czwartek, 8 lipca 2021

„Aż do śmierci” (2021)

 

Emma Webster jest nieszczęśliwa w małżeństwie z wziętym prawnikiem Markiem. Pocieszania szuka w ramionach innego, ale ten sekretny związek jest dla niej na tyle stresujący, że postanawia go zakończyć. Z okazji rocznicy ich ślubu Mark przygotowuje dla Emmy niespodziankę: wspólny pobyt w ich domku nad jeziorem, leżącym w odludnym, obecnie zaśnieżonym zakątku blisko lasu. Po upojnej nocy Emma budzi się przykuta kajdankami do Marka, który na jej oczach popełnia samobójstwo. Sama pośrodku niczego, z nieodłącznymi zwłokami męża i bez możliwości wezwania pomocy. A to tylko początek jej kłopotów.

Porównywany do między innymi „Gry Geralda” Stephena Kinga, czy Mike'a Flanagana, pierwszy pełnometrażowy film S.K. Dale'a, „Aż do śmierci” (oryg. „Till Death”), nakręcony w oparciu o scenariusz Jasona Carveya, twórcy komedii kryminalnej „A New Wave”. Amerykański thriller o kobiecie, która „czuje się uwięziona w martwym małżeństwie, a teraz znalazła się w pułapce ze swoim martwym mężem”, jak to podsumował sam reżyser. Zdjęcia miały ruszyć w marcu 2020 roku w Sofii w Bułgarii, gdzie wówczas padał śnieg, ale pandemia COVID-19 zmusiła filmowców do powrotu do Stanów Zjednoczonych. Do Sofii wrócili w czerwcu tego samego roku. Latem, a ich historia wymagała śniegu, uznali więc, że najlepiej będzie pokryć plan śniegiem sztucznym. Martwego Marka Webstera „miał zagrać” manekin, ale ten dość kosztowny twór nie stanął na wysokości zadania; nie prezentował się realistycznie. Zatem zatrudniono kaskadera, który zachwycił S.K. Dale'e swoim poświęceniem: gotowością na niemały dyskomfort, wręcz ból. Podobnie odtwórczyni roli głównej, Megan Fox. Dale powiedział, że praca tej dwójki sama w sobie jest formą sztuki. Obraz trafił do kin na początku lipca 2021 roku.

Toksyczne małżeństwo, odizolowany domek nad jeziorem, w którym mężczyzna nagle pada trupem, a kobieta nie ma możliwości ucieczki, ani wezwania pomocy. Witamy w „Grze Geralda”? Nie, to skrótowy opis „Aż do śmierci” S.K. Dale'a, który wcześniej wyreżyserował jedynie kilka krótkometrażówek. Historii istotnie silnie kojarzącej się z „Grą Geralda” i pewną komedią o chłopcu, który przypadkiem zostaje sam w domu. Historii spisanej przez Jasona Carveya, niezbyt doświadczonego scenarzystę, ale... Tak, jak już dałam do zrozumienia, znajomo brzmiąca to opowieść, niezbyt odkrywcza, przewidywalna i... ujmująco prosta. Nie jestem wprawdzie fanką Megan Fox, muszę jednak przyznać, że w „Aż do śmierci” skradła moją uwagę. Choć raz jej się nóżka powinęła – w jednej rozemocjonowanej przemowie. Incydent, drobna wpadka przy pracy. Nad elektryzującą postacią. Niewymyślną, niektórzy zapewne powiedzą – i przyznam im rację – że dokładnie dopasowaną do sprawdzonego w kinie modelu. Ot, kolejna kobieta tkwiąca w toksycznym związku i niemająca odwagi, siły, wyjść z tej matrymonialnej pułapki. Pusta skorupa, stłamszona osobowość, oddychająca, ale już niewiele czująca marionetka w rękach egocentrycznego mężczyzny. Ofiara nadzwyczaj żarłocznego wampira energetycznego: takie wrażenie odniosłam patrząc na Emmę Webster w pierwszych scenach tego kameralnego i całkiem klimatycznego dreszczowca. Główna bohaterka to kobieta niewierna: zdradzająca niekochanego męża z jego kolegą z pracy. Też prawnikiem, który w przeciwieństwie do niej chciałby, żeby ich romans trwał. Najlepsze dla niej niewątpliwie byłoby pożegnanie się z mającym obsesję na punkcie kontroli mężem Markiem i ułożenie sobie życia z Tomem, mężczyzną, którego zauważalnie darzy miłością. Ale wybiera Marka, człowieka, który nie tylko ją unieszczęśliwia, ale wręcz odbiera jej prawo do decydowania o sobie. Jej zdanie nie ma dla niego żadnego znaczenia. Doskonale widać to podczas ich rocznicowej kolacji, kiedy to Mark, wbrew życzeniu Emmy, zamawia dla niej deser. Potem wręcza jej drogi prezent, ale gdy przychodzi jej kolej, Mark nie okazuje choćby krztyny tej wdzięczności, jaką chwilę wcześniej okazała mu Emma. Właściwie wprost mówi, że prezent jest zupełnie nietrafiony. Ostentacyjnie go odrzuca. To obcesowe zachowanie nie robi na jego partnerce żadnego wrażenia. Widać, że przywykła do tego tak bardzo, że nie spodziewała się niczego innego z jego strony na widok jej, też nietaniego, podarku. Chłód emanujący z Megan Fox, ogromne zdystansowanie nie tylko od Marka, ale w ogóle całego świata, ta głęboko rezerwa, jaką aktorka bez widocznego wysiłku oddaje na ekranie, mówi o Emmie wszystko. Ten obraz wyraża więcej niż tysiąc słów. Na temat aktualnego stanu ducha bohaterki. Kobieta wydrążona, prawie już nieczująca. Od jakiegoś czasu idąca przez życie „na autopilocie”, bez nadziei na lepsze jutro, praktycznie bez żadnych oczekiwań. Oddychająca, ale w środku, jeśli jeszcze nie martwa, to na pewno dogorywająca. Niczym zombie... Nie, jeszcze nie. Wciąż tli się w niej dawna Emma – wesoła, garściami czerpiąca z życia dziewczyna. Którą potem napadnięto. I wszystko się zmieniło. Emma się zmieniła, w czym jak się wydaje decydującą rolę odegrał nie tyle nieznajomy, który ją okaleczył, ile jej własny mąż. W sferze domysłów pozostaje, czy Mark zawsze był taki władczy wobec kobiet, czy raczej nabrał tego destrukcyjnego nawyku z niekłamanej troski o ukochaną, która potrzebowała wsparcia po brutalnym ataku, do jakiego doszło na początku ich związku(?) A może w ten sposób się poznali (ofiara i jej prawnik)? Domysły, domysły. Przydałoby się więcej informacji w tej przestrzeni scenariusza, przydałby się pełniejszy obraz „wtedy”. Takich problemów nie ma zaś z „teraz”, z nowym koszmarem, jaki niekoniecznie złośliwy los, zgotował długo uwięzionej kobiecie. Bo, jak łatwo się domyślić, ale na wszelki wypadek UWAGA SPOILER pułapka, w jakiej Emma znajduje się obecnie, w zasadzie jest... wybawieniem. Bolesnym, strasznym, ale jednak wybawieniem KONIEC SPOILERA.

Kobieta połączona kajdankami ze zwłokami swojego męża. Czego to jeszcze nie wymyślą? Ładny domek nad jeziorem, blisko lasu i daleko od innych zabudowań (budynków mieszkalnych, tak zwanej cywilizacji). Śnieg, dużo śniegu, trzaskający mróz i żadnego sposobu na wydostanie się z tego miejsca. Właściwie to Emma ma problem ze znalezieniem sposobu na odcięcie się od trupa, a co dopiero mówić o powrocie do miasta. Telefony odpadły. Samochód także. W ślad za wszystkimi(?) ostrymi narzędziami. A już chciało się przepiłować zimną kończynę znienawidzonego męża, który bez wątpienia stał się balastem. Pytanie tylko kiedy? Teraz czy lata wcześniej? Bo choć ciąganie zwłok dorosłego mężczyzny po domu i podwórzu musi być – i jest – okropnie męczące, to zaryzykuję twierdzenie, że nie tak jak wcześniejsze życie u boku tego człowieka. Wtedy to był balast. Wysiłek fizyczny to nic, w porównaniu do psychicznej mordęgi, jaką zgotował Emmie ten teraz już martwy człowiek. Prawie nic. Bo choć „złota klatka”, w której Emma dotąd tkwiła wreszcie się otwarła, to trzeba jeszcze pozbyć się kajdanków. Podwójne zabezpieczenie łabskiego Marka Webstera. Drania, hipokryty, megalomana i... samobójcy. Pomyślcie tylko: budzicie się rano, a Wasz partner bez słowa wyjaśnienia, na Waszych oczach, strzela sobie w głowę. Dlaczego, Mark? Dlaczego to zrobiłeś? Cóż, pewnie dlatego, że byłeś szaleńcem. Ale mniejsza z tym. Emma nie ma zamiaru dłużej się nad tym zastanawiać, w sumie to najwyraźniej nie ma czasu na roztrząsanie w myślach tej niepalącej przecież kwestii. Bo jeśli nie zamarznie, to umrze z głodu. Że w domu jest zimno wiemy od niej samej, a że nie ma jedzenia, widać podczas jej desperackich poszukiwań jakiegoś – jakiegokolwiek – ostrego narzędzia. Swoją drogą zastanowiło mnie, dlaczego Emma nie spróbowała po prostu zsunąć obręczy z nadgarstka zmarłego męża, tak jak próbowała z żelastwem oplatającym jej dłoń. Choćby ze skórą (skąd mi się to wzięło? No skąd?), bo przecież by nie zabolało... Tak czy inaczej, sytuacja pierwszoplanowej postaci bez wątpienia jest dramatyczna, ale i na swój sposób zabawna. Wiem jak to brzmi, może i mam (najpewniej mam) spaczone poczucie humoru, ale w pierwszym odruchu - na widok ciągania okaleczonego trupa po domu przez zbryzganą jego krwią, „małą kobietkę” - parsknęłam śmiechem. I nie był to jedyny taki przypadek. Przypadek? Nie sadzę. Wydaje mi się, że to było zamierzone, że twórcy świadomie uderzali w tragikomiczne struny. Wisielczy, nerwowy humor. Taki trochę śmiech przez łzy, śmiech w obliczu koszmaru, z którego lubiana (przeze mnie na pewno) bohaterka może nie wyjść cało. Jeśli nawet uda jej się przeżyć – a w to ani przez chwilę nie wątpiłam, mogłam się jednak mylić – to prawdopodobnie nie bez obrażeń. Ran na ciele, ale czy na duszy? Podobało mi się to podejście. Zamiast iść za, wydaje mi się, dużo częstszym rozwiązaniem (tak, tak, nie dotyczy to „Gry Geralda”), a więc najbardziej bolesne, traumatyczne chwile dla jednostki zaplanować na tu i teraz, przez cały czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to i tak lepiej niż było, że największy koszmar Emma ma już za sobą. Prawdziwe piekło to ona już przeżyła. Powiecie może: ależ wcześniej nie groziła jej śmierć (rzecz jasna, pomijając atak nieznajomego sprzed mniej więcej dekady), a teraz, w domku nad jeziorem, jej życie ponad wszelką wątpliwości wisi na, coraz to cieńszym, włosku. Zgadza się, taka jest prawda. Nie jestem tylko pewna, czy u boku Marka – tego żywego, nie tego z roztrzaskaną głową – Emma była bardziej żywa niż martwa. To jeszcze życie, czy już stan bliższy śmierci? Straszliwa, powolna agonia osobowości. Któż chciałby tak żyć? Nie będąc już w pełni sobą i nawet nie starając się odzyskać swojej tożsamości. Zrezygnowana, prawie całkowicie zamknięta na świat i niewiele czująca. Trwająca w swego rodzaju niebycie, w nicości, do której, co gorsza, Emma się przyzwyczaiła. A zatem tak: może i cielesna powłoka tej kobiety przy Marku była w miarę bezpieczna, ale wnętrze, tak zwany duch już niemal opuścił to dawniej tak przytulne gniazdko. Emma stoczy zaciekłą walkę w zaśnieżonym domku nad skutym lodem jeziorem, będzie cierpiała, ale czy aż tak jak w małżeństwie? Czy ta nieprzyjemna przygoda w odizolowanym drewnianym domu pośrodku niczego może się jej w jakiś sposób przysłużyć? Zakładam, że tak właśnie będzie. Co więcej, wiedziałam jaka konkretnie korzyść dla Emmy z tej, w gruncie rzeczy bardzo ciężkiej sytuacji, wyniknie. Co nie znaczy, że miałam rację. Chwytliwa sceneria, przygaszone barwy (ach ten ponury klimacik!), charyzmatyczna bohaterka (nawet, a wręcz przede wszystkim, w „posągowej”, wypranej z wszelkich emocji odsłonie, która najmocniej zaznacza się w pierwszej partii filmu), dość logiczny ciąg wydarzeń, nieźle przemyślana fabuła (z nieprzemyślanych decyzji to wypatrzyłam tylko, o czym już wspominałam, niepodjęcie próby zsunięcia/wyszarpnięcia metalowej obręczy z ręki trupa; mam też lekkie wątpliwości, co do samobójstwa Marka. Czy to możliwe żeby... w sumie na tym świecie wszystko jest możliwe) i realistycznie się prezentujące, praktyczne, umiarkowanie krwawe efekty specjalne. Nie wykluczam jednak, że wiarygodność uwarunkował w moich oczach głównie pośpiech – nie ma długich zbliżeń, a zatem nie przyjrzałam się dokładnie. Trupowi Marka i jeszcze jednemu krwisto-mięsistemu momentowi: tyle gore. Chyba że doliczymy substancję imitującą krew.

Minimalistyczny, całkiem klimatyczny, stylowy i dosyć emocjonujący thriller od debiutującego w pełnym metrażu reżysera, S.K. Dale'a. „Aż do śmierci” wychodzi wprawdzie od niepospolitego pomysłu na ograniczenie swobody ruchów czołowej postaci, ale poza tym trzyma się raczej utartych w kinie ścieżek. Nie sadzę więc, żeby była to idealna propozycja dla poszukiwaczy jakichś większych innowacji. Tym bardziej osób celujących w bardziej rozbudowane i/lub pokomplikowane fabuły. Tak czy inaczej, swoją rekomendację ograniczę tylko do osób mających ochotę na coś skromniejszego. Prostą opowieść w ponurym opakowaniu. Zbudowaną ze sprawdzonych motywów przez całkiem zdolną ekipę. I ta pierwszoplanowa postać... Tak, jestem na tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz