poniedziałek, 12 lipca 2021

„Ulica Strachu – część 2: 1978” (2021)

 
Recenzja zawiera spoilery „Ulicy Strachu: 1994” Leigh Janiak

Lipiec 1978 roku. Camp Nightwing: wakacyjna przygoda dla młodych ludzi z, jak głosi miejscowa legenda, przeklętego przez wiedźmę Sarah Fier miasteczka Shadyside w stanie Ohio i sąsiadującego z nim miasta Sunnyvale. Wśród podopiecznych jest nastoletnia Ziggy Berman z Shadyside, prześladowana przez parę, też nastoletnich, opiekunek z Sunnyvale. Jej starsza siostra Cindy, na obozie pełniąca funkcję opiekunki, w przeciwieństwie do niej jest wzorem cnót wszelakich, co jest jednym z powodów ich nieustających kłótni. Ziggy ponadto nie może znieść naiwności i krótkowzroczności Cindy, która to wierzy, że uda jej się wyrwać z Shadyside i z kolei nie wierzy w istnienie wiedźmy oraz jej klątwy rzuconej na mieszkańców tej miejscowości. Cindy zwątpi w swoje przekonania, gdy pozorny spokój obozowiczów zakłóci oszalały morderca.

Druga odsłona - nakręcona jako ostatnia – dystrybuowanej przez Netflixa trylogii filmowej inspirowanej prozą R.L. Stine'a (powieściowa seria o nazwie „Fear Street”, pol. „Ulica strachu”) w reżyserii Leigh Janiak, twórczyni intensywnego horroru z 2014 roku pt. „Miesiąc miodowy”. Scenariusz „Ulicy Strachu – części 2: 1978” (oryg. „Fear Street Part Two: 1978”) stworzyła we współpracy z debiutującym w tej roli Zakiem Olkewiczem, który może być kojarzony z głośnym horrorem nadprzyrodzonym Davida F. Sandberga, „Kiedy gasną światła” (2016): jeden z producentów. W poprzedniej części, „Ulicy Strachu: 1994”, Leigh Janiak i jej ekipa ukłonili się „Krzykowi” Wesa Cravena, w drugiej natomiast napisali list miłosny do „Piątków trzynastego”, kultowego slasherowego cyklu, zapoczątkowanego w 1980 roku przez Seana S. Cunninghama – niektóre lokacje, imiona Alice i Tommy. Leigh Janiak nie ukrywa swojej miłości do starych slasherów – z lat 70-tych, 80-tych i 90-tych XX wieku – ale uznała, że co nieco zdałoby się poprawić. To znaczy w „Ulicy Strachu: 1978” chciała przywołać klimat i powtórzyć – o tyle o ile - prostotę fabularną XX-wiecznych camp slasherów, ale podobnych postaci nie chciała. Zależało jej na tym, aby publiczność miała szansę bardziej zżyć się z bohaterami przed ich nieuchronną(?) śmiercią.

Zgodnie z przewidywaniami druga wyprawa na „Ulicę Strachu” Leigh Janiak według mnie przebiła swoją poprzedniczkę. To już bardziej moje klimaty. Ale najpierw powrót do znanych bohaterów. Najpierw ciąg dalszy historii osadzonej w roku 1994. Ciekawiło mnie jak filmowcy to połączą. Zaczęli wszak od końca, od ostatniego z zaplanowanych rozdziałów – pomysłowa, dość eksperymentalna forma – który... jeszcze się nie skończył. Nie w pierwszej i chyba można już bezpiecznie założyć, że też nie w drugiej odsłonie rzeczonej triady. W każdym razie zaprawa, jaką sklejono dwie pierwsze cegiełki „Ulicy Strachu” od Leigh Janiak, to moim zdaniem pierwszorzędny materiał budowlany. Trzyma zaskakująco mocno. Początek części drugiej to zarazem przedłużenie części pierwszej i zawiązanie części drugiej. Rok 1994 to pień (klamra), a rok 1978 i 1666 (ostatni rozdział) to gałęzie. Gałęzie starsze od pnia. Filmowcy z gracją, płynnie przenoszą nas w czasie. Cofamy się o szesnaście lat i trafiamy na Camp Nightwing, gdzie jak co roku ściągnęła rzesza młodych ludzi – nastolatków i młodszych - z miasteczka Shadyside i miasta Sunnyvale. Wiemy już, że to dwa zwaśnione „rody”, że mieszkańcy tych miejscowości, a przynajmniej ci niepełnoletni, toczą między sobą małe wojenki. W 1978 roku ów konflikt zaznacza się jeszcze silniej niż poprzednio, czyli w przyszłości. Na obozie Nightwing jak w soczewce widać ową palącą wzajemną nienawiść, skrajną niechęć, a właściwie wrogie nastawienie młodzieży z Sunnyvale do młodzieży z Shadyside i na odwrót. Na pierwszym planie postawiono dziewczyny z Shadyside, Ziggy Berman i jej starszą siostrę Cindy Berman. UWAGA SPOILER Moje małe odkrycie, odkrycie stereotypowej blondynki (czy to jeszcze poprawne politycznie?): miałam myśleć, co uświadomiłam sobie dopiero pod koniec filmu – wcześniej przez myśl mi nie przeszło, że to ma być zagadka - że C. Berman, z jedynki oraz prologu i epilogu dwójki to Cindy Berman, starsza siostra Ziggy. Ale jakoś nie pomyślałam o tej magicznej literce przed nazwiskiem – ups, umknęło – weszłam więc w tę historię z nastawieniem, że C. Berman to Ziggy. A zatem to ona przeżyje, a zatem... nici z niespodzianki KONIEC SPOILERA. Wcześniej napisałam, że obie panny Berman zajmują centralne miejsce w tej opowieści, ale to nie do końca prawda. A przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Ziggy, niezgodnie z zamiarami twórców, wysuwa się lekko przed siostrę. Pannę idealną: zero imprez, zero używek, zero seksu, zero przeklinania. Tylko ciężka praca. To jej przepustka do lepszego miejsca. Paszport niecovidowy, dzięki któremu wreszcie wyrwie się z Shadyside. Taka jest Cindy Berman, jedna z opiekunek na Camp Nightwing. Jak można się domyślić jedna z tych najbardziej pracowitych – po piętach depcze Cindy tylko jej chłopak Tommy. Pan idealny. Mamy więc (Cindy, nie Tommy) podręcznikową final girl. Model najbardziej rozpowszechniony w przedostatniej dekadzie XX wieku. W XXI wieku wykształcił się drugi model tej postaci. Przeciwieństwo jej... starszej siostry;) Młode spotyka się ze starym. Zderzają się w „Ulicy Strachu: 1978” finałowe dziewczyny z dwóch epok kina grozy. Oczywiście ten pierwszy model final girl nadal jest wykorzystywany przez filmowców, ale rzadko idzie w parze z postmodernistyczną final girl. Piękne zagranie! Nawet jeśli przypominają się „Dziewczyny śmierci” Todda Straussa-Schulsona. Jeśli? Przypomnijcie sobie proszę tamtą oprawę wizualną: to światło, tę kolorystykę, cały ten klimat. I jak? Podobne? Na pewno niełudząco podobne do starych, dobrych rąbanek. Ani to dziś, ani kiedyś. Nie w świetle dziennym, bo na moje oko po zapadnięciu zmroku klimat ucieka do przodu, w XXI wiek - metaliczne, bezpieczne, niezbyt zagęszczone, może nawet lekko plastikowe ciemności. Większy urok za dnia: ciepłe, a przy tym niejaskrawe, bardziej pastelowe, leciutko przygaszone barwy. Ale bez brudu, bez tego wspaniałego niechlujstwa. „Stary slasher po filtracji przeprowadzonej przez pedantów”. Porządnickim okiem na niskobudżetowe siekaniny hurtowo produkowane kiedyś. Przed erą takich bohaterek, jak Ziggy Berman.

Ziggy, Ziggy, Ziggy. Co z ciebie wyrośnie? Opryskliwa, pyskata, wściekła na cały świat, nieuznająca żadnych autorytetów, niezabiegająca o towarzystwo, szczera do bólu, nastolatka po przejściach. Właściwie to jej gehenna jeszcze się nie skończyła. Ziggy jest przekonana, że tak będzie już zawsze, że życie na tym padole nigdy nie będzie łatwiejsze. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. W takim przekonaniu trwa Ziggy, w takim przekonaniu trwam ja sama. I jeszcze ta jej nonkonformistyczna natura, ta zerowa skłonność do oszukiwania samej siebie (innych zresztą też), to uparte odrzucanie „różowych okularów”. I jak tu się z nią nie utożsamić? Ja w każdym razie nie potrafiłam się od tej panny odkleić. Weszłam w jej skórę, jak Sarah Fier w tych wszystkich nieszczęśników z Shadyside w stanie Ohio. Bo już wiadomo, że „Ulice Strachu” Leigh Janiak to opowieść o miasteczku obłożonym klątwą wiedźmy, którą stracono w 1666 roku. Wiemy już, że co jakiś czas czarownica wybiera jedną osobę spośród mieszkańców Shadyside i popycha do straszliwych zbrodni - opętuje, odbiera rozum, no jakimś sposobem zamienia w bezrozumną maszynę do zabijania. Ziggy Berman w przeciwieństwie do swojej niewiele starszej siostry Cindy, wierzy w te opowieści. Mało tego: nie ma wątpliwości, że z Shadyside nie ma ucieczki. Kto urodził się w tym przeklętym miasteczku, ten aż do śmierci (albo i dłużej) w nim pozostanie. Według Ziggy jej siostra oszukuje się, właściwie to wykazuje nieznośną dla niej naiwnością, uważając, że doskonałość pod każdym możliwym względem umożliwi jej ucieczkę z tego miejsca. Cindy nie wierzy w klątwę wiedźmy, więc pewnie chodzi o uzyskanie stypendium. Jeśli tylko w tym rzecz, to trzeba przyznać, że dziewczyna nadzwyczaj mocno się do tego przykłada. To nie tylko wzorowa, przykładna uczennica i bardzo pracowita opiekunka na letnim obozie, ale i „żelazna” dziewica, która jak ognia unika wszystkiego, co choćby tylko przypomina beztroską zabawę. Nie sądzę, żeby konieczne było aż takie poświęcenie, tak radykalna zmiana swojego życia. We wszystkich jego obszarach. Stąd moje podejrzenie, że Cindy gdzieś w głębi ducha czuła, że nie chodzi tylko o stypendium. Podświadomie cały czas wiedziała, że jej młodsza siostra ma słuszność w kwestii klątwy rzuconej przed wiekami na ich rodzinne miasteczko przez Sarah Fier. Najprawdziwszą czarownicę, której cielesna powłoka już dawno została zniszczona, a jej duch nigdy nie opuści tego miejsca. Chyba że znajdzie się sposób na jej całkowite unicestwienie. Przynajmniej jeden odważny bądź w wystarczającym stopniu zdesperowany człowiek, który strawi jej czoło. Najpierw jednak musi się dowiedzieć, jak zabić ducha. I jeszcze nie dać się zabić pewnemu młodzieńcowi z niepohamowaną, niemożliwą do odparcia żądzą mordu. Jak poprzednio: jakoś specjalnie krwisto to nie jest. Ciągnie wprawdzie Leigh Janiak do body horroru – oj, trochę ciągnie, na co wskazuje pewna pulsująca, oślizgła masa – ale niestety dla mnie, tak jakby, opierała się temu zewowi. Tak czy inaczej, filmowcy w „Ulicy Strachu: 1978” nie idą na całość. A tu rzucimy okiem na poszarpaną ranę, a tu ktoś zostawił niektóre kończyny, temu zetniemy główkę, a z tamtej zrobimy istną miazgę (siekamy i siekamy i... jak to? Jeszcze dycha?). Efekty specjalne dosyć przekonujące, ale nie radzę spodziewać się dłuższych, intensywnych zbliżeń – takie tam delikatne gore, co zresztą nie jest niczym nietypowym w tym podgatunku horroru. Niecodzienne to są postacie. Odmalowano je od szablonów, z których wielu już skorzystało i najprawdopodobniej jeszcze niejeden skorzysta, ale nie tak po prostu, na szybko. Zgodnie z obietnicami Leigh Janiak poświęciła swoim postaciom dużo więcej uwagi niż dyktuje tradycja. Więcej miejsca niż w większości znanych mi slasherów dla sympatycznych i zamierzenie niesympatycznych, nie tak głupiutkich, jak można się spodziewać (bo to slasher) pozytywnych postaci obojga płci. Także drugoplanowych, z których wyróżnić muszę Alice, przebojową dziewczynę, w którą, uważam, w bezbłędnym stylu wcieliła się Ryan Simpkins; zresztą to samo mogę powiedzieć o Sadie Sink i Emily Rudd, odtwórczyniach odpowiednio Ziggy i Cindy Bermanówek (rolę dorosłej panny Berman powierzono natomiast Gillian Jacobs, która ze swoją filmową odpowiedniczką, Rudd, na planie ani razu się nie spotkała). Jest też o Stephenie Kingu, a konkretnie trochę o „Carrie”, wspomnienie
„Miasteczka Salem” i „drobny zwiastun” jego powieści (albo raczej jej filmowej adaptacji...), która w świecie wykreowanym pod kierownictwem Leigh Janiak jeszcze nie została wydana. Taki mały trailerek z Camp Nightwing od zabójcy z siekierą, którego już widzieliśmy. W „Ulicy Strachu: 1994”, ale i skojarzenie z „Piątkiem trzynastego II” Steve'a Minera też mi rozbłysło. W jedynce nie, dopiero tutaj, w filmie, który miał korespondować przede wszystkim z tą kultową serią. Nie licząc oczywiście prozy R.L. Stine'a. Aha, stroje aktorów, na moje oko, już bardziej pasujące do epoki. Ścieżka dźwiękowa też mocniej wpadająca w moje ucho (a raz nawet straszno się zrobiło, pod drzewem; przy okazji, finał tej sceny to już cuda na kiju). Szkoda jedynie, że prostota fabularna znowu nie została podtrzymana. UWAGA SPOILER Rozumiem wiedźmę, ale po co aż taka obstawa? Po co znowu ta armia zabójców, przecież lepiej było nam(?) z jednym KONIEC SPOILERA.

Zakładam, że lepiej nie będzie. Że środkowa część trylogii „Fear Street”, w całości wyreżyserowanej przez Leigh Janiak i inspirowanej powieściową serią o tej samej nazwie, horrorami dla młodzieży (oczywiście, starsi też mogą czytać, nie ma zakazu) od R.L. Stine'a, to najlepsze co pod tym filmowym szyldem się wykluło. Ale jak już powiedziało się A i B, to trzeba też powędrować do roku 1666. Roku, w którym narodziła się straszliwa klątwa. Klątwa wiedźmy Sarah Fier. Tymczasem zapraszam na Camp Nightwing 1978. Otoczony gęstym lasem, pełen atrakcji – przewidziano różne gry i zabawy, a nawet małą wojnę, nie przewidziano natomiast „wielkiej rzezi” – obóz stworzony z myślą o młodych ludziach z dwóch zwaśnionych miejscowości w stanie Ohio. I z myślą o fanach XX-wiecznych camp slasherów. To nie to samo. Klimat, fabuła, nawet postacie: to coś innego. Niby retro, ale... Mniejsza o etykietę. Więcej takiego czegoś poproszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz