Corbina Timbrooka. Polecam tym zjadaczom filmowych horrorów, którzy nie mają swego rodzaju uczulenia na „zapach tanizny” (niższy budżet, co widać bez wytężania wzroku), którym nie wadzi prostota fabularna i brak jakichś naprawdę mocnych, pamiętnych momentów. Chociaż ten zastygły klaun... W każdym razie entuzjaści „nowszej szkoły straszenia” mogą mieć problem z tą pozycją. Za mało „momentów”. A i efekty specjalne takie jakieś niedzisiejsze. Mi pasi, ale też nie mam wątpliwości, że wielu odbiorców „Widzisz mnie?” będzie żałować. Że jakaś menda podrzuciła im ten tytuł;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz