piątek, 22 lutego 2019

„Diabeł: Inkarnacja” (2018)

Była policjantka, Megan Reed, dostaje pracę w kostnicy na nocnej zmianie. Ma odbierać zwłoki i wprowadzać niektóre dane na ich temat do systemu. Wkrótce do kostnicy zostaje przywiezione okaleczone ciało młodej kobiety, Hannah Grace, która jak dowiaduje się Megan niedawno została zamordowana. Przy próbie sfotografowania jej zwłok i wprowadzenia jej odcisków palców do systemu wyskakuje błąd, ale Megan nie widzi w tym niczego podejrzanego. Jest przekonana, że system uległ awarii. Wkrótce potem w kostnicy zaczyna dochodzić do niepokojących wydarzeń, a nowa pracownica nabiera podejrzeń względem zwłok Hannah Grace. Dowiaduje się, że ta młoda kobieta tak naprawdę zginęła przed trzema miesiącami podczas odprawianych na niej egzorcyzmów. I ma powody przypuszczać, że to ciało nadal żyje, i że nadal gnieździ się w nim demoniczna siła.

Urodzony w Holandii, obecnie mieszkający w Stanach Zjednoczonych, Diederik Van Rooijen, zwrócił na siebie uwagę Hollywoodu swoim thrillerem „Taped” (2012). Gdy zaproponowano mu wyreżyserowanie remake'u „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, wraz z rodziną przeprowadził się do Los Angeles, ale projekt wkrótce utknął w martwym punkcie. W międzyczasie Van Rooijen przyjął ofertę studia Screen Gems, które chciało by wyreżyserował horror „Cadaver”, scenariusz którego napisał Brian Sieve („Boogeyman 2”, „Boogeyman 3: Ostatni rozdział”, niektóre odcinki serialu „Krzyk” z 2015 roku). Amerykański tytuł z czasem zmieniono na „The Possession of Hannah Grace”, w Polsce natomiast postawiono na niezbyt adekwatną do treści filmu, nazwę „Diabeł: Inkarnacja”. Produkcja ta kosztowała od pięciu i pół do dziewięciu i pół miliona dolarów (w Sieci krążą różne dane na ten temat). Ponoć na samą promocję filmu dodatkowo przeznaczono dwanaście milionów dolarów – jeśli tak było w istocie, to w sumie się opłaciło, bo „Diabeł: Inkarnacja” na całym świecie (dotychczas) zarobił trochę ponad czterdzieści milionów dolarów (przychód, nie dochód).

Pamiętacie „Autopsję Jane Doe” Andre Ovredala? Jeśli wywietrzała Wam z głów, to „Diabeł: Inkarnacja” z pewnością przywoła wspomnienie tego filmu, bo motyw przewodni jest bardzo podobny. Scenariusz omawianego obrazu istniał już przed pierwszym pokazem „Autopsji Jane Doe” (na pewno był już w marcu 2016 roku, a pierwszy pokaz „Autopsji Jane Doe” odbył się we wrześniu tego samego roku), więc mało prawdopodobne jest, by Brian Sieve czerpał inspirację ze wspomnianego horroru Andre Ovredala. Nie niemożliwe tylko dlatego, że nie mogę mieć pewności, że jakieś informacje na temat szykowanej „Autopsji Jane Doe” nie dotarły do niego zanim rozpoczął tworzenie scenariusza „Diabła: Inkarnacji”. Ale najbardziej prawdopodobna wydaje mi się możliwość, że zbieżności fabularne pomiędzy tymi dwoma filmami są zupełnie przypadkowe. Zaakceptowanie tak dużego zbiegu okoliczności nie przyszło mi łatwo, ale przynajmniej na tę chwilę nie mam podstaw, by sądzić, że któryś z tych obrazów powstał z inspiracji tym drugim. Rola główna w „Diable: Inkarnacji” przypadła w udziale Shay Mitchell, która w mojej ocenie wywiązała się z tego zadania całkiem dobrze. Inna sprawa, że nie miała dużego pola do popisu. Brian Sieve nie skonstruował zapadającej w pamięć postaci – Megan Reed nie wyróżnia się na tle bohaterek horrorów o zjawiskach paranormalnych, o czym wspominam tylko dlatego, że dla osób poszukujących niestereotypowych sylwetek, może to być duża niedogodność. Dla mnie akurat to nie było przeszkodą, mam za to Sieve'owi za złe, że tak pobieżnie podszedł do tych zwyczajniejszych, bardziej życiowych (tj, niemających nic wspólnego ze sferą nadprzyrodzoną) problemów Megan). Pomijając prolog, który to w moim mniemaniu zbyt dużo objaśnia, odziera film z jakże pożądanej w przypadku tego typu obrazów tajemnicy, pierwsze kilkadziesiąt minut seansu wspominam nie najgorzej. Akcja w zdecydowanej większości rozgrywa się w kostnicy, która prezentuje się dosyć obskurnie. Odrapane, brudne, zawilgocone ściany, gęste ciemności zalegające w kątach, do których nie dociera zimne światło z jarzeniówek, długie, puste korytarze, po których od czasu do czasu coś (lub ktoś) przemyka i oczywiście pomieszczenie, w którym znajdują się szuflady służące do przechowywania zwłok. To wszystko tworzy w miarę upiorny klimacik – jako tako, bo choć o więcej mroku zdjęcia mi się nie prosiły, to już myślę, że operatorzy i montażyści nadali akcji zbyt duże tempo. Gdyby rozciągnąć w czasie samotne nocne wędrówki Megan po tej całkiem obskurnej kostnicy, gdyby powoli i konsekwentnie budowano napięcie, to pewnie nie dręczyłoby mnie wrażenie, że potencjał nie został w pełni wykorzystany, że można było wycisnąć z tego miejsca dużo więcej i nie potrzeba było do tego dodatkowych nakładów pieniężnych. Właściwie to jestem przekonana, że gdyby budżet „Diabła: Inkarnacji” był mniejszy, to większą wagę przykładano by do nieśpiesznego, nieefekciarskiego intensyfikowania napięcia. W niskobudżetówkach częściej tak się dzieje, dlatego właśnie od filmów z, jak to się mówi, groszowymi budżetami wymagam więcej. To znaczy kosztującymi mniej od tego tutaj „Diabła: Inkarnacji”, bo jeśli przyjąć tę niską granicę, jeśli uznać, że film w zaokrągleniu kosztował pięć i pół miliona dolarów, to już ta suma według mnie nie uprawnia do nazywania go niskobudżetówką. Myślę, że już taka kwota pozwala bez większego wysiłku, bez konieczności improwizowania nakręcić horror dostosowany do wymagań miłośników współczesnego mainstreamu, a konkretniej plastikowych horrorów naszpikowanych efektami komputerowymi i jump scenkami (bo trzeba pamiętać, że obecnie do głównego nurtu nie przedostają się tylko takie twory). W każdym razie, chcę przez to powiedzieć, że do „Diabła: Inkarnacji” podeszłam bez większych oczekiwań – nastawiłam się na kolejny miałki horrorek z deficytem klimatu grozy i nadmiarem efektów komputerowych, na jeden z tych bezbarwnych obrazów, które produkuje się na masową skalę i szumnie reklamuje, by przyciągnąć do kin jak największą liczbę ludzi, z których to niemała część najpewniej nie będzie zadowolona. I tak też się stało - „Diabeł: Inkarnacja” zebrał mnóstwo negatywnych recenzji, tak od krytyków, jak zwykłych widzów, ale oczywiście sympatyków też znalazł. I nie dziwi mnie to, bo na tle współczesnego mainstreamu, w moich oczach, nie wypada tragicznie. Zachwycająco też nie, ale doświadczenie uczy, że naprawdę mogło być dużo, dużo gorzej.

Główną bohaterkę „Diabła: Inkarnacji”, Megan Reed, poznajemy gdy dostaje nową pracę – nocne zmiany w kostnicy – którą załatwiła jej przyjaciółka pielęgniarka pracująca w szpitalu, w którym znajduje się owa „przechowalnia zwłok”. Z biegiem trwania filmu dowiadujemy się, że Megan jakiś czas walczyła z uzależnianiami (od alkoholu, leków psychotropowych i być może narkotyków), w które to wpędziło ją tragiczne w skutkach wydarzenie, do którego doszło gdy była policjantką. Kobieta utrzymuje kontakt z jednym gliniarzem, z którym jeszcze niedawno łączyła ją miłość, w co Brian Sieve na szczęście zanadto się nie zagłębia, ale na nieszczęście nie pochyla się też nad codziennymi zmaganiami Megan, nie omawia szczegółowo wciąż istniejącego w niej pociągu do używek, który może, ale nie musi mącić jej w głowie do tego stopnia, że widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Ta koncepcja stwarzała możliwość na obranie, według mnie, bardziej interesującego kierunku od tego, który został zaprezentowany. Wolałabym, żeby zmuszano mnie do podejrzeń względem głównej bohaterki, żeby był to jeden z tych filmów grozy, w których przynajmniej przez większość seansu nie można odrzucać możliwości, że wszystkie niecodzienne zjawiska, którym świadkujemy, że te wszystkie rzekomo nadnaturalne wydarzenia, jakie zachodzą w obecności pierwszoplanowej postaci, tak naprawdę rozgrywają się tylko w jej głowie. W omawianym filmie Diederika Van Rooijena takich wątpliwości niestety nie ma – właściwie to wszystko jest aż nadto oczywiste. Na pewno nikt nie będzie brał pod uwagę innej możliwości od tej, że sprawczynią wszystkich nieszczęść jest Hannah Grace, która jak wiemy z prologu została zabita przez własnego ojca, w trakcie odprawianych na niej egzorcyzmów. To znaczy nie tyle Hannah Grace, ile demon, który zagnieździł się w jej ciele. Co najciekawsze, silniejsze poczucie nadnaturalnego zagrożenia czającego się w kostnicy, moim zdaniem wprowadzają zdjęcia nieruchomego, bestialsko okaleczonego ciała tej młodej kobiety niźli późniejsze, bardziej dosłowne sceny, w których (myślę, że świadomie) wykorzystano pomysł zaczerpnięty z „Egzorcysty” Williama Friedkina - podobny (nie identyczny) pajęczy krok, który był dla mnie jedyną ozdobą dalszej części seansu. Pęd, jaki nadano dalszym sekwencjom, podkręcenie akcji, przy wykorzystaniu ogranych, niewpadających w oko i niebudzących absolutnie żadnych emocji, może poza nudą, chwytów (jump scenki, lewitacja, bardzo delikatne w formie sceny mordów, plastikowa charakteryzacja hasającej po kostnicy pętanej Hannah Grace), to wszystko tylko wzmagało we mnie niecierpliwość. Tęsknotę za widokiem napisów końcowych, które tylko dzięki, przyznaję głupiemu uporowi, po długim miotaniu się w tych odmętach nijakości w końcu ujrzałam. I przyznam, że chwilę przedtem przeżyłam istny szok UWAGA SPOILER bo po tak konwencjonalnym filmiku spodziewałam się zobaczyć w finale zmianę koloru oczu Megan – taki banał pasował mi do tych, którymi wcześniej atakowano moje biedne oczy, a tutaj proszę taka kreatywność... W razie, gdyby ktoś tego nie wyczuł: to była ironia KONIEC SPOILERA
 
„Diabeł: Inkarnacja” Diederika Van Rooijena moim zdaniem miał w sobie potencjał na niekoniecznie wspaniały, ale na pewno całkiem niezły horror nastrojowy wykorzystujący motywy horroru religijnego. Ale w mojej ocenie został on dokumentnie zaprzepaszczony w mniej więcej drugiej części seansu, która bardziej przewidywalna być już nie mogła, i która co jeszcze gorsze wpada w dynamizm tego rodzaju, który znacznie utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, śledzenie tych wszystkich wydarzeń w choćby delikatnym napięciu. Przez jakiś czas klimat tego filmu jako tako na mnie oddziaływał. Słabo, bo słabo, ale jakieś tam, tak pożądane przeze mnie od horrorów nastrojowych emocje były, napięcie i poczucie nadnaturalnego zagrożenia się we mnie tliły, ale potem skupiałam się głównie na walce z sennością, czego teraz żałuję, bo lepiej byłoby się zdrzemnąć niż grzęznąć w tym bagnie nijakości. Ale i tak nie uważam, żeby był to jeden z najgorszych współczesnych horrorów mainstreamowych – o nie, wierzcie mi widziałam już trochę w mojej ocenie jeszcze słabszych szumnie reklamowanych straszaków, które tak jak ten oto „Diabeł: Inkarnacja” dostąpiły „niewątpliwego zaszczytu” trafienia na wielkie ekrany w wielu krajach świata.

1 komentarz:

  1. Ja właśnie zacząłem mniej więcej od połowy seansu świetnie się bawić, ale może mieć znaczenie to że w tym momencie postanowiłem zacząć grać w sudoku na telefonie i tylko kątem oka spoglądać na seans :)

    OdpowiedzUsuń