wtorek, 16 stycznia 2018

„Czarny motyl” (2017)

Powieściopisarz i scenarzysta, Paul Lopez, zmaga się z niemocą twórczą. Większość czasu spędza w swoim domku w górach racząc się alkoholem i wpatrując w pustą stronicę. Niedostatki finansowe zmusiły go do podjęcia decyzji o sprzedaży nieruchomości. Paul czeka, aż wynajęta przez niego początkująca pośredniczka, Laura, znajdzie kupca. Wtedy opuści swoją samotnię i spróbuje ułożyć sobie życie w innym miejscu. Pewnego dnia, po zakończeniu krótkiego spotkania z Laurą w restauracji, Paul zostaje zaatakowany przez innego mężczyznę. Z odsieczą przychodzi mu nieznajomy, który po zażegnaniu kryzysu bez słowa rusza w dalszą drogę. Paul ponownie dostrzega go w drodze do domu, gdy ten stara się złapać okazję. Zabiera nieznajomego z pobocza i w samochodzie dowiaduje się, że ma na imię Jack i jest obieżyświatem. Paul proponuje mu nocleg, na co jego wybawca przystaje. Nazajutrz autostopowicz informuje gospodarza, że zostanie u niego trochę dłużej i przeprowadzi kilka prac remontowych na jego terenie. Ale jego zachowanie niebawem zacznie niepokoić Paula.

Thriller „Czarny motyl” to amerykańsko-hiszpańsko-włoski remake francuskiego dreszczowca „Papillon noir” z 2008 roku w reżyserii Christiana Faure. Anglojęzyczną wersję wyreżyserował Brian Goodman trudniący się głównie aktorstwem (miał epizodyczną rólkę w „Czarnym motyle”), a scenariusz napisali Justin Stanley i Marc Frydman. Główną rolę dostał Antonio Banderas, a partnerowali mu Jonathan Rhys Meyers i Piper Perabo. W jedną z pobocznych postaci wcielił się Abel Ferrara, twórca między innymi „The Driller Killer” (1979), „Porywaczy ciał” (1993) i „Uzależnienia” (1995).

Nigdy nie zabieraj autostopowiczów. Tej rady nie trzeba udzielać długoletnim miłośnikom thrillerów i horrorów. Paulowi Lopezowi, głównemu bohaterowi „Czarnego motyla”, takiej lekcji jednak nikt nie udzielił. Nikt mu nie wytłumaczył, że nie powinien zapraszać do swojego samochodu nieznajomego, nawet takiego, który chwilę wcześniej przyszedł mu z pomocą. Jakby tego było mało Lopez oferuje autostopowiczowi nocleg we własnym domu znacznie oddalonym od skupisk ludzkich i nie oponuje, gdy ten nazajutrz komunikuje mu, że postanowił zostać dłużej. Jeśli scenariusz „Czarnego motyla” powstawał z myślą o fanach dreszczowców to Justin Stanley i Marc Frydman wcale nie musieli uruchamiać innych sygnałów ostrzegawczych na początku filmu – motyw autostopowicza, który zatrzymuje się w domu głównego bohatera w zupełności wystarczył do rozbudzenia w oglądającym podejrzliwości. Natchnienia go silnym przeczuciem rychłego nieszczęścia. Ale na tym nie poprzestano. Uznano, że przyda się jeszcze jeden alarm, który to włączyli już w prologu, a potem o nim przypominali, przy okazji rozbudowując ten wątek i coraz bardziej utwierdzając mnie w przekonaniu, że subtelniejsze podejście bardziej przysłużyłoby się tej produkcji. Po pierwsze miałam nieodparte wrażenie, że twórcy wątpili w to, że odbiorcy ich filmu będą znali reguły, które rządzą thrillerem, a przynajmniej rolę autostopowicza w tym gatunku. UWAGA SPOILER A po drugie wątek zaginięć kobiet skierował moje podejrzenia na głównego bohatera filmu. Postać Jacka zaś nasunęła mi na myśl „Tajemnicze okno, tajemniczy ogród”, minipowieść Stephena Kinga zamieszczoną w zbiorze „4 po północy”, ale to był tylko przebłysk. Uznałam bowiem, że zwrot akcji w tym przypadku będzie dużo prostszy, że nie ma żadnych powodów by przypuszczać, że Jack to alter ego Paula. Ten pierwszy nadal budził we mnie podejrzenia, ale szybko utwierdziłam się w przekonaniu, że większe niebezpieczeństwo stwarza główny bohater, a to drastycznie obniżyło moje wrażenia z seansu. Za to drugi zwrot akcji zdołał mnie zaskoczyć, ostatni natomiast już chyba nie mógł uderzyć w większy banał KONIEC SPOILERA. Wielu widzów dopatrzyło się w „Czarnym motylu” inspiracji „Misery” Stephena Kinga (być może to twórcy oryginału czerpali z tego dzieła, a scenarzyści remake'u zwyczajnie to skopiowali – tego rozsądzić nie mogę, bo „Papillon noir” nie widziałam) i rzeczywiście trudno nie zauważyć podobieństw. Jack podobnie jak Annie Wilkes zmusza Paula (ciekawe, czy zbieżność imion jest przypadkowa...) do napisania powieści. Ale w przeciwieństwie do „Misery” w „Czarnym motylu” przez długi czas nie będzie wiadomo, czy Jack wyrządza głównemu bohaterowi krzywdę, czy stara się mu pomóc. Wiemy, że Paul od dłuższego czasu nie napisał żadnej powieści, a jego najnowszego scenariusza nikt nie chce kupić. Przez to ma poważne problemy finansowe – tak poważne, że jest zmuszony sprzedać swoją samotnię w górach. Jack wychodzi z założenia, że wenę zabija alkohol, po który Paul często sięga oraz izolacja w jakiej żyje, bo nie pozwala mu wymyślić i przelać na papier wiarygodnych bohaterów. Jack postanawia więc co nieco Paulowi zademonstrować. Pytanie tylko, czy czyni to z pragnienia poprawy jego życia czy chce się raczej nad nim poznęcać, zaspokoić swoje chore żądze.

Wielbiciele „Misery” Stephena Kinga i/lub jej ekranizacji w reżyserii Roba Reinera mogą poczuć się zachęceni informacją o zawarciu w „Czarnym motylu” wątku silnie kojarzącego się z opowieścią o Paulu Sheldonie i Annie Wilkes. Radziłabym im jednak nie nastawiać się na podobny styl, na równie porywającą płaszczyznę psychologiczną, na porównywalne natężenie emocji, bo w zestawieniu z „Misery” omawiany film wypada nadzwyczaj płasko. Relacja Paula i Jacka nie jest wyzuta z wszelkich emocji, ale są one zdecydowanie słabsze od tych, których dostarcza zarówno powieściowa, jak i filmowa wersja „Misery”. Głównym sprawcą takiego stanu rzeczy był dla mnie klimat, w jakim utrzymano ten film i sposób prowadzenia tej opowieści. Silne kontrasty zamiast lekko przybrudzonych, duszących kadrów. Żywe kolory zamiast przyblakłych barw i przede wszystkim nieczynienie absolutnie żadnych starań w kierunku natchnienia mnie klaustrofobicznymi odczuciami w sekwencjach rozgrywających się wewnątrz niewielkiego domu Paula Lopeza. Poczucie alienacji owszem miałam, ale było one doprawdy słabiutkie z tego powodu, że operatorzy nie raczyli mnie powolnymi wędrówkami kamer po górskiej scenerii, w której osadzono akcję filmu, ani nawet intensywnymi, nieruchomymi zdjęciami tego zacisznego otoczenia. Innymi słowy, przydałoby się wspomóc scenerię, nie pokładać wiary w tym, że sam krajobraz przygniecie widza złowieszczym odizolowaniem od świata. I nie liczyć na to, że sam tekst będzie utrzymywał widza w napięciu, bo takie właśnie wrażenie miałam oglądając środkową partię „Czarnego motyla”. Zamiast pochylić się nad warstwą psychologiczną, nasycić ją nieokiełznaną wrogością, rozbudować i przede wszystkim spowolnić Brian Goodman zdecydował się na półśrodki. Papierowe postacie egzystowały sobie w tym plastikowym uniwersum – Paul zajął pozycję ofiary bądź człowieka powoli wychodzącego z opresji, a Jackowi przypadła w udziale rola oprawcy lub zbawcy. Gierka jaka toczyła się między nimi sukcesywnie traciła w moich oczach, stawała się coraz bardziej przewidywalna, banalna i coraz mniej wyrazista – ot, liniowa potyczka dwóch mężczyzn, którym brakuje charyzmy i pomiędzy którymi w ogóle „nie iskrzy” tj. nie czuć w tym pasji, skłębionych negatywnych emocji, które nieustannie szukają ujścia, które tylko czekają na okazję do uderzenia. Brian Goodman „Czarnym motylem” dał mi do zrozumienia, że w kręgu jego zainteresowań nie leżą mocne dreszczowce, że preferuje ugrzecznione tak w formie, jak i w treści thrillery, które spokojnie można oglądać z całą rodziną w pełnym świetle dziennym. UWAGA SPOILER I że jest twórcą, który za dużo wymaga od zwrotów akcji, który myśli, że takie triki zrekompensują widzowi wszystkie braki, że nic więcej nie potrzeba, aby zakotwiczyć swój projekt w pamięci jego odbiorcy KONIEC SPOILERA. Wielu widzom to wystarczyło, więc może rzeczywiście jest to dobra metoda na pozyskanie rzeszy fanów. Może ten ugrzeczniony styl też jest niezgorszym pomysłem, bo i on niejednego odbiorcę „Czarnego motyla” chwycił za serce. Do mnie jednak takie podejście do filmowego thrillera prawie w ogóle nie przemawia.

Wielbicielom bezkompromisowego kina, dosłownie przygniatającego mrocznym klimatem, „Czarnego motyla” nie powinno się polecać, ale osoby preferujące lżejsze klimaty mają szansę na całkiem niezłą rozrywkę. Pod warunkiem, że nie mierzi ich barwna oprawa wizualna i pobieżnie zarysowane postacie, a co za tym idzie zbyt małe skupienie na warstwie psychologicznej. Jeśli nie potrzeba im dużego wkładu ekipy technicznej, aby móc poczuć naprawdę silne napięcie to „Czarny motyl” powinien im go dostarczyć, bo jego twórcy niemalże całą tę kwestię „zrzucają na barki” scenariusza. Opowieści, która do najgorszych nie należy, którą da się oglądać z przynajmniej umiarkowanym zainteresowaniem, ale na pewno nie wówczas, gdy oczekuje się od kina innowacyjności, gdy ma się zamiar poznać historię, której główny motyw odbierałoby się w kategoriach silnego powiewu świeżości. A nawet nie wtedy, gdy liczy się na coś, co stylem zbliżałoby się do dzieła, z którym najsilniej ta opowieść się kojarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz