czwartek, 24 stycznia 2019

Michel Bussi „Samolot bez niej”

W 1980 roku na zboczach Mont Terrible rozbija się samolot relacji Stambuł – Paryż. Stu sześćdziesięciu ośmiu pasażerów i członków załogi ginie na miejscu. Jest jednak ktoś, kto wyszedł cało z katastrofy. To trzymiesięczna dziewczynka, której tożsamości nikt nie potrafi ustalić. Wiadomo, że na pokładzie samolotu znajdowały się dwie osoby w tym wieku: Lyse-Rose de Carville i Emilie Vitral, ale nie sposób ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, którą z nich jest ocalałe niemowlę. Media nazywają je Ważką i Lylie, a tymczasem dziadkowie obu dziewczynek starają się udowodnić przed sądem, że to właśnie ich wnuczka przeżyła. Opieka nad dzieckiem w końcu zostaje przyznana jednej z tych par, ale wątpliwości co do tożsamości dziewczynki pozostają. Osiemnaście lat później prywatny detektyw Credule Grand-Duc, który przez wszystkie te lata bezskutecznie starał się rozwikłać zagadkę tożsamości cudownie ocalałej dziewczynki, wreszcie osiąga upragniony cel. Ale zostaje zamordowany, zanim z kimkolwiek podzieli się swoim odkryciem. Zostawia jednak dziennik, którego karty zapełnił szczegółami ze swojego długoletniego śledztwa. Ale czy zdążył przelać na papier to ostatnie, najważniejsze odkrycie? Czy w dzienniku znajduje się odpowiedź, której przez wszystkie te lata pożądało tak wiele osób?

Pierwotnie wydana w 2012 roku powieść francuskiego pisarza Michela Bussiego pt. „Un avion sans elle” („Samolot bez niej”) przyniosła mu międzynarodową sławę. Jego wcześniejsze powieści nie cieszyły się porównywalnym zainteresowaniem czytelników, ale po publikacji „Un avion sans elle” to się zmieniło – zwłaszcza po raz pierwszy wydane w 2011 roku „Czarne nenufary” zyskały „nowe życie”. Uhonorowany między innymi Prix Maison de la Presse, Prix du polar francophone i Prix du roman populaire, „Samolot bez niej”, został wydany w ponad trzydziestu językach i nadal cieszy się sporym zainteresowaniem czytelników z wielu krajów świata.

Bez wątpienia „Samolot bez niej” jest najważniejszym dziełem w literackim dorobku Michela Bussiego, bo to właśnie ta książka rozsławiła jego nazwisko. I to nie tylko w jego rodzimej Francji. „Najważniejszym”, nie musi jednak znaczyć „najlepszym”. Według mnie Bussi nie wzniósł się tutaj na wyżyny swoich możliwości, na tle tych jego utworów, z którymi dotychczas się zapoznałam („Czarne nenufary”, „Mama kamie”, „Nigdy nie zapomnieć”, „Czas jest mordercą”, „Mówili, że jest piękna”), „Samolot bez niej” w mojej ocenie wypada najgorzej. Muszę jednak zaznaczyć, że twórczość Michela Bussiego bardzo sobie cenię, to tak naprawdę jeden z moich ulubionych pisarzy, człowiek, który jak to się mówi, ma z czego schodzić. Innymi słowy: choć w moim oczach „Samolot bez niej” nie doścignął tych jego powieści, które wcześniej wpadły w moje ręce, to określenie „dobry thriller” i tak ciśnie mi się na usta. Nie jest to oczywiście duży komplement, bo po tym powieściopisarzu spodziewam się wspaniałości, ale myślę, że na taką skromną pochwalę ta pozycja w pełni zasługuje. Michel Bussi słynie z zaskakujących zwrotów akcji, przede wszystkim tego oczekują od niego jego czytelnicy – mocnych, niespodziewanych uderzeń, które ciężko wyrzucić z pamięci. Tymczasem „Samolot bez niej” tego apetytu tak do końca nie zaspokaja. Opowieść ta nie jest całkowicie pozbawiona elementu zaskoczenia, ale Bussi zdecydowanie nie zaaplikował mi tutaj wstrząsu, siłą dorównującego któremuś z tych, które dotąd zdążyłam dzięki niemu przeżyć. Część z tego udało mi się przewidzieć, ale zabolało mnie szczególnie jedno – jeden poważny feler, bezsensowna wpadka, której przecież z łatwością dałoby się uniknąć. UWAGA SPOILER Wystarczyło zmienić tytuł książki, bo ten jest jednym wielkim spoilerem KONIEC SPOILERA. Albo nie. Trudno mi to stwierdzić z całą pewnością, zgadnąć jakim torem podążałyby moje myśli, gdyby nie owo potknięcie, bardzo delikatnie rzecz ujmując. Bo tak to już jest, że gdy przeczyta się parę utworów danego pisarza, to zazwyczaj człowiek uczy się go wyprzedzać. Wie gdzie szukać odpowiedzi, jak odczytywać informacje wrzucane przez autora, których tropów się chwytać, a które zbyć machnięciem ręki. Oczywiście bywa i tak, że mimo wszystko pobłądzimy, że nie uda nam się wszystkiego należycie zinterpretować, ale niektóre przygotowane przez takiego autora rewelacje, dla zaznajomionego z jego innymi utworami odbiorcy, niespodziankami na pewno nie będą. Już przed lekturą „Samolotu bez niej” wiedziałam, że należy przygotować się na najmniej prawdopodobny obrót wydarzeń. Największą zagadką, tą z której wyrasta multum innych pytań, na które jak najszybciej chciałoby się znaleźć odpowiedzi, jest tożsamość jedynej ocalałej z katastrofy samolotu relacji Stambuł – Paryż, do której na kartach omawianej powieści Bussiego doszło w grudniu 1980 roku. Czy trzymiesięczne wówczas niemowlę to pochodząca z obrzydliwie bogatej rodziny de Carville'ów, Lyse-Rose, czy raczej wywodząca się z ubogiej familii Vitralów, Emilie? Tego nie wie nikt. Nawet wtedy, gdy jedna z tych rodzin wygrywa walkę w sądzie o opiekę nad dzieckiem, wątpliwości pozostają. I dręczą one głównych uczestników owego dramatu przez kolejne osiemnaście lat. Bo tyle trzeba czekać na przełom w sprawie, na odkrycie prawdziwej tożsamości osoby, którą media nazwały Ważką i Lylie (to drugie powstało z połączenia imion dwóch niemowlaków znajdujących się na pokładzie feralnego samolotu). Problem jednak w tym, że człowiek, któremu udało się rozwiązać tę zagadkę w 1998 roku (umownej teraźniejszości) zostaje zamordowany przed podzieleniem się z kimkolwiek tą drogocenną informacją. Zostawił jednak swój dziennik, zeszyt, w którym przedstawił szczegóły swojego osiemnastoletniego śledztwa, w którym może, ale nie musi znajdować się również ta najważniejsza wiadomość, rozwiązanie tej jakże frapującej zagadki. Ponadto przed śmiercią podał swojej zleceniodawczyni, kobiecie, która przez osiemnaście lat słono płaciła temu prywatnemu detektywowi za zajmowanie się wyłącznie tą jedną sprawą, źródło swojego olśnienia. To znaczy dał jej wskazówkę, gdzie należy szukać odpowiedzi. Nam, czytelnikom, również, ale szczerze powiedziawszy na niewiele się nam ona zda. Punktów zaczepienia będziemy musieli poszukać gdzie indziej. W dzienniku dopiero co zamordowanego detektywa? W tych retrospekcjach z jego życia, które Bussi podaje we fragmentach, którymi to przeplata bieżące wydarzenia (bieżące to znaczy te z 1998 roku)? A może odpowiedzi lepiej szukać w teraźniejszości bohaterów, w wydarzeniach rozgrywających się osiemnaście lat po katastrofie samolotu relacji Stambuł – Paryż, z której cało wyszła tylko jedna osoba, obecnie wchodząca w dorosłość i nadal tak naprawdę nie znająca swoich korzeni.

Lyse-Rose de Carville czy Emilie Vitral? Gdy już zapoznałam się z zarysem tej sytuacji, zadałam sobie pytanie, która z tych dwóch opcji byłaby większą niespodzianką. Każda z nich wydawała się równie prawdopodobna, ale z czasem autor dał mi jasno do zrozumienia, że jedna z nich bezsprzecznie wzbudzi w czytelniku emocje dużo silniejsze niż ta druga. Żadna nie ma jednak prawa kogokolwiek zaskoczyć, bo przecież od początku zmusza się nas do brania pod uwagę każdej z tych możliwości. Czyżby więc tym razem głównym celem Michela Bussiego nie było maksymalne zaskoczenie odbiorców jego twórczości, czyżby zrezygnował z tego jakże charakterystycznego dla jego prozy elementu, z tego swojego znaku rozpoznawczego, na rzecz jakichś innych wrażeń? Przemknęło mi to przez myśl, ale wówczas byłam już tak mocno przywiązana do pewnego wyjaśnienia, do ścieżki, na którą zostałam wręcz brutalnie wepchnięta przez pewien mocno rzucający się w oczy spoiler, że nie skłaniałam się w tę stronę. Niewykluczone jednak, że te osoby, którym nie jest znana twórczość tego utalentowanego Francuza, którzy swoją przygodę z jego prozą rozpoczną od „Samolotu bez niej” nie odczytają należycie tej krótkiej wiadomości, nie dopatrzą się w niej tego, co ja względnie szybko zaczęłam odbierać jako spoiler. Informację wielce niepożądaną, bo UWAGA SPOILER znając już ogólne założenia pisarstwa Bussiego, tj. wiedząc, że w jego powieściach odpowiedzi należy szukać w tych miejscach, na które autor nie wskazuje wprost, wybrać taką wersję wydarzeń, której autor nie roztrząsa (aż do końcowych partii swoich książek), nie miałam żadnych problemów z właściwym odczytaniem tytułu powieści. Stuprocentowej pewności jednak nie miałam, bo to zagranie wydawało mi się tak absurdalne, tak niesamowicie niepotrzebne, tak szkodzące tej publikacji, że nie potrafiłam tak prostu wyzbyć się wątpliwości, co do tego, że rzeczywiście odważono się porwać na coś takiego. Być może należy to traktować jako ryzyko, które (przynajmniej w moim przypadku) się nie opłaciło. W jakim celu jednak je podejmowano, czemu to miało służyć? Oto jest pytanie... pytanie, na które niestety nie znam odpowiedzi. Ale nie wiem też, czy gdyby tytuł książki był inny, Bussiemu udałoby się wyprowadzić mnie w pole. Może gdybym wcześniej nie przeczytała paru innych jego powieści... Ale chyba nie, bo tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z zagadką, na którą wręcz samoistnie nasuwa się jeszcze jedna odpowiedź. Taka, której autor przez długi czas palcem nie wskazuje (poza tym nieszczęsnym tytułem). Wątpliwości w zaznajomionych z jego twórczością czytelnikach może jednak budzić fakt, że ta trzecia opcja, od której naszą uwagę pisarz stara się odciągnąć, wydaje się być najbardziej prawdopodobna. Bo czy bardziej możliwe jest to, że trzymiesięcznemu niemowlęciu udało się przeżyć katastrofę samolotu, w której zginęli wszyscy inni pasażerowie i cała załoga, czy raczej to, że dziewczynki nazywanej Ważką i Lylie po prostu w tym samolocie nie było? Bardziej, że tak to ujmę życiowa, wydaje mi się ta druga ewentualność, ale przecież Bussi już jakiś czas temu utwierdził mnie w przekonaniu, że tak zwana brzytwa Ockhama w jego twórczości nie ma zastosowania. Z drugiej jednak strony, to bezwiednie nasuwające się trzecie rozwiązanie owej zagadki, ta najprostsza opcja w ramach takiej konstrukcji literackiej mogła wydawać się najmniej prawdopodobna, taka na którą przygotuje się najmniej czytelników KONIEC SPOILERA. Michel Bussi w „Samolocie bez niej”, jak zwykle zresztą, nie ogranicza się do jednego zwrotu akcji, w powieści tej odnajdziemy parę pomniejszych tego rodzaju zagrań, kilka nie tak ważkich, ale mających moc lekkiego zaskakiwania, rewelacji, które ponadto rozpędzają fabułę zanim czytelnika zacznie ogarniać znużenie. Innymi słowy, zanim śledztwo Credule'a Grand-Duca, z którym zapoznajemy się równocześnie z czytającym jego dziennik Markiem Vitralem, przyjacielem osiemnastoletniej Lylie, która po osiemnastu latach wciąż nie zna swoich korzeni, i toczące się w umownej teraźniejszości dochodzenie samego Marca, zaczną wytracać pęd, Bussi detonuje mniejszą czy większą bombę, która nie pozwala na zaczerpnięcie oddechu. Mimo, że główny zwrot akcji udało mi się przewidzieć i to na długo przed jego nastaniem, to chłonęłam tę opowieść z dużym zainteresowaniem. Sytuacja była dynamiczna, zwłaszcza ciąg wydarzeń, niejako na moich oczach, rozgrywający się w umownej teraźniejszości zmieniał się jak w kalejdoskopie. A i z tajemniczości tak kompletnie odarta ta historia dla mnie była. Ciekawość podsycało zagadkowe zachowanie Lylie, sugestie, że młoda kobieta planuje jakąś zbrodnię, jej skomplikowana relacja z Markiem i oczywiście tożsamość mordercy, bo i tego rodzaju postać bierze udział w tej intrydze. Zastanawiało mnie też zachowanie dwóch babć, dwóch kobiet, które od lat są tak zwanymi głowami zwaśnionych rodów de Carville'ów i Vitralów. Rodzinne tajemnice, które byłam przekonana odgrywają jakąś istotną rolę w całym tym galimatiasie, ale dopóki Bussi nie zechciał opuścić tej sekretnej kurtyny, nie wiedziałam nawet, w których miejscach na tej metaforycznej szachownicy ustawić te postacie. Która jest tą dobrą, a która tą złą, i czy w ogóle można rozpatrywać je w tak prostych kategoriach. Zresztą, to samo mogę powiedzieć o kilku innych uczestnikach tej intrygi, z Lylie włącznie, absolutnie nie dotyczyło to jednak Marca Vitrala, po stronie którego przez cały czas twardo stałam.

Osobom, których przygoda z twórczością francuskiego pisarza Michela Bussiego, który sztukę manipulacji opanował wręcz do perfekcji, według mnie jednego z najlepszych współczesnych autorów literackich thrillerów, jeszcze się nie rozpoczęła, ale mają w planach pochylenie się nad jego twórczością, na pierwszy ogień radzę nie brać „Samolotu bez niej”. Uważam, że każda z wyżej wymienionych przeze mnie pozycji (wszystkie te, z którymi zapoznałam się wcześniej) bardziej nadaje się na start. Po tę publikację najlepiej sięgnąć potem, gdy już polubi, czy wręcz pokocha się pisarstwo Michela Bussiego. Bo jak już będzie się znało jego zwyczajowy poziom, to nawet taki lekki spadek formy, jaki w mojej ocenie uwidacznia się w „Samolocie bez niej”, zapewne nikogo nie zniechęci do kontynuowania swojej trzymającej w napięciu przygody z tym niebanalnym powieściopisarzem. Pozostałych natomiast ta powieść może zrazić do jego pisarstwa. Pewnie nie wszystkich, ale sądzę, że istnieje spore niebezpieczeństwo, iż taki efekt na część takich odbiorców „Samolot bez niej” wywrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz