Samochód,
którym podróżują ciężarna Rachel Hopkins i jej mąż Matt przez
nieuwagę mężczyzny ulega awarii na mało uczęszczanej szkockiej
drodze. Zmusza ich to do podjęcia pieszej wędrówki w nadziei na
znalezienie pomocy w tej ekstremalnie zacisznej okolicy. W końcu
znajdują człowieka, niejakiego Boba Fairbairna, który początkowo
odmawia im pomocy, ale zmienia zdanie, gdy dowiaduje się od nich, że
Rachel niedługo wyda na świat chłopca. Bob wiezie ich na farmę,
na której żyje wraz ze swoją żoną Agnes i trójką adoptowanych
dzieci: dorosłymi już Davidem i Lukiem oraz młodszą od nich
Faith. Fairbairnowie od początku zachowują się dosyć nietypowo,
co nie uchodzi uwadze ich gości, ale dopiero wstrząsające odkrycie
dokonane przez Rachel uświadamia im w jak wielkim niebezpieczeństwie
się znaleźli.
Brytyjski
thriller z elementami horroru,„Matriarch”, w reżyserii i na
podstawie scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Scotta
Vickersa, został zrealizowany niewielkim kosztem w zaledwie
dwanaście dni. I to wystarczyło by podpić serce niejednego
miłośnika kina grozy. Vickers wcielił się tutaj w rolę Matta
Hopkinsa, męża głównej bohaterki filmu, i został jednym z
czołowych producentów owego obrazu. Produkcji, która może i nie
otworzyła mu drzwi do wielkiej kariery, ale zwróciła na niego
uwagę krytyków i fanów gatunku. Póki co niewielu, bo i
dystrybucja „Matriarch” jest mocno ograniczona, ale to jeszcze
może się zmienić.
„Witamy
w Strefie Mroku”. To zdanie cisnęło mi się na usta jeszcze przed
wejściem Hopkinsów do domu Fairbairnów. Starej nieruchomości
stojącej pośrodku niczego, na znacznie oddalonym od cywilizacji
terytorium obrośniętym trawą i gdzieniegdzie niewielkimi
skupiskami drzew. Matt chyba czytał mi w myślach, bo wspomniał o
tym kultowym serialu niedługo po przekroczeniu progu tego feralnego
domostwa. Naturalna sceneria, wiekowy dom zajmowany przez złowrogą
rodzinkę i sympatyczne małżeństwo spodziewające się dziecka,
korzystające z ich ewidentnie udawanej gościnności. A to wszystko
utrzymane w iście ponurym, mocno posępnym klimacie, odzierającym
te naturalne szkockie terytoria z wszelkiego piękna. Autor zdjęć
Paul Riley ukazał ten malowniczy przecież krajobraz w takim
świetle, że zamiast zapierać dech w piersi, budzi coś zbliżonego
do wstrętu. Z tych przymglonych zdjęć przebija jakieś zepsucie –
patrząc na ten zachmurzony zakątek Ziemi nie ma się wątpliwości,
że to wręcz wymarzone miejsce dla wszelkiej maści degeneratów.
Tak jak nie miało się takiej wątpliwości już na początku
„Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera.
Powtórki takiego klimatu oczywiście nie dostaniemy, Scott Vickers
aż takich wyżyn nie osiągnął, niemniej już od początku filmu
(już samą aurą) dawał mi odczuć, że coś się tutaj psuje, że
szerzy się tutaj jakaś zgnilizna, której źródło już wkrótce
przede mną odkrył. Niestety dosyć szybko, choć gwoli
sprawiedliwości, nie wywlekł wszystkiego od razu, przez jakiś czas
(raczej niedługi) dawkował informacje niezbędne widzowi do
skonkretyzowania tej historii. Wiemy, że coś się dzieje, ale co
dokładnie możemy się tylko domyślać. Jesteśmy w Strefie Mroku,
a tam wszystko może się zdarzyć. Zanim Vickers przejdzie do
wyjaśnień, zanim nowe położenie Hopkinsów się wyklaruje, my już
zdążymy utwierdzić się w przekonaniu, że zagrożenie czyha na
farmie Fairbairnów. Już podczas pierwszej rozmowy Rachel i Matta z
Bobem nabierzemy pewności, że ów człowiek ma jakieś niecne
zamiary względem tej dwójki. I nie tylko dlatego, że w kinie grozy
często pojawia się motyw rzekomo dobrego samarytanina (najczęściej
mieszkańca jakiejś prowincji), który ostatecznie sprowadza na
protagonistów poważne kłopoty. Fani tego typu kina zdążyli już
uczulić się na takie postacie, a jeśli nie, to Vickers podrzuca
wyraźną wskazówkę w postaci diametralnej zmiany postawy Boba na
skutek informacji o dziecku. A konkretniej chłopcu. Płeć dziecka
Hopkinsów wydaje się mieć znaczenie dla tego człowieka. Wygląda
na to, że dziewczynka byłaby mu nie w smak, ale wtedy jeszcze nie
wiadomo dlaczego. Samo to, że zależy mu na dziecku tych ludzi daje
nam pewność, że wsiadając do jego samochodu Rachel i Matt
popełniają ogromny błąd. Taki, który może nawet doprowadzić do
ich śmierci. Podczas jazdy na farmę Fairbairnów Rachel dostrzega
przyglądającą się im dziewczynkę – stojącą w bezruchu postać
z nieodgadnionym wyrazem twarzy, która nie spuszcza wzroku z
samochodu Boba, co robi dosyć upiorne wrażenie. Wcale nie zdziwiło
mnie to, że Scott Vickers, w przeciwieństwie do tak wielu
współczesnych twórców mainstreamowego kina grozy, zdaje sobie
sprawę z tego, że w tego typu obrazach często mniej znaczy więcej,
że wcale nie potrzeba drogich efektów specjalnych by zaniepokoić
widza, bo już atmosfera, w jakiej utrzymano ten film, doprowadziła
mnie do takiego wniosku. Takich filmów, jak „Matriarch” nie
kręci się wiele, bo z góry wiadomo, że tłumów nie przyciągną.
Na klimat stawiało się kiedyś, teraz natomiast w cenie są
wymyślne efekty specjalne i wszędobylskie jump scenki. A tego
w „Matriarch” nie znajdziemy. Dramaturgia może i nie jest
budowana nieśpiesznie, ale takich fajerwerków, jakich oczekują
miłośnicy współczesnego mainstreamu z całą pewnością tutaj
nie ma. Ponura atmosfera i fabuła – na tym skupili się twórcy
omawianego filmu. Z efekciarskich dodatków prawie całkowicie
zrezygnowali albo co bardziej prawdopodobne wymusił to na nich niski
nakład finansowy. Jeśli tak, to cieszy mnie, że brakowało im
pieniędzy.
„Matriarch”
to niszowy, kameralny, minimalistyczny thriller z elementami horroru,
który łączy w sobie kilka dobrze znanych miłośnikom kina grozy
motywów, w sposób za którym wprost przepadam. Zamiast tylko
prześlizgiwać się przez poszczególne wątki, jak to często
czynią współczesne horrory i thrillery trafiające na niezliczone
ekrany kin, Scott Vickers zagłębia się w temat, pilnując przy tym
intensywności przekazu. Jego film jest pozbawiony denerwujących
przestojów, ale i nadmiernej prędkości. Ten dopiero zaczynający
swoją przygodę (to znaczy mam nadzieję, że na „Matriarch” się
nie skończy) z pełnometrażowym kinem fabularnym w mojej ocenie
znalazł złoty środek. Idealnie rozłożył środki ciężkości,
ułożył tę niewyszukaną przecież historię tak, że ani przez
chwilę nie miałam wątpliwości, że on po prostu czuje kino grozy.
Zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że nie jest on oddanym fanem
tego rodzaju obrazów (tak thrillerów, jak horrorów). W każdym
razie „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” prawdopodobnie
zna, bo w swoim pełnometrażowym debiucie zawarł jedną scenkę,
która mogła zostać zainspirowana tym kultowym slasherem
Tobe'a Hoopera. Ale równie dobrze materiałem źródłowym mógł
być jakiś inny film, bo w końcu pomysł ów zdążyło już
zapożyczyć sobie trochę twórców. Motyw podejrzanej rodzinki
mieszkającej w zacisznej okolicy dosyć szybko zostaje wzbogacony o
szczegół, który tak w thrillerach, jak w horrorach nie raz, nie
dwa był już poruszany. Otóż, okazuje się, że Fairbairnowie są
ludźmi głęboko wierzącymi, ortodoksyjnymi chrześcijanami,
interpretującymi Pismo Święte może nie tyle w zaskakujący
sposób, ale na pewno mocno odbiegający od nauk głoszonych przez
Kościół. Fundamentem ich wiary jest Stary Testament, z którego
zwykli wyrywać te ustępy, które pochwalają ich sposób życia.
Dosyć dużym powiewem świeżości jest element, na który wskazuje
już sam tytuł filmu Scotta Vickersa. Na farmie Fairbairnów
obowiązuje matriarchat. To nie Bob jest głową owej „szacownej”
familii tylko jego żona Agnes (odpowiednio demoniczna kreacja Julie
Hannan). Ta apodyktyczna kobieta podporządkowała swojej woli
wszystkich mężczyzn, którzy z nią mieszkają, problemy mając
jedynie z Faith, najmłodszą członkinią tej rodziny, która nie
mówi. Nie da się nie odczuć, że dziewczynka jest traktowana jak
czarna owca, że rodzice nie darzą jej taką miłością, jak
pozostałe adoptowane przez siebie dzieci: dorosłych już mężczyzn,
Luke'a i Davida. To Rachel (przekonująca Charlie Blackwood) jest tą
osobą, która jest bardziej wyczulona na dziwactwa Fairbairnów. Jej
mąż na początku sprawę mocno bagatelizuje, uspokaja żonę,
tłumacząc jej, że to zupełnie nieszkodliwi ekscentrycy. W
horrorach zazwyczaj tak jest, że kobieta lepiej ocenia sytuację, że
wyczuwa zagrożenie nieuchwytne dla mężczyzny. I to na ogół on
stawia na swoim – zamiast za radą kobiety uciekać gdzie pieprz
rośnie, przekonuje ją, że nic złego się nie dzieje. Tyle że
zawsze się dzieje i wie to każdy, kto w swoim życiu chociaż
trochę horrorów obejrzał. „Matriarch” zahacza o konwencję
horroru, ale pomijając jeden, co prawda nie raz już wykorzystany w
kinie grozy, ale i tak mogący nielicho zaskoczyć wątek (nie
wiedzieć czemu nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji po takiej
historii, moje myśli ani razu nie poszły w tym kierunku, chociaż
ten motyw doskonale się w nią wpasowuje), ewentualnie dwa, jeśli
wliczyć scenkę prawdopodobnie zainspirowaną „Teksańską masakrą
piłą mechaniczną”, Scott Vickers bardziej celuje w thriller.
Zdecydowana większość wydarzeń jest podawana w taki sposób, by
widz czuł, że ma do czynienia z dreszczowcem, by trwał praktycznie
w nieustającym napięciu, tylko z rzadka doprawianym czymś, co ma
budzić w nim strach i niesmak. Zresztą jeśli o mnie chodzi to nie
do końca skutecznie, bo tylko pierwsze wejście Faith mnie
zaniepokoiło i to w dodatku z lekka. Ale za to adrenaliny dostałam
aż nadto.
„Matriarch”
z pewnością nie jest filmem, po który powinni sięgnąć wszyscy
fani klimatycznego kina grozy. Bo choć atmosfera, w jakiej utrzymano
ten film robi wrażenie, to nie sądzę, by miłośnicy współczesnego
mainstreamu odnaleźli się w tej propozycji. To film niszowy,
nakręcony tanim kosztem (choć według mnie nie rzuca się to w
oczy), silnie skoncentrowany na fabule i klimacie, dający bardzo
mało miejsce efektom specjalnym (a jak już to nie komputerowym,
tylko praktycznym, w moich oczach nieporównanie bardziej
realistycznie się prezentującym) i bodaj wcale prymitywnym jump
scenkom. To nie jest kolejna plastikowa superprodukcja,
nadmiernie dynamiczny twór, z naprędce wykreśloną fabułą i
powierzchownymi postaci. To thriller z elementami horroru skierowany
do ludzi mających już serdecznie dość hollywoodzkiego przepychu.
Szukających ponurych klimatów i dobrze poprowadzonych historii,
które wzbudzałyby w nich emocje silniejsze od tych, jakie ma im do
zaoferowania efekciarskie, szeroko reklamowane i przez tak wielu
wychwalane XXI-wieczne kino grozy.
Tą pozycję mam przed sobą, wkrótce ją zobaczę.
OdpowiedzUsuń