sobota, 24 lipca 2021

„Antidotum” (2021)

 

Sharyn Berkley trafia do szpitala z silnym bólem brzucha. Po badaniu zostaje przewieziona na salę operacyjną, ale budzi się w zupełnie innej placówce. W ośrodku badawczym, w którym ludzie są wykorzystywani w charakterze królików doświadczalnych. Uwięzieni w rozległym kompleksie bez okien, a od czasu do czasu okrutnie okaleczani i każdorazowo poddawani leczeniu eksperymentalną substancją, serum o cudownych właściwościach. Sharyn nie zamierza, tak jak inni więźniowie, podporządkować się panującym tutaj zasadom. Stara się znaleźć wyjście z tego bezdusznego obiektu.

Niskobudżetowy amerykański thriller z elementami horroru w reżyserii Petera Daskaloffa, twórcy między innymi „Sunsplit” z 1997 roku. W maju 2018 roku Daskaloff znalazł ogłoszenie o konkursie na scenariusz horroru, w którym, z braku lepszego zajęcia, postanowił wziąć udział. Spisał więc scenariusz, który zatytułował „Bloodstained” i wysłał gdzie trzeba. Konkursu nie wygrał, ale uznał, że warto popracować nad tą koncepcją. Jak pomyślał, tak zrobił – wprowadził trochę przeróbek i zmienił tytuł na „The Facility”, ale ostatecznie zdecydował się (decyzja ta zapadła już podczas zdjęć) na „Antidote” (pol. „Antidotum”). Na którymś etapie prac nad scenariuszem dołączył do Daskaloffa Matthew Toronto, twórca między innymi dramatu „Face 2 Face” z 2016 roku. Tajemniczy ośrodek badawczy został wymyślony jako ogromny labirynt korytarzy, ale pieniędzy starczyło na wynajęcie magazynu o powierzchni pięciu tysięcy metrów kwadratowych. Filmowcy musieli zrobić z tego węższe i dłuższe pomieszczenie. Widziany na ekranie rozległy kompleks to w rzeczywistości tylko jeden korytarz. Peter Daskaloff wyznał, że to doświadczenie nauczyło ich, „że nie potrzebujesz dużego budżetu, aby wszystko wyglądało na duże”. Dystrybucja filmu – w Stanach Zjednoczonych – rozpoczęła się w maju 2021 roku w internecie. W Polsce film natomiast ukazał się w lipcu tego samego roku na CDA Premium.

Ashlynn Yennie, którą fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z „Ludzką stonogą” Toma Sixa, w „Antidotum” Petera Daskaloffa wciela się w Sharyn Berkley, żonę i matkę małoletniej dziewczynki, która na początku filmu z nagłym, ostrym bólem brzucha zgłasza się do najbliższego szpitala. Diagnoza: zapalenie wyrostka robaczkowego i podejrzenie jego pęknięcia. Wskazana natychmiastowa operacja. Kobieta trafia więc na stół, a budzi się w jakimś niepokojąco obcym miejscu. W placówce, w której w kółko przeżywa się męki cielesne. Tortury, leczenie i za niedługo od nowa. Dodajmy: nadzwyczaj szybkie i rzecz jasna skuteczne leczenie. Eksperymentalnym serum, tytułowym antidotum, ciekawym pomysłem Petera Daskaloffa. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek się z takowym motywem, czy to w kinie, czy w literaturze, spotkała. Tajemniczy ośrodek badawczy, w którym ludzie, oczywiście wbrew własnej woli, są wykorzystywani do testowania substancji o wyjątkowych właściwościach regeneracyjnych. Każda, nawet najpoważniejsza rana zasklepia się w iście błyskawicznym tempie. Co tam rana – odciętą kończynę wystarczy wpiąć na miejsce zszywkami, zaaplikować serum, odczekać chwilę i już, już widać, że przeszczep się przyjął. Pozbawiony okien, przestronny obiekt – poplątane, długie korytarze z niewielkimi pokojami: pojedyncze cele dla „pacjentów”, pomieszczenia gospodarcze, gabinety dla przynajmniej niektórych członków personelu i sale tortur. Szare, gdzieniegdzie pochlapane krwią ściany i podłogi, spartański wystrój, ciasnota, chłód, obskurność. Do pewnego stopnia. Klimat to moim zdaniem jeden z lepszych elementów tej filmowej budowli, ale nie zaszkodziłoby jeszcze rzecz podkręcić. Nie przygniatał, ale lekki dyskomfort we mnie budził. Zamknięte miejsce akcji (główne, ale nie jedyne), ograniczona, trochę klaustrofobiczna, mroczna, posępna przestrzeżeń, nadzwyczaj bolesna pułapka możliwe, że bez wyjścia, gromada enigmatycznych oprawców i ograbionych z nadziei na odzyskanie wolności tak zwanych pacjentów. Wśród których też są osoby, na których trzeba uważać. Teraźniejszość Sharyn Berkley przeplata się z retrospekcjami z jej życia – niedługimi, fragmentarycznymi, najpierw oderwanymi wspomnieniami, które jak można się tego spodziewać będą stopniowo rozbudowywane. Innymi słowy: wcześniejsze losy głównej bohaterki bez zbytniego pośpiechu będą się krystalizować. Kawałek po kawałku. Od początku wiemy, że Sharyn ma męża i nieletnią córkę, a wkrótce dowiemy się w jakich okolicznościach poznała tego, niekoniecznie odpowiedniego dla niej mężczyznę (jedna reminiscencja sugeruje, że partner Sharyn obsesyjnie ją kontroluje). W tragicznych okolicznościach. W najgorszym momencie jej życia. Już wcześniej nie najszczęśliwszego, niepoukładanego, pozbawionego perspektyw. W pułapce niszczącego nałogu. Ujmując rzecz w skrócie: Sharyn przeżyła traumę, której do końca nie udało jej się jeszcze przepracować. Traumę, która bardzo interesuje doktora Aarona Hellenbacha (dobra kreacja Louisa Mandylora), wygląda na to, kierującego od wewnątrz tajną placówką zajmującą się wyłącznie testowaniem jednego leku. Nowy Josef Mengele. Bezduszny, zdeprawowany, odrażający doktorek na usługach... armii Stanów Zjednoczonych? Tak sądzi przynajmniej jeden z więźniów. I to w sumie jedyna teoria, jaką usłyszy nowa pacjentka tego haniebnego przybytku. Nie żeby ta kwestia szczególnie ją interesowała. Jest ciekawa - bo kto by nie był? - ale jej uwagę zdecydowanie bardziej zaprząta poszukiwanie wyjścia z tej izby tortur. Fizycznych i psychicznych.

Od strony technicznej „Antidotum” Petera Daskaloffa w moich oczach całkiem nieźle się zaprezentował. Niektórych może to zaskoczyć, wziąwszy pod uwagę niewielki budżet tej produkcji. Mnie nie zaskoczyło, bo zdążyłam już zauważyć, że tańsze grozowe przedsięwzięcia z ostatnich lat, często są bardziej klimatyczne od droższych, szumnie reklamowanych horrorów/thrillerów rozprowadzanych między innymi w multipleksach. Zaskoczył, a właściwie nie tyle zaskoczył, ile zawiódł mnie sam tekst. Scenariusz rozpisany przez Petera Daskaloffa i Matthew Toronto. Prawie całe fabularne tło, jakie wypracowano dla, bądź co bądź, obiecującego, całkiem pomysłowego wątku. Lek o nadzwyczajnych właściwościach, który jak wszystko na to wskazuje wciąż jest w fazie testów. Testów na ludziach przypuszczalnie porywanych ze szpitali. Bardzo bolesnych testów przeprowadzanych na osobach przymuszonych do tej niewdzięcznej roli. Królików doświadczalnych, niewolników skazanych na niewyobrażalne katusze, raz po raz powtarzane i tak przynajmniej przez trzy miesiące. Taką informację Sharyn Berkley uzyskuje od mężczyzny - który z kolei dostał ją od samego doktora Aarona Hellenbacha - z celi obok, prawnika, który w jej uznaniu wykazuje się zdumiewającą naiwnością. Czołowa postać „Antidotum” nie ma właściwie żadnych wątpliwości, że wszyscy oni mają dożyć swoich dni w tym potwornym miejscu. I najlepiej gdyby żyli jak najdłużej, bo jak z dumą oświadcza „szanowny ordynator”: tutaj ludzi się nie zabija. Tylko okalecza i leczy. Tyle w sumie wystarczy, żeby skojarzyć rzecz choćby z „Hostelem” Eliego Rotha. Wystarczą tortury w jakimś obskurnym zamkniętym obiekcie, które na moje oko prezentują się dosyć realistycznie (praktyczne efekty specjalne), ale na etykietkę torture porn, uważam nie zapracowały. Nie zobaczymy w „Antidotum” długich spektakli odrażającej przemocy. Pornograficznych zbliżeń na odniesione obrażenia, odcięte kończyny, ludzkie wnętrzności. Na straszliwie sponiewieranych niedobrowolnych uczestników nielegalnego eksperymentu medycznego. Może i nielegalnego, ale niewykluczone, że odbywającego się pod okiem, za przyzwoleniem legalnego rządu w demokratycznym państwie. Na krótko będziemy jednak przystawać... głównie nad ludźmi z podciętymi gardłami, ale i mignie nam odcięta noga, która już za momencik zostanie zszywkami przytwierdzona tam gdzie trzeba. Poza tym to już chyba tylko – o ile niczego nie przegapiłam – poplamione substancją udanie imitującą krew ubrania poszczególnych postaci oraz wspomniane już podłogi i ściany. Nie sądzę więc, żeby osoby choćby tylko średnio zorientowane w tak zwanym krwawym kinie grozy znaleźli w „Antidotum” Petera Daskaloffa jakieś wyróżniające się akcenty gore. I ta nieszczęsna fabuła... W moim pojęciu twórcom omawianego obrazu zabrakło pomysłu na rozwój tej opowieści. Kawałek na niepospolitej koncepcji wymyślonej przez Daskaloffa ujechać się dało, ale w końcu moje zainteresowanie zaczęło słabnąć. Cała akcja – w umownej teraźniejszości – została sprowadzona do niewykazujących się dostateczną dbałością o emocjonalne napięcie (pod tym względem dość płaskie to przedstawienie) desperackich prób wyrwania się z tego koszmaru, podejmowanych przez naszą nieustępliwą, waleczną bohaterkę, która, jak można się tego spodziewać, nie zawsze będzie zdana wyłącznie na siebie. Nie zawsze będzie działać w pojedynkę. Z retrospektywną płaszczyzną scenariusza było podobnie. Nawet gorzej, bo oto pieczołowicie budowana wielka tajemnica okazuje się dziwnie nietajemnicza. Trochę jak z większością obietnic wyborczych: gadka ładna, gorzej z realizacją tych ambitnych, czasami wręcz utopijnych zapowiedzi. Nijaka, standardowa historyjka o zagubionej kobiecie i dwóch mężczyznach w jej życiu. Ale jest zaskakujący zwrot akcji. Wykorzystywane już w kinie rozwiązanie fabularne, którego mogłam się spodziewać. Ale się nie spodziewałam. Nie byłam też przygotowana na taki kicz. Ciężkostrawny, kłujący w oczy. I niski budżet „Antidotum” nie jest według mnie żadnym usprawiedliwieniem. Bo można było do tego podejść jak do całej reszty. Wykorzystać skromniejsze środki, zawrzeć ten sam przekaz w naturalniejszych ujęciach. Podejść do tego bardziej kameralnie. Nie dość, że taniej by wyszło, to prawdopodobnie uniknęłabym przejściowych perturbacji w poza tym dobrze przyjętej przeze mnie końcówce. Gdyby tylko ten środek lepiej poprowadzono i o przynajmniej główną bohaterkę bardziej zadbano. Nieco poszerzono jej portret, bo mimo że dostajemy też wgląd w jej poprzednie losy – krótkie streszczenie ostatnich dziesięciu lat – to nie sądzę, żeby wielu odbiorców taki obraz w pełni zadowolił. Za mało informacji? Nie, powiedziałabym, że za mało charyzmy. Tak czy inaczej, nie udało mi się nawiązać bliższej więzi z centralną postacią tej historii, o pozostałych już nie wspominając. Właściwie ani bliższej, ani dalszej. Jakoś się nam nie układało.

Dosyć klimatyczny thriller z elementami horroru od Petera Daskaloffa. Film oparty na niewyświechtanym, pobudzającym ciekawość, myślę dość chwytliwym motywie, z przewrotnym zakończeniem i odrobiną makabry. Historia, której moim zdaniem czegoś zabrakło. Jakiegoś dodatkowego wątku, czy przeróbek tych istniejących. Czegoś, czegokolwiek, co dodałoby żywotności nagle nijakiej, prawie beznamiętnej opowiastce o kobiecie próbującej wyrwać się z niecodziennej matni. Kobiecie w naprawdę wielkich opałach, które śledziłam z malejącym zainteresowaniem. Napięcie zamiast rosnąć, w stosunkowo szybkim tempie spadało. A odbiło się dopiero w ostatniej partii. Trochę późno, nie sądzicie? Nie, z Wami może być inaczej. I tego z całego serca Wam życzę, jeśli zdecydujecie się na seans tego stworzonego pod kierownictwem Petera Daskaloffa „Antidotum” na urazy ciała, ale już niekoniecznie ducha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz