
Nastoletnia
dziewczyna za zgodą matki kupuje małego aligatora amerykańskiego.
Trzyma go w swoim pokoju w akwarium do czasu, gdy jej ojca wyprowadza
z równowagi kolejny wybryk gada. Mężczyzna spuszcza aligatora w
toalecie, kiedy jego córki nie ma w domu, uznając, że najlepiej
będzie powiedzieć jego właścicielce, że zastał gada martwego.
Dwanaście lat później funkcjonariusz policji, David Madison,
prowadzi sprawę tajemniczej śmierci niezidentyfikowanych osób.
Śledczy dysponują tylko pojedynczymi kończynami ofiar, które
wypłynęły z kanałów. David postanawia je sprawdzić. Wchodzi do
kanałów razem z innym policjantem, ale tylko Madisonowi udaje się
wyjść z nich cało. Jego kolega pada ofiarą gigantycznego
aligatora na oczach Davida. Mężczyzna relacjonuje to swojemu
przełożonemu, ale ten jest sceptycznie nastawiony do jego
opowieści. David szybko staje się obiektem kpin swoich kolegów z
pracy, ale to nie trwa długo. Wkrótce nie ma już w mieście
człowieka, który nie wierzyłby w to, że w kanałach żyje
aligator. Nikt też nie wątpi w to, że stanowi on ogromne
zagrożenie dla mieszkańców miasta, policja stara się więc jak
najszybciej pozbyć tego gada. Najbardziej zdeterminowany jest David,
który w walce z ogromnym aligatorem łączy siły z herpetolog,
doktor Marisą Kendall.
Amerykański
reżyser Lewis Teague fanom kina grozy kojarzy się głównie z
„Cujo” (1983), filmem na podstawie powieści Stephena Kinga o tym
samym tytule. Dwa lata później ukazał się kolejny obraz Teague
zainspirowany twórczością tego pisarza, filmowy zbiór krótkich
opowieści pt. „Oko kota”, ale zanim reżyser ten pochylił się
nad bibliografią Kinga, nakręcił między innymi „Aligatora”.
Animal attack zainspirowany „Szczękami” Stevena
Spielberga. Nominowany do Saturna scenariusz „Aligatora” napisał
John Sayles (m.in. „Pirania” i „Skowyt”), a propozycję
reżyserii najpierw przedłożono Joe'owi Dantemu (podejrzewam, że
było to podyktowane jego „Piranią” z 1978 roku), ale
ostatecznie projekt ten trafił pod skrzydła Lewisa Teague'a. Budżet
filmu oszacowano na półtora miliona dolarów, a wpływy z biletów
osiągnęły sumę mniej więcej sześciu i pół miliona dolarów.
Firma Ideal Toy Company w tym samym roku, w którym odbyły się
pierwsze pokazy „Aligatora” (w 1980) wypuściła grę planszową
zainspirowaną tym obrazem, a w 1991 roku pojawił się sequel
omawianej produkcji (lub, jeśli wierzyć niektórym recenzentom, jej
marna podróba), „Aligator II: Mutacja” w reżyserii Jona Hessa.
John
Sayles scenariusz „Aligatora” napisał sam, ale opowieść tę
wymyślał wspólnie z nieżyjącym już Frankiem Rayem Perillim.
Aligatory w kanałach to jedna z amerykańskich urban legends, której
powstanie datuje się na koniec lat 20-tych i początek 30-tych XX wieku.
Można więc założyć, że Sayles i Perilli zainspirowali się tą
konkretną legendą miejską, tym bardziej, że ich aligator pochodzi
z Florydy. W legendzie tej najczęściej wspomina się właśnie ten
stan (czasami Luizjanę) jako miejsce pochodzenia
aligatora/aligatorów, później trafiającego/trafiających do
najczęściej nowojorskich kanałów. Akcja „Aligatora” toczy się
albo w Chicago (komentarz do wydania DVD Lions Gate Entertainment),
albo w jakimś mieście w stanie Missouri (obserwacje niektórych
widzów poczynione w trakcie seansu). Na pewno nie w Nowym Jorku, ale
sposób w jaki gad trafia do kanałów jest taki sam, jak w tej
popularnej legendzie miejskiej: zostaje spuszczony w toalecie.
Wówczas jest jeszcze maleństwem, ale udaje mu się przeżyć.
Aligator przystosowuje się do życia w kanałach, to cuchnące
miejsce staje się jego domem na najbliższe dwanaście lat. Prolog
filmu kończy się właśnie spłukaniem gada w toalecie, po czym
akcja przeskakuje o dwanaście lat do przodu. Wtedy poznajemy
głównego bohatera filmu, policjanta Davida Madisona, w którego w
przekonującym (przynajmniej mnie) stylu wcielił się Robert
Forster. Mężczyzna kupuje psa w sklepie zoologicznym, po czym udaje
się na miejsce zbrodni. Z ofiary została tylko jedna kończyna, a
niedługo potem zostaje znaleziona kolejna część ciała, ale już
należąca do innej osoby. Dziennikarze ostrzegają ludzi przed
mordercą grasującym w mieście, przed maniakiem ćwiartującym
ludzi, my jednak wiemy, że to żaden psychopata tylko aligator
żyjący w kanałach. Przepiękny gad przed laty wyrwany ze swojego
naturalnego środowiska przez najbardziej bezlitosne stworzenie
stąpające po ziemi (człowieka), spuszczony w toalecie jak jakiś
śmieć, a następnie niechcący padający ofiarą pewnego
podejrzanego eksperymentu naukowego. Według mnie skrajnie
nieetycznego, a skoro tak, to jak myślicie jaka grupa społeczna
może być w to zamieszana? Ujmę to tak: mało co tak mnie cieszy,
jak pokazywanie tego konkretnego środowiska w jak najczarniejszych
barwach. Wszelkie próby ocieplania wizerunku członków tego zawodu
– oj, przepraszam, służby społecznej... - doprowadzają mnie do
szewskiej pasji. „Aligator” w tej materii nie zakłamuje realiów,
nie wypacza rzeczywistości, w której i my żyjemy (nie dotyczy to
tylko Stanów Zjednoczonych początku lat 80-tych XX wieku). Lewis
Teague stworzył film o nie jednym, a wielu potworach. Tytułowy gad
nie jest jedynym czarnym charakterem. O nie! Właściwie to miałam
dla niego wiele współczucia i bynajmniej nie tylko przez wzgląd na
moją miłość do tych wspaniałych stworzeń, bo ze scenariusza
jasno wynika, że jest on również ofiarą. Ofiarą egoizmu, głupoty
i chciwości niektórych ludzi. Aligator nie zawędrował do kanałów
sam, trafił tam z winy człowieka, który przedłożył własną
wygodę nad jego życie. Chciał go zabić z naprawdę błahego
powodu, ale to mu się nie udało. Gad przeżył i zaaklimatyzował
się w miejscu, do którego został brutalnie wrzucony, żywiąc się
przede wszystkim innymi zwierzętami, również ciałami psów które
posłużyły jako króliki doświadczalne pewnej firmie
farmaceutycznej mającej koneksje w mieście. Historia znana z życia:
obrzydliwie bogata firma może robić co jej się żywnie podoba, bo
ma znajomości u też niebiednych, bardzo wpływowych osób. Jedna z
moim zdaniem najlepszych scen to coś, co niestety w życiu się nie
zdarza. UWAGA SPOILER Niestety, bo jest w tym jakaś
sprawiedliwość. Oczywiście, nie do końca, bo przy okazji obrywają
niewinne osoby, ale sama świadomość, że przyjęcie, delikatnie
mówiąc zakłócone przez aligatora, zorganizowały osoby, które
niewątpliwie zasłużyły sobie na dotkliwą karę, przyniosła mi
satysfakcję. Szkoda tylko, że w prawdziwym życiu Natura nie uderza
przede wszystkim w polityków i w wielkie firmy wzbogacające się na
jej krzywdzie, ponieważ w pierwszej kolejności to ich należałoby
ukarać za opłakany stan planety, której istnym przekleństwem tak
naprawdę wszyscy jesteśmy KONIEC SPOILERA.
„Aligator”
Lewisa Teague'a to jeden z tych horrorów, które dzisiejszemu
pokoleniu powinny unaoczniać, jakiemu pogorszeniu
uległ nurt animal attacków. Oczywiście, nadal pojawiają
się w miarę realistyczne obrazy z tego podgatunku, ale śmiem
twierdzić, że zdecydowana większość współczesnych animal
attacków to boleśnie sztuczne i często durnowate (dwugłowy
rekin na przykład) obrazy generowane komputerowo. Gigantyczny
tytułowy antybohater omawianego filmu powinien robić za wskazówkę
dla twórców współczesnych animal attacków – niech sobie
popatrzą, jak winno się robić mordercze zwierzaki w horrorach, bo
to co najczęściej mi pokazują w mojej ocenie nie osiąga nawet
poziomu dna, tylko błądzi w mule pod nim. Aligator w produkcji
Lewisa Teague'a po części jest animatroniczny. Rzeczony efekt
specjalny wypada bardzo realistycznie, ale co rozumie się samo przez
się, nie tak jak ujęcia prawdziwego gada. Otóż, mechaniczny
aligator nie zawsze działał tak, jak chciał tego reżyser, więc
Teague ratował się zbliżeniami na prawdziwego gada. I chyba nie
muszę dodawać, że była to bardzo dobra decyzja? Efekt starań
reżysera „Aligatora” i jego ekipy powinien przekonać nawet
najbardziej wymagających, jeśli chodzi o realizm, miłośników
filmowych horrorów, a to nie wszystko. Warstwa gore nie jest
mocno rozbudowana, ale te umiarkowanie krwawe ujęcia, które się
pojawiają pod kątem wiarygodności, moim skromnym zdaniem, wypadają
praktycznie bez zarzutu. Owszem, w niektórych momentach krew wydaje
się być zbyt jasna, ale to wyjątki. Zazwyczaj jest dobrze, a jeśli
zaś chodzi o dodatki udające ludzkie kończyny to jest wręcz
wspaniale. Jakkolwiek niestosownie by to brzmiało w kontekście
efektów imitujących części ludzkich ciał. Ze wszystkich ataków
aligatora najbardziej wstrząsnął mną jednak jeden z najbardziej
oklepanych i mało widowiskowych sposobów odbierania życia
postaciom występującym w animal attackach. A konkretniej
tych traktujących o stworzenia atakujących wyłącznie bądź
między innymi w wodzie. Mowa o scence w basenie, o sekwencji, w
której śmierć biedaka akcentuje tylko czerwona plama pojawiająca
się na powierzchni, a zwiastuje ją widok aligatora wylegującego
się w przydomowym basenie. Moment ten świadczy o bezkompromisowości
twórców. Odwagi z pewnością odmówić im nie można, pomimo tego,
że nie decydują się unaocznić tej potwornej śmierci w sposób
szczegółowy. Wiek ofiary jednakże w zupełności mi wystarczył –
to był ten moment, w którym wreszcie spojrzałam nienawistnym okiem
na ogromnego aligatora grasującego w dużym amerykańskim mieście.
Ale przyznaję się bez bicia, że z czasem mi przeszło – wróciło
współczucie do tego zagubionego gada, do istoty której grzech
polegał na tym (ironia), że robiła wszystko, by zabić głód, że
jadła również ludzi i przebywała w miejscu, w którym nie była
mile widziana, w tak zwanym cywilizowanym świecie, który przecież
należy do ludzi. A że trafiła tam nie z własnej woli to już
kompletnie nie ma znaczenia, prawda? Ludzie bowiem nie są winni
absolutnie niczemu – w swoim własnym mniemaniu – dlaczego więc
mieliby okazywać litość temu intruzowi? Najlepiej po prostu go
zabić. Rozpocząć zakrojone na dosyć szeroką skalę polowanie na
grubego zwierza i jak to zwykle w takich przypadkach bywa, mieć mu
złe, że próbuje się ratować. David i partnerująca mu
herpetolog, doktor Marisa Kendall (dobra kreacja Robin Riker) również
robią wszystko, by zniszczyć aligatora, chociaż podejrzewam, że
UWAGA SPOILER kobieta mogłaby zmienić front, gdyby
wiedziała, że poluje na swojego przyjaciela z dzieciństwa.
Niekoniecznie tak by było, ale nie miałabym nic przeciwko, gdybym
mogła się o tym przekonać – szkoda, że postać ta nie została
w tej kwestii uświadomiona KONIEC SPOILERA. Ale ta dwójka,
mimo wszystko, dawała się lubić. Nie jakoś mocno, ale trochę
sympatii dla nich miałam, co bez wątpienia zawdzięczałam nie
swoim wysiłkom, bo takowych absolutnie nie czyniłam, tylko owocnym,
jeśli o mnie chodzi, staraniom twórców. Filmowcy chyba zdawali
sobie sprawę z tego, że widz, czy tego chce czy nie, prawdopodobnie
nie będzie w stanie całkowicie potępiać aligatora i jednocześnie
maksymalnie przychylnym okiem spoglądać na ludzi biorących udział
w polowaniu na niego. Być może dlatego właśnie tak silnie
koncentrowali się na budowaniu jakiejś nici porozumienia z dwójką
z tych ostatnich, że tak to nazwę, na tworzeniu fali, na której
widz mógłby z nimi nadawać. W moim przypadku efekt był tylko
częściowy – jak to zazwyczaj z animal attackami u mnie
bywa, niestety, ale nie potrafiłam trzymać kciuków za powodzenie
akcji Davida i Marisy. I to w sumie jedyny minus „Aligatora” -
tylko to przeszkadzało mi w tym klimatycznym, iście realistycznym,
trzymającym w napięciu horrorze Lewisa Teague'a. Tylko i aż, bo to
w końcu bardzo poważne uniedogodnienie. Poważne, ale i często
(jeśli nie zawsze) przeze mnie odbierane w animal attackach.
Podkreślam: przeze mnie, bo całkiem możliwe, że nie wszyscy będą
tak reagować na tytułowe stworzenie, jak ja.
Długo
musiałam czekać na możliwość obejrzenia „Aligatora” Lewisa
Teague'a, a kiedy wreszcie ta chwila nadeszła okazało się, że
moje poszukiwania się opłaciły. Tak, pogratulowałam sobie
wytrwałości i tak, nie żałuję tego, że miałam dosyć wysokie
wymagania względem rzeczonego obrazu. Bo jest to jeden z tych
rzadkich jeśli chodzi o XXI-wieczne horrory i częstych we
wcześniejszej kinematografii, przypadków, w których moja nadzieja
nie okazała się próżna. Bo oto w moje ręce wpadł animal
attack, którego uznaję za jeden z najlepszych przedstawicieli
tego podgatunku wśród tych, które dotychczas miałam przyjemność
obejrzeć. To film, do którego pewnie jeszcze nie raz powrócę
(przy założeniu, że jeszcze trochę pożyję) i będę polecać
każdemu sympatykowi horrorów o zwierzętach polujących na ludzi i
odwrotnie. Bo, przynajmniej moim zdaniem, naprawdę warto to cudeńko
zobaczyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz