Ekranizacja wspaniałej książki Stephena Kinga pod tym samym tytułem. Film wyreżyserował, znany wielbicielom prozy Kinga, Mick Garris, który zdążył już wyrobić sobie opinię jednego z nielicznych, potrafiącego wiernie przenieść literacki pierwowzór Króla na ekran. Mało tego, że "Desperację" oparto na powieści Kinga, dodatkową niespodzianką jest fakt, że pisarz również sam napisał do niej scenariusz i na szczęście nie przesadził z trzymaniem się pierwowzoru. Nie podejrzewałam, że kiedykolwiek to powiem, ale myślę, że gdyby King wiernie trzymał się wszystkich wątków z książki widzowie mogliby mieć do czynienia z długim, niemal niekończącym się seansem, co zapewne szybko by ich znużyło. Ale scenariusz nie zawiódł - King opuścił zbędne wątki z powieści, które w książce idealnie zdawały egzamin, ale w przypadku filmu mogłyby wszystko zepsuć. Dodatkowo pamiętał o głównym przesłaniu literackiego pierwowzoru, charakterystyce bohaterów oraz najważniejszych, kluczowych wydarzeniach. W efekcie Stephen King wraz z Mickiem Garrisem moim zdaniem nakręcił jedną z najlepszych ekranizacji własnej powieści.
Na wstępie muszę zaznaczyć kilka bardzo istotnych rzeczy. Po pierwsze "Desperacja" jest produkcją telewizyjną, więc radzę nie spodziewać się jakiś porywających efektów specjalnych. Oczywiście jeśli chodzi o mnie to ten fakt, jak najbardziej mnie zadowolił - mam już taki fetysz na filmy kręcone specjalnie dla telewizji:) Po drugie ten film został wręcz zmiażdżony przez wielbicieli gatunku i chyba tylko ja stanowię wyjątek od tej reguły. Więc jeśli ktoś będzie miał odmienne zdanie ode mnie to raczej mnie to nie zaskoczy:) I oczywiście, po trzecie, osoby które nie znają książkowego pierwowzoru mogą czuć się podwójnie zawiedzeni. Nie chodzi o to, że nie zrozumieją filmu, ale wydaje mi się, że obraz będzie dla nich pełniejszy, jeśli najpierw sięgną po powieść.
Film zaczyna się podobnie jak książka. Małżeństwo, Mary i Peter, przemieszczają się samochodem przez najmniej uczęszczaną drogę Ameryki w Nevadzie. Dookoła widzimy tylko bezkres pustyni, skąpany w popołudniowym słońcu. Scenografia jest tutaj wręcz zjawiskowa - przede wszystkim przyciąga oko przez wzgląd na swój posępny, mroczny oddźwięk. Na początku oprócz Mary i Petera nie widzimy absolutnie nikogo innego, żadnego samochodu, ani żywej duszy - tylko martwego kota przybitego do znaku drogowego. Następnie na scenę wkracza wielki gliniarz, który stanie się początkiem problemów nie tylko naszego młodego małżeństwa, ale również kilku innych osób zamkniętych w celach w miasteczku Desperation. Osoby nie znające tej historii na początku mogą być odrobinę zagubieni z zawiłościach fabularnych, jednakże gwarantuję, że tutaj podobnie jak w powieści wszystko stopniowo łączy się w całość. Na początku widz dostanie mroczną tajemnicę, która nie tylko go zdezorientuje, ale również skutecznie wciągnie w klimat filmu. No właśnie, nie bez powodu wspominam o klimacie. Kiedy pierwszy raz zetknęłam się z tą produkcją na początku rzuciła mi się oczy właśnie osobliwa atmosfera, która potęgowana jest głównie za pomocą scenografii. Klimat na drodze numer pięćdziesiąt budowany jest dzięki posępnym widoczkom pustyni. Następnie miejsce akcji przenosi się do wymarłego miasteczka, pełnego trupów, cieni i niepokojących odgłosów. Muzyka ograniczona jest do niezbędnego minimum, ona nie odgrywa istotnej roli w stopniowaniu atmosfery. Mick Garris zdecydował się na inne środki, równie jeśli nie bardziej skuteczne niż sugestywna ścieżka dźwiękowa.
Podobnie jak w powieści twórcy mocno skupiają się na bohaterach. Tak więc mamy Colliego Entragiana (mistrzowska kreacja Rona Perlmana), najbardziej barwną postać filmu - zarówno przerażającą, co komiczną. Na uwagę zasługują przede wszystkim końcowe sceny z jego udziałem, kiedy to niemalże rozpada się na naszych oczach. Obok niego uwagę przyciąga również Ellie Carver, która po opanowaniu przez demona jest jeszcze bardziej przerażająca niż Collie (szczególnie jeśli chodzi o scenę, w której dostaje w twarz od Mary). Niestety odtwórczyni tej roli za bardzo nie zachwyca - Sylva Kelegian jakoś mnie nie przekonała. Ale i tak wypadła lepiej niż Annabeth Gish. Jeśli chodzi o Mary to obok Johnny'ego Marinvilla w powieści była moją ulubioną postacią, a tutaj? No cóż, pani Gish chyba nie udało się zrozumieć swojej bohaterki, sprawiała wrażenie, jakby nie bardzo wiedziała, po co właściwie umieszczono ją na planie. Podobnie rzecz się miała z wymoczkowatym Ralphem Carverem - przez cały film jakoś niezbyt rzuca się w oczy, a jak już w końcu daje o sobie znać to modlimy się, żeby znowu gdzieś się schował:) Za to Tom Skerritt (John Marinville) i Steven Weber (Steve Ames) znacznie zawyżyli ogólną średnią aktorstwa - zdecydowanie męska część obsady w tym przypadku poradziła sobie o wiele lepiej. Należy jeszcze wspomnieć o Kelly Overton, której kreacja Cynthii Smith również nie dostarcza jakiś większych wrażeń - a szkoda, bo w powieści była chyba najbardziej intrygującą postacią. No i na koniec nasz cudowny chłopak David Carver. Ehh, Shane Haboucha, jako mały kaznodzieja nie popisał się zanadto. Może i nie irytuje, ale to nie zmienia faktu, że miał chyba najważniejsze zadanie do wykonania, a w rzeczywistości sprawiał wrażenie, jakby nawet nie wierzył w Boga:) Że już nie wspomnę o nawracaniu innych...
"Desperacja" posiada kilka zapadających w pamięć scen. Zdecydowanie najmocniejsze są te, podczas których nasi bohaterowie zaczynają dopiero odkrywać ogrom trupów zaścielających miasteczko - dłoń w akwarium, węże wychodzące z ciał, ludzie bezwładnie wiszący na hakach. Moją uwagę przyciągnął również moment wychodzenia Davida zza krat - efekty specjalne całkiem niezłe. Ale to wszystko i tak nijak ma się do sceny przebudzenia Mary pośród trupów, węży i brr pająków - kiedy miażdży w ręku czarnego, ohydnego pająka autentycznie robi mi się słabo. Na koniec wspomnę tylko jeszcze o widoku z góry tzw. Chińskiej Jamy. Radzę zwrócić uwagę na ten konkretny moment, gdyż robi naprawdę piorunujące wrażenie. Tymczasem zakończenie, gdzie głównym bohaterem jest Marinville nieodmiennie wywołuje mój uśmiech. W końcu tekst "Nienawidzę krytyków" w tym konkretnym momencie jest aż nazbyt komiczny, a przy okazji ujawnia nam stosunek Kinga do tego zawodu:)
"Desperacja" jest filmem charakteryzującym się przede wszystkim niesamowitym klimatem. Nie uświadczycie tutaj spektakularnych efektów specjalnych, aktorstwo co poniektórych osób również może was rozczarować, ale jeśli liczycie na mroczną atmosferę to śmiało możecie sięgnąć po tę produkcję. Oczywiście, radzę również nie zapominać, że jestem jedną z nielicznym osób zadowoloną z seansu tego konkretnego obrazu, więc z drugiej strony możecie się równie dobrze zawieść. W każdym razie ja bym zaryzykowała:)
Film powinien zostać opatrzony klauzulą "Tylko dla fanów Kinga". Dlatego krytycy zjechali go na maksa i dlatego bardzo mi się podobał :-) "Desperacja" ma gęsty klimat, fabuła typowo kingowska - małe senne miasteczko skrywające przerażające tajemnice. Zawsze kiedy myślę o "Desperacji" przypomina mi się inna powieść Kinga (a właściwie R. Bachmana)pt. "Regulatorzy". Obydwie powieści zawierają motyw kopalni i Taka. Film jest naprawdę ciekawy, jednak wydaje mi się, że tylko w połączeniu z powieścią robi tak głębokie wrażenie. U Kinga to już chyba standard, że powieść dociera do głębszych pokładów "mózgowych" i tworzy dokładną przerażającą wizję koszmaru, natomiast film bierze z tego jakieś 70% i fani mocnych horrorów okraszonych akcją mogą czuć się nieco zawiedzeni. Niemniej jednak film świetny, klimat, który wprost uwielbiam i na pewno warto zobaczyć. A jeśli już jesteśmy przy Kingu - Buffy1977 masz może w planach zrobić recenzję "Dreamcatcher'a" ("Łowca snów")?
OdpowiedzUsuńCieszę się, że nie tylko ja jestem fanką filmowej "Desperacji" :)Jesli chodzi o książkę "Regulatorzy" to jakoś nie bardzo mi się podobała, po prostu nie potrafiłam się w nią wczuć:( Co do "Łowcy snów" to już od dawna obiecuję sobie machnąć jakąś reckę na ten temat. Postaram się zrobić to jak najszybciej.
OdpowiedzUsuńfilm fajny daje radę:)polecam nie tylko fanom Kinga;)
OdpowiedzUsuń