wtorek, 9 marca 2021

Ashley Audrain „Odruch”

 

Blythe i Fox Connorowie prowadzili szczęśliwy żywot, dopóki na świecie nie pojawiło się ich pierwsze dziecko, Violet. Kobieta bała się, że nie wywiąże się należycie z roli matki, że będzie taka, jak jej własna rodzicielka, ale też miała nadzieję, że z nią będzie inaczej. Miała obawy, ale pragnęła dziecka prawie równie mocno, co jej mąż. I starała się nawiązać tę niezwykłą więź ze swoją córką, o jakiej wszyscy mówią, ale wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Violet jest do niej uprzedzona, że do szczęścia potrzebuje tylko ojca. W jego obecności dziewczynka zawsze zachowywała się wzorowo, ale matce chętnie pokazywała swoje ciemne oblicze. A przynajmniej zdaniem Blythe z Violet od początku coś było nie tak. Kiedy dziewczynka podrosła jej matka zaczęła podejrzewać, że stanowi ona realne zagrożenie dla innych, gdy tymczasem jej mąż coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że to ona, Blythe, ma problem. Światło w życie kobiety wniosło dopiero drugie dziecko, Sam. Wreszcie zaczęła spełniać się w roli matki i wyglądało na to, że Violet zaakceptowała swojego braciszka. Relacja matki i córki nieco się poprawiła. Ich wspólne życie wreszcie zaczęło się układać. Ale nie trwało to długo...

Powieściowy thriller psychologiczny „Odruch” (oryg. „The Push”) to literacki debiut Kanadyjki Ashley Audrain. Do roku 2015 była dyrektorem do spraw promocji i komunikacji w wydawnictwie Penguin Random House, kiedy to odeszła z przyczyn osobistych. I zajęła się domem, dziećmi, a gdy jej drugie z dwójki dzieci miało pół roku rozpoczęła pracę nad swoją pierwszą książką. W wywiadzie dla „Toronto Star” opisała ją jako dramat psychologiczny opowiedziany przez pryzmat małżeństwa, a w „The Sunday Magazine” omawiając swoją książkę, powiedziała, że macierzyństwo wiąże się z dużym strachem i stresem, i że tak naprawdę jest to niezbadane terytorium, że ma ono też swoją ciemniejszą stronę. W każdym razie na pewno w jej powieści. Porównywanej między innymi do „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionel Shriver, docenionej przez krytyków i kolegów/koleżanki po piórze Audrain, poruszającej, przerażającej opowieści, która swoją światową (i polską) premierę miała w roku 2021.

Bolesna historia od początkującej pisarki, której nie poleciłabym ludziom spodziewającym się dziecka. Zwłaszcza pierwszego. W „Odruchu” Ashley Audrain porusza tematy, o których zwykle się nie mówi. Podważa medialną tezę, że bezgraniczna miłość do własnego dziecka, instynkt macierzyński, przychodzi kobiecie naturalnie. Debiutancka książka Ashley Audrain wzięła się między innymi z jej przemyśleń na temat oczekiwań, jakie duża część danego społeczeństwa żywi wobec matek. Wyobrażeń o dobrych matkach. Matkach idealnych, bo inaczej być może. Audrain zadała sobie pytanie, dlaczego domagamy się od kobiet bycia dobrymi matkami? Dlaczego uważamy, że trwała więź pomiędzy matką i dzieckiem jest czymś tak pewnym, jak to, że wszystkich nas czeka śmierć? I dlaczego w świadomości publicznej funkcjonuje przekonanie, że rodzicielstwo jest usłane różami, że przeważnie to najszczęśliwszy okres w życiu człowieka? A już szczególnie matki. Dlaczego tak mało mówi się o niedogodnościach, jakie się z nim wiążą? Dlaczego złe strony rodzicielstwa nadal w wielu kręgach są tematem tabu? Dlaczego tak wielu rodziców tak niechętnie – jeśli w ogóle – opowiada o strachu, stresie, chronicznym zmęczeniu, czy napadach gniewu, jakie wiążą się z wychowywaniem dziecka? Może i rodzicielstwo nie zawsze ma również mroczniejszą stronę, ale to zjawisko na tyle częste, że powinno uznać się je za coś normalnego. W każdym razie nie powinniśmy z góry zakładać, że wychowywanie dziecka to istna sielanka. I nie powinniśmy oczekiwać od wszystkich matek perfekcyjnego wypełniania swoich, w przekonaniu niektórych, wspaniałych obowiązków macierzyńskich. Nie powinniśmy tak gorliwie oceniać rodziców. Dzielić na tych kochających i wyrodnych. Chwalić i piętnować. Gloryfikować i demonizować. Centralną postacią „Odruchu” Ashley Audrain i jednocześnie narratorką, przynajmniej z jednym wyjątkiem (epilog), jest Blythe Connor. Swoją relację kieruje ona bezpośrednio do własnego męża - umownie historia spisana na użytek Foxa Connora. Główny, najobszerniejszy tor akcji rozpoczyna się od streszczenia pierwszej fazy związku z mężczyzną, który potem został jej mężem, i z którym doczekała się dwójki dzieci. Od czasu do czasu przenosimy się do okresu trudnego dzieciństwa Blythe. Jest jeszcze trzecia gałąź tej depresyjnej historii, która przedstawia nam też bardzo ciężkie dzieje jej matki, Cecilii, wzrastającej u boku prawdopodobnie niekochającej rodzicielki - babki Blythe noszącej imię Etta. Mamy więc obraz trzech pokoleń, trzech blisko spokrewnionych kobiet, które mają solidne powody, by nie chcieć iść śladami swoich matek. Cecilii wprawdzie się nie udało, można powiedzieć, że stała się swoistą kopią Etty. Tak samo nie okazywała należytej uwagi swojej córce, a nawet dawała jej jasno do zrozumienia, że jest dzieckiem niechcianym (przez nią na pewno, trochę inaczej sprawa zdaje się przedstawiać z ojcem Blythe). Nasza narratorka najbardziej pragnie być zupełnie inną matką niż jej własna. Chce dać swojemu dziecku wszystko to, czego nie dostała od swojej mamy. Ale udaje jej się to dopiero za drugim razem. Lata poprzedzające urodziny Sama, wskazywały raczej na to, że... upodobniła się do matki? Tak można na to patrzeć. Można przyjąć punkt widzenia męża Blythe, który sprowadza się mniej więcej do tego, że jego żona nie spisała się w roli matki. Przyjęcie perspektywy Foxa nie jest sztuką łatwą, jego interpretacja wydarzeń nie narzuca się sama przez się, z tego prostego powodu, że losy rodziny Connorów relacjonuje Blythe. A więc osoba, która bynajmniej nie jest postronną, obiektywną obserwatorką wydarzeń. Kobieta ta tak naprawdę stoi w centrum koszmaru, który przyszedł wraz z jej pierworodnym dzieckiem. Uroczą dziewczynką, Violet, która kategorycznie odrzuciła jej miłość. W każdym razie takie podejrzenie narodziło się w głowie Blythe niedługo po urodzinach Violet. Później wprawdzie zdarzały się lepsze, szczęśliwe wręcz chwile z córką, ale mimo wszystko w Blythe narastało przekonanie, że Violet nie darzy jej takimi uczuciami, jakich każda oddana matka spodziewa się od swojego dziecka. Mówiąc wprost: narratorka „Odruchu” nabrała pewności, że Violet jej nienawidzi. A jakby tego było mało Blythe wkrótce zaczęły dręczyć myśli, że dziewczynka stanowi poważne zagrożenie dla innych. Śmiertelne zagrożenie.

Czy „Odruch” Ashley Audrain opiera się na motywie „złego dziecka”, małoletniego zachowującego się w niedopuszczalny sposób, agresywnego stworzenia w ciele aniołka? Co do tego pewności mieć raczej nie będziemy. Oczywiście autorka zadbała o to, by raz na jakiś czas ogarniało nas takie przekonanie, ale wystarała się też o to, by zaraz potem przychodziły do nas wątpliwości. W moim przypadku praktycznie zawsze tak się działo. Najpierw pewność, że zagrożenia należy upatrywać w dziecku, a „w następnej scenie” już przechył w stronę jej matki. Upatrywanie niebezpieczeństwa w postaci Blythe. Kobiety, która wmówiła sobie, że Violet jej nienawidzi i że dopuszcza się rzeczy strasznych. Czyni z kilkuletniego dziecka wyrafinowaną agresorkę, „zepsute nasienie”, które celowo dopuszcza rodzicielkę do swoich brudnych sekretów. Wiele wskazuje na to, że Violet zwraca uwagę na to, żeby do jej matki docierały alarmujące sygnały odnośnie jej prawdziwej natury, którą z kolei skrzętnie ukrywa przed ukochanym ojcem. Chce, by Blythe wiedziała, że dopuszcza się czynów karygodnych. Chce by się jej bała? Chce doprowadzić znienawidzoną matkę do takiego stanu, który doprowadzi męża tej ostatniej do przekonania, że Violet nie jest bezpieczna przy własnej matce? Czyżby tej młodziutkiej istocie zależało na doprowadzeniu swojej rodzicielki do szaleństwa i w efekcie zostaniu tylko z ojcem? Kompleks Elektry to raczej nie jest, chociaż... Ujmę to tak: lektura „Odruchu” to tak naprawdę istna huśtawka podejrzeń. Podana w prostych, aż treściwych zdaniach historia, którą można czytać w dowolny sposób, ale jak już wspomniałam potrzeba wysiłku, by wybiegać poza poniekąd narzucany przez Audrain punkt widzenia. Trzeba się postarać, by zobaczyć coś więcej niż tylko, być może zafałszowany, obrazek odmalowywany przez Blythe. Bez względu na to, do jakiego wniosku ostatecznie doprowadzi nas Audrain - o ile w ogóle zdecyduje się rozwiać wszelkie wątpliwości narosłe w trakcie tej naprawdę ciężkiej opowieści, postawić jednoznaczne odpowiedzi na kluczowe pytania odnośnie ewentualnych zbrodni Violet, a więc i ewentualnych, nazwijmy to problemów, Blythe - moim zdaniem warto podejmować próby wyjrzenia poza zawężone ramy narracji pierwszoosobowej, nie tylko dlatego, że dzięki temu prawdopodobniej zyskamy dodatkowe powody do obaw, odkryjemy rzeczy, które jeszcze bardziej nam w głowie zamieszą. Dla mnie ważniejsze było to, by zrozumieć także pozostałych uczestników „tego dramatu”, wczuć się w sytuację męża, ale i dziecka, które w oczach Blythe nabrało tak demonicznych rysów. Nie było to łatwe, ale i nie niemożliwe. Właściwie mimo wszystko nie mogłam oprzeć się poczuciu, że tej, nie mam wątpliwości obdarzonej ogromnym talentem i jeszcze większą empatią, kanadyjskiej powieściopisarce (właściwie to stawiającej pierwsze, ale na pewno nie nieśmiałe kroki w tym szacownym zawodzie), zależy bym podchodziła do wszystkich Connorów bez daleko idących uprzedzeń. Bym powstrzymywała się od osądów, od szufladkowania tych ludzi nawet wtedy, gdy ranili się nawzajem i zaniedbywali swoje domowe obowiązki. Nawet wtedy, gdy pojawiły się przesłanki wskazujące na to, że przy Connorach nikt nie może czuć się bezpieczny. A przynajmniej przy małej Violet – co najmniej, bo jak już nadmieniłam nie można wykluczyć, że ta ryba psuje się od Blythe, a więc trzeba założyć, że ta odczuwalnie wielkimi krokami zbliżająca się przemoc wybuchnie za jej sprawą. Z winy choroby psychicznej, która mogła zostać jej przekazana w genach? Na to wskazują dwie krótsze odnogi fabularne – również wyjątkowo przygnębiające żywoty jej babki i matki, które swoją drogą pomagają czytać dzieje Connorów w inny sposób od tego przyjętego przez narratorkę. „Odruch”, i nie ma w tym cienia przesady, to jedna z najcięższych powieści jaką w ostatnich latach przeczytałam. Historia, która dosłownie mnie sponiewierała. Wyciskająca łzy z oczu, mrożąca krew w żyłach, szarpiąca nerwy, tak mroczna, jak tylko mroczna może być powieść, historia, w której jest Prawda. Prawdą, o której niewielu ma odwagę mówić. Niedotycząca oczywiście wszystkich rodzin, ale nie mam wątpliwości, że podobne przeżycia ma sobą niejeden rodzic, niejeden mąż, niejedna żona i niejedno dziecko. Za odwagę mówienia głośno o tych sprawach, wydobywania na światło dzienne potworności, które w przestrzeni publicznej nader rzadko są poruszane, w debatach medialnych prawie nigdy nie są poruszane i za pomoc w zrozumienia bardzo istotnej dla mnie rzeczy – za to jestem najbardziej wdzięczna Ashley Audrain. Za to przede wszystkich, ale nie tylko, pokochałam tę powieść. Powieść przy której autentycznie cierpiałam. Przez ból do serca, tak to można ująć. Ból i objawienie.

Chcąc nie chcąc mam bardzo osobisty stosunek do „Odruchu” Ashley Audrain. Nie potrafię inaczej, a więc nie wykluczam, że moja wielce entuzjastyczna opinia na temat tej powieści niektórym wyda się trochę przesadzona. Ale też nie mam powodów wątpić, że ten nadzwyczaj ponury, mroczny, depresyjny thriller psychologiczny będzie zbierał więcej ciepłych niż gorzkich słów. Na to wskazują reakcje dotychczasowych odbiorców „Odruchu” z różnych stron świata. Ciężka to opowieść, można chyba nawet powiedzieć, że tylko dla ludzi o mocnych nerwach. A i podejrzewam, że przynajmniej niektórzy z nich nielicho pocierpią przy tej w sumie niezbyt skomplikowanej, na pozór dość zwyczajnej historii, ale tak naprawdę badającej obszary, na które niewielu artystów się wypuszcza. Trzeba wszak ogromnej odwagi, by naświetlić taki obraz macierzyństwa, jaki wybrała ta początkująca powieściopisarka. I oby tej odwagi nie straciła, oby jej kolejne powieści były tak bezkompromisowe, jak ten straszny „Odruch”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


1 komentarz: