Grupa
złożona z kapłanów, na czele której stoi arcybiskup, przywołuje
demona, który wyrusza na poszukiwania dwunastoletniego chłopca
Chrisa Hatchera. Mieszka on w małym miasteczku Grand River. Od
śmierci matki wychowuje go ciotka Jenny, która spotyka się z
miejscowym szeryfem Samem Loganem. Tuż po zjawieniu się w
miasteczku demona, dociera do niego również ksiądz Jacob Vassey,
którego zadaniem jest uniemożliwienie sile nieczystej wprowadzenia
w życie jej strasznego planu. Demon chce połączyć swój świat z
naszym, ale aby to osiągnąć musi przechwycić dwunastoletniego
Chrisa, dziecko najprawdopodobniej mające szczególny związek z
Bogiem. W międzyczasie demon zabija wybranych mieszkańców Grand
River, z każdą ofiarą zyskując na sile, a część tutejszego
społeczeństwa zamienia w bezwolne maszyny do zabijania, które
wykorzystuje w walce z ludźmi starającymi się chronić przed nim
dwunastoletniego Chrisa.
W
1881 roku po raz pierwszy ukazał się zbiór opowiadań pt. „Under
the Sunset” autorstwa Brama Stokera, kojarzonego gównie z
ponadczasowym „Draculą”. W publikacji tej zawarto osiem
opowiadań, w tym „The Shadow Builder”, na podstawie którego sto
siedemnaście lat później Jamie Dixon, w branży filmowej
realizujący się głównie jako twórca efektów wizualnych,
nakręcił swój debiutancki film (później jeszcze tylko raz
zasiadł na krześle reżyserskim, tworząc „Nietoperze: krwawe
żniwa”). Scenariusz amerykańsko-kanadyjskiego „Cienia bestii”
napisał Michael Stokes, opierając się na wspomnianym opowiadaniu
Brama Stokera, którego nie czytałam, więc nie jestem w stanie
stwierdzić, do jakiego stopnia trzyma się on tekstu tego
legendarnego pisarza.
W
horrorze walka dobra ze złem toczy się praktycznie zawsze – moim
zdaniem motyw ten jest głównym składnikiem tego gatunku, czymś na
kształt jego fundamentu, elementem nierozerwalnie związanym z
horrorem, chociaż nie zawsze tak eksponowanym, jak ma to miejsce w
„Cieniu bestii” Jamiego Dixona. W filmie tym mamy do czynienia z
klasycznym ujęciem walki dobra ze złem. Ze starciem zwykłych
śmiertelników i demona przybyłego z Piekła po to, by doprowadzić
do upadku znanego nam świata. A właściwie to przywołanego przez
kapłanów, którzy zeszli na złą drogę, którzy odwrócili się
od chrześcijańskiego Boga i zaczęli czcić Księcia Ciemności.
Przeszkolony do walki ksiądz Jacob Vassey (taka sobie kreacja
Michaela Rookera) jest jedną z broni Kościoła w tej odwiecznej
wojnie ze złem. On sam myśli o sobie, jak o ochroniarzu, bo ma
pewność, że Kościół jest organizacją polityczną, a każda
taka organizacja według niego nie może obejść się bez ochrony.
Vassey w pojedynkę ma zmierzyć się ze złem – nie dostaje nikogo
do pomocy, ale po dotarciu do małego miasteczka Grand River znajduje
sprzymierzeńców, ludzi, którzy wesprą go w tej nierównej walce
z, jak się okazuje, potężnym demonem. Rola dwunastoletniego Chrisa
Hatchera przypadła w udziale Kevinowi Zegersowi, którego dobrze
było zobaczyć w tak młodym wieku – dla mnie zawsze ciekawym
przeżyciem jest skonfrontowanie znanych już dorosłych wersji
aktorów z ich młodszymi odsłonami. Zwłaszcza gdy okazuje się, że
już jako dzieci całkiem dobrze odnajdywali się w tym zawodzie. I
Kevin Zegers w mojej ocenie jest jednym z takich aktorów –
człowiekiem, który już w okresie dziecięcym wiedział z czym to
się je. Postać Chrisa Hatchera przyciągała mój wzrok najsilniej,
nie tylko z powodu udanej kreacji Zegersa, ale również albo raczej
przede wszystkim dzięki rozpisce tego chłopca, poczynionej przez
scenarzystę, który mógł, ale nie musiał (tego nie wiem)
przekalkować ją z opowiadania Brama Stokera. Drugą w kolejności
postacią, która przyciągała moją uwagę był miejscowy dziwak
Evert Covey, dodający temu filmowi komediowego smaczku (z
delikatnością, absolutnie bez przesady). Ale to nie stąd przede
wszystkim brało się moje wzmożone zainteresowanie Coveyem. Ta
postać, owszem, jest barwna, ale jestem przekonana, że nie byłabym
nią aż tak bardzo urzeczona, gdyby przypadła ona w udziale komuś
innemu. Bo od czasu, gdy po raz pierwszy zobaczyłam „Candymana”
Bernarda Rose'a (w dzieciństwie) darzę Tony'ego Todda niesłabnącą
miłością (jako aktora, żeby nie było). A więc wyobraźcie sobie
jaka radość mnie ogarnęła na widok właśnie tego aktora w roli
jednookiego Everta Coveya, mającego istną obsesję na punkcie
sztucznego oświetlenia. Co okaże się bardzo przydatne w walce z
demonem szybko opanowującym miasteczko Grand River. Jego wygląd
pozostawia sporo do życzenia – cienisty potwór, który z czasem
nabiera fizycznego kształtu, niejawiącego się bardziej upiornie od
tego z lekka kiczowatego cienia, w którego to kiedy tylko zechce
może się przemieniać. Taki wygląd demona bardziej pasowałby mi
do filmu fantasy niż horroru religijnego. Bo „Cień bestii” jest
właśnie tego rodzaju kinem grozy: horrorem religijnym, moim
zdaniem, z niższej półki.
Bardzo
ucieszyło mnie to, że areną walki dobra ze złem jest małe
miasteczko, bo wprost przepadam za atmosferą takich miejsc.
Klimatem, znanym mi z życia, który to twórcy horrorów najczęściej
z całkiem niezłym skutkiem, starają się oddać na ekranie (i tak
też jest z „Cieniem bestii”... do pewnego momentu). Na pierwszy
rzut oka niewielkie miasteczka wydają się emanować spokojem –
ujmując to słowami Shirley Jackson „gruby płaszcz ciszy”
przykrywa tego tego typu miejsca – ale to tylko pozory. Jak zauważa
Stephen King w swoim „Miasteczku Salem”, miasteczko wie wszystko
o ciemności. Także tej, która panuje w ludzkiej duszy. W „Cieniu
bestii” ciemność powoli opanowuje duszę przyjezdnego, księdza
Jacoba Vasseya, który stara się powstrzymać demona pragnącego
stworzyć pomost pomiędzy naszym i jego, piekielnym, światem.
Vassey nie jest kolejnym maksymalnie wyidealizowanym wojownikiem na
usługach Boga, nieskazitelnie czystym, wolnym od wszelkich słabości
żołnierzem wspaniałego Kościoła tylko grzesznikiem starającym
się odkupić swoje winy. Co nie przychodzi mu łatwo, bo w nim samym
nieustannie toczy się wojna dobra ze złem i wygląda na to, że ma
coraz większe trudności z opieraniem się tej dużo bardziej
nęcącej sile: sile zła (pragnieniu pójścia na łatwiznę). W
sumie to ucieszyłam się z odejścia twórców „Cienia bestii”
od tego bardziej rozpowszechnionego ujęcia człowieka związanego z
Kościołem, który to staje na czele grupy walczącej z jakiegoś
rodzaju siłą nieczystą. Szczerze, to mam już serdecznie dość
wyidealizowanych bojowników bożych przewijających się w horrorach
religijnych – tych wszystkich walecznych ludzi silnej wiary, ludzi
twardo stojących po stronie Boga w tej odwiecznej walce dobra ze
złem. Tę radość jednak przyćmiewało wrażenie, że zaniedbano
postać Jacoba Vasseya. Moim zdaniem nie wykorzystano w pełni
potencjału drzemiącego w tej postaci – wykreślono ją raczej
pobieżnie, bez wdawania się w szczegóły, których tak bardzo
łaknęłam. Dwunastoletni Chris w moim oczach wypadał dużo mniej
powierzchownie - w zestawieniu z Vasseyem, bo tak na dobrą sprawę
tego bohatera też nie omówiono jakoś szczególnie szeroko. Ale
bywało gorzej. „Cień bestii” nie jest jednym z tych horrorów,
które zaludniają maksymalnie papierowe postacie, osoby, o których
nie wiemy prawie nic i którym właściwie nie chce się kibicować.
Nie, aż tak ogólnikowo protagonistów „Cienia bestii” na
szczęście nie wykreślono. Ale to nie znaczy, że większość
odbiorców tej produkcji z całą pewnością będzie jak na
szpilkach siedziało przed ekranem ściskając mocno kciuki za ludzi
stojących po jasnej stronie mocy. Postacie te może i obudzą w nich
sporą sympatię, ale śledzenie koszmaru, który zgotuje im pewien
demon w moim przekonaniu u większości z nich nie będzie
przebiegało tak, jakby sobie tego życzyli. Bo choć na początku
wystarano się o odpowiedni klimat, choć do pewnego momentu ta
magiczna senna atmosfera małego miasteczka, które powoli acz
nieuchronnie toczy zgnilizna (w tym przypadku w postaci demona), ma
dużą szansę jako tako na nich oddziaływać, to z czasem ma się
wrażenie, jakby twórcom bardziej zależało na dynamice niźli
podskórnej grozie. Gdy akcja rusza z kopyta, a następuje to
stosunkowo szybko, emocje słabną – a przynajmniej w moim
przypadku tak było. Zamiast dawkować napięcie, zamiast
nieśpiesznie rozwijać koszmar zgotowany mieszkańcom Grand River
przez cienistego demona, Jamie Dixon i jego ekipa wrzucają nas w wir
w teorii groźnych wydarzeń, które jednak ja osobiście
przyjmowałam prawie beznamiętnie. Im dalej, tym gorzej, bo tempo ze
sceny na scenę wzrasta, a klimat grozy wprost proporcjonalnie
zanika. Szkoda, bo naprawdę można było wycisnąć z tego
zdecydowanie więcej.
„Cień
bestii” Jamiego Dixona w mojej ocenie jest zwykłą średniawką –
kolejnym horrorem, który nie przedstawia sobą większej wartości,
nie wygląda nawet na taki, który pretendowałby do czegoś
pozytywnie wyróżniającego się na tle kina grozy. Naprawdę nie
sądzę, żeby twórcy tego filmu liczyli na odniesienie tutaj
jakiegoś spektakularnego sukcesu, żeby pozwolili sobie na marzenie
o tym, że ich „Cień bestii” stanie się jednym z najbardziej
rozpoznawalnych horrorów religijnych w historii filmu. Co nie
oznacza, że nie zależało im na stworzeniu czegoś, co by na siebie
zarobiło i zbytnio nie rozczarowało wielu odbiorców. W każdym
razie nie sadzę, żeby znalazło się dużo długoletnich miłośników
horrorów, którzy uznają ten obraz za całkowitą klęskę, którzy
nie znajdą w nim absolutnie żadnych plusików, ale i nie wydaje mi
się, by seans tego obrazu uznali za jedno ze swoich najcenniejszych
doświadczeń, za jeden z wartościowszych kontaktów z tym
gatunkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz