Dwie
przyjaciółki, Emily Kirk i Leslie McQueen, przemierzają pustynne
drogi Fordem Mustangiem. W pewnym momencie zbliżają się do wolno
poruszającego się holownika, którego kierowca nie chce ich
przepuścić. Kobietom w końcu udaje się go wyprzedzić, ale na tym
bynajmniej nie kończą się ich nieprzyjemne przejścia z
tajemniczym kierowcą samochodu ciężarowego. Ponownie widzą ten
pojazd na stacji benzynowej, ale nie dostrzegają człowieka, który
go prowadzi. Krótko po wyruszeniu w dalszą drogę, holownik dogania
Emily i Leslie. Udaje mu się wysforować naprzód, ale nie trwa to
długo, bo prowadząca Forda Mustanga Emily znajduje w końcu sposób
na wyminięcie natrętnego kierowcy. Ale nie na definitywne
uwolnienie się od niego. Ten tajemniczy osobnik nie zamierza bowiem
tak szybko im odpuścić, a jego zachowanie na drodze staje się
coraz bardziej agresywne.
Reżyser
i współscenarzysta kanadyjskiego thrillera pt. „Wrecker”
(„Horror na szosie”), Micheal Bafaro, zdradził, że pomysł na
niego zrodził się w jego głowie gdy usłyszał kłótnię dwóch
kobiet na stacji benzynowej. Przyznał, że pisząc scenariusz tego
filmu (wraz z Evanem Tylorem) inspirował się „Pojedynkiem na szosie” Stevena Spielberga, „Zniknięciem” George'a Sluizera i
„Incydentem” Jonathana Mostowa, ale część widzów widzi to
inaczej. Podobieństwa do „Pojedynku na szosie” są tak duże, że
niektórzy nazywają „Horror na szosie” plagiatem, inni zaś wolą
uznawać go za remake wspomnianego kultowego obrazu Stevena
Spielberga.
W
„Pojedynku na szosie” mieliśmy samotnie podróżującego
mężczyznę, który stał się celem tajemniczego kierowcy
ciężarówki. Micheal Bafaro przyznał, że ukrywanie przed widzami
wyglądu antybohatera wzięło się właśnie z tej produkcji Stevena
Spielberga, ale nie udało mi się znaleźć (co nie znaczy, że ich
nie ma) jego komentarzy odnośnie pozostałych, jeszcze bardziej
jaskrawych, zbieżności pomiędzy tymi dwoma obrazami. Zamiast
mężczyzny prześladowanego przez tajemniczego osobnika prowadzącego
ciężarówkę, mamy co prawda dwie zaprzyjaźnione młode kobiety,
ale to, co spotyka ich na pustynnej drodze (nazwanej Przełęczą
Diabła) to po części bezczelna kopia koszmaru przeżywanego przez
Davida Manna w „Pojedynku na szosie”. Bezczelna i nieudolna, bo o
powtórzeniu jakości „Pojedynku na szosie” bezsprzecznie nie ma
tutaj mowy. Anna Hutchison i Andrea Whitburn w „Horrorze na szosie”
nie miały łatwego zadania, bo musiały zawalczyć o sympatię widza
praktycznie bez pomocy scenarzystów. Właściwie to wyglądało mi
to tak, jakby Michealowi Bafaro i Evanowi Tylorowi bardziej zależało
na odpychaniu odbiorców filmu od tych dwóch pozytywnych postaci. To
oczywiście tylko wrażenie – autorzy tej opowieści zapewne
pragnęli wytworzyć więź pomiędzy widzem i dwiema głównymi
bohaterkami, tyle że nie potrafili tego planu zrealizować. Emily
(Anna Hutchison) miała być tą mądrzejszą, głosem rozsądku
będącym przeciwwagą dla niefrasobliwości Leslie (Andrea
Whitburn). Ale o ile faktycznie nie jest ona aż tak płytka jak
Leslie, to w porównaniu do przeciętnego zjadacza chleba wypada dużo
mniej korzystnie. Na początku ich samochodowej podróży myśli
Emily zaprząta głównie jej chłopak. Kobieta ma powody
przypuszczać, że dopuścił się on zdrady – Leslie nie ma co do
tego żadnych wątpliwości, jej przyjaciółka natomiast wciąż
czepia się nadziei na uratowanie tego związku, próbuje wmówić
samej sobie, że wyciągnęła błędne wnioski, że źle oceniła
zachowanie swojego partnera. W ocenie Leslie, Emily jest zdecydowanie
zbyt miękka, według niej powinna jak najszybciej zmężnieć,
bardziej się szanować, zakończyć związek z prawdopodobnie
niewiernym jej mężczyzną i dać szansę tej osobie, którą dla
niej znalazła. Mężczyzna ów ma pojawić się na spotkaniu, na
które Emily i Leslie zmierzają – na spotkaniu w gronie znajomych
tej drugiej, na które to wiozą trochę trawki i dosyć sporo
alkoholu. Ale jak zauważa Emily piwa najpewniej nie dowiozą, bo jej
przyjaciółka zaczęła już opróżniać butelki, a łatwo
wywnioskować, że od procentów trudno ją odciągnąć. Nie jest to
jednak niewykonalne – co udowodni pewien tajemniczy kierowca
brudnego holownika... Gdy Emily i Leslie dojeżdżają do rozwidlenia
dochodzą do wniosku, że warto zaryzykować i wybrać drogę na
chybił trafił – warto, bo według nich zgubienie się może być
ciekawe (!). Wybierają tak zwaną Przełęcz Diabła, po której jak
wkrótce się przekonają zwykł jeździć pewien maniak w okrutny
sposób zabawiający się z wybranymi kierowcami. Tak jak w
„Pojedynku na szosie” raz nie pozwala się wyprzedzać, innymi
razy chętnie przepuszcza upatrzonych kierowców tylko po to, by za
chwilę postarać się znów ich wyprzedzić. Pomyślicie pewnie, że
w tym przypadku antybohater znajduje się na straconej pozycji, bo
jego ciężarówka nie może się przecież równać z Fordem
Mustangiem Emily. Otóż, nic bardziej mylnego! Tajemniczy
prześladowca nie ma większych problemów z doganianiem coraz
bardziej spanikowanych kobiet, czasem udaje mu się nawet je
wyprzedzić, co część widzów odebrała jako rażący błąd
twórców filmu. Ja natomiast odczytałam to tak, że Emily nie
zawsze korzystała z potencjału drzemiącego w tym pojeździe, że
jak to się mówi „nie miała zbyt ciężkiej nogi”, nieczęsto
zwiększała prędkość do takiej, która leżałaby poza zasięgiem
tajemniczego oprawcy. Czasami tak, i wtedy doskonale było widać, że
wystarczy dosłownie parę sekund, by holownik znikł jej z oczu. Nie
pytajcie mnie jednak, dlaczego w takim razie Emily i Leslie tak
rzadko zwiększały prędkość, dlaczego po prostu nie poszusowały
w siną dal, w ten sposób definitywnie uwalniając się od
niebezpiecznego natręta, bo sama chciałabym poznać na to
odpowiedź. Męczyło mnie to przez cały seans – nie mniej niż
niski poziom oleju w sportowym wozie Emily.
Perfidna
zabawa z wyprzedzaniem na drodze przechodzącej przez pustynię, to
nie jedyny wątek zaczerpnięty z „Pojedynku na szosie” Stevena
Spielberga. Micheal Bafaro i Evan Tylor przenieśli z tego kultowego
thrillera też między innymi takie szczegóły, jak awantura
urządzona przez pierwszoplanową postać pewnemu kierowcy w
przydrożnej, podrzędnej restauracji, staranowanie budki
telefonicznej, zachęta ręką do wyprzedzenia poczyniona przez
kierowcę holownika, co moment potem okazuje się próbą
doprowadzenia do zderzenia dwóch samochodów osobowych, czy wreszcie
scena na stacji benzynowej, podczas której tak jak w „Pojedynku na
szosie” skrzętnie ukrywa się wizerunek maniakalnego kierowcy
ciężarówki, jedna z bohaterek telefonuje do swojego partnera, a
pracownik stacji przestrzega Emily przed tym, że jej samochód już
wkrótce może ulec awarii (jeśli czym prędzej nie uzupełni
poziomu oleju), ale kobieta puszcza to mimo uszu. Bo ma ważniejsze
sprawy na głowie – chce wyruszyć przed kierowcą, który zdążył
już mocno wytrącić ją z równowagi, ponieważ nie uśmiecha jej
się ponowne szukanie sposobu na wyminięcie wolno poruszającego się
holownika. No tak, tylko, że ona też jakoś szczególnie szybko nie
jedzie, a więc jej prześladowca nie ma większych trudności z
dogonieniem jej. Antybohater nie musi podejmować podróży pierwszy,
bo kobieta rzadko wykorzystuje potencjał drzemiący w potężnym
silniku Forda Mustanga. Nie, że jest typem osoby niemającej
zamiłowania do szybkiej jazdy. Nie boi się zawrotnych prędkości,
ani nic w tym rodzaju, bo już na początku „Horroru na szosie”
widać, że taka jazda daje jej sporo frajdy, ale w starciu z
kierowcą holownika nieczęsto pozwala sobie na takie szaleństwa. Bo
przecież ostrożna jazda to podstawa, szarżowanie na drodze może
skończyć się tragicznie, w przeciwieństwie do dopuszczenia blisko
siebie osobnika, który najwidoczniej czerpie przyjemność z
terroryzowania innych kierowców na pustynnej drodze zwanej Przełęczą
Diabła. Znalazłam aż dwa plusiki w tym filmie. Pierwszy jest
niepełny, drugi natomiast wielce mnie rozbawił – to znaczy w
trakcie tego seansu parskałam śmiechem dosyć często, ale
najweselej było dopiero pod koniec, kiedy to UWAGA SPOILER
Emily znalazła zwłoki swojej przyjaciółki w bagażniku Forda
Mustanga. Tak wiem, że nie wypada śmiać się z czegoś tak
makabrycznego, ale nic nie poradzę na to, że sama myśl o
rozpaczliwej tęsknocie i poniekąd poszukiwaniach zaginionej
koleżanki, podczas gdy ta (albo jeszcze żywa, albo już martwa)
przez cały czas znajdowała się w tym samym aucie, tak bardzo mnie
rozśmieszyła. Tym bardziej, że śmiałam się tutaj również ze
swojego gapiostwa, żeby nie rzec głupoty – bo przyznaję, że
nawet przez myśl mi nie przeszło, że Leslie może spoczywać w
bagażniku Forda Mustanga KONIEC SPOILERA. Drugim jasnym
punktem „Horroru na szosie” jest moim zdaniem sceneria – sam
wybór miejsca akcji, które to jednak nie zostało należycie
wykorzystane. Nieudolny montaż, kolorowa oprawa (w tej palecie
dominują żywe, wesołe barwy, czernie i szarości muszą się
natomiast zadowalać marginesem), brak dłuższych, powolnych
„wędrówek kamer” po tych jałowych ziemiach, a przez to
niemożność odczuwania duszącej alienacji, pozostawania w
śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, w której nie ma dużych szans
na znalezienie ratunku, w której to samemu trzeba się zmierzyć z
zagrożeniem w postaci doskonale znającego te tereny, tajemniczego
kierowcy brudnego holownika. O napięciu też możecie zapomnieć,
ale jeśli chcecie się trochę pośmiać, to myślę, że lepiej
zrobicie wybierając ten oto thriller, zamiast celować w szufladkę
z napisem „komedie”.
Według
mnie „Horror na szosie” to plagiat, a nie jak sądzą niektórzy
odbiorcy tego thrillera Micheala Bafaro, remake „Polowania na
szosie” Stevena Spielberga. O ile mi wiadomo do nakręcenia
remake'u potrzebne jest pozwolenie (wykupienie praw), a nie znalazłam
żadnej informacji, że twórcy „Horroru na szosie” takowe
posiadali. Ze słów samego reżysera (i współscenarzysty) wynika
wręcz, że patrzy on na ten swój twór, jak na oddzielne dzieło,
tylko delikatnie zainspirowane „Pojedynkiem na szosie”, ale i
dwoma innymi obrazami. Abstrahując od tego jakość rzeczonego filmu
jest bardzo niska. Mamy tutaj scenariusz godzący w inteligencję
widzów, niedające się lubić bohaterki, marną realizację i
praktycznie zerową dbałość o jakiekolwiek emocje – bo chociaż
wartości komediowe to ten film ma (pośmiać spokojnie się można),
to raczej nie było to celowe zagranie twórców, tylko kolejny
wypadek przy pracy. A tych wypadków jest tyle, że wątpię, by
znalazło się wielu widzów, którym uda się dotrwać do napisów
końcowych, ale próbować można. A jako że mądry Polak po
szkodzie, zdradzę Wam, że lepszy sposób na spędzanie wolnego
czasu to ten zaproponowany w jednym odcinku „Family Guy: Głowa
rodziny” przez Petera Griffina, czyli patrzenie na rosnącą trawę.
Chociaż oczywiście pora roku jeszcze nie sprzyja wybraniu akurat
takiej alternatywy. Ale zawsze można pogapić się w sufit. Taaak,
podejrzewam, że to zajęcie może być bardziej produktywne od
oglądania „Horroru na szosie” Micheala Bafaro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz