poniedziałek, 28 stycznia 2019

„Dom, który zbudował Jack” (2018)

Jack w swoim życiu zabił kilkadziesiąt osób. Z czasem zakupił chłodnię, w której przechowywał ciała swoich ofiar. W wolnych chwilach starał się zaprojektować i zbudować dom. Twierdził, że jest inżynierem, ale zawsze marzył o zostaniu architektem. Zabijanie traktował jak sztukę. Nigdy nie wątpił w to, że jest artystą. Wciąż uważa siebie za człowieka wyrafinowanego, inteligentnego, kogoś znacznie lepszego od innych. Jack dzieli się tym wszystkim z niejakim Verge'em. Relacjonuje mu pięć wybranych incydentów zaistniałych w ciągu dwunastu lat jego życia. Kilka morderstw spośród tych, których w swoim życiu się dopuścił. Ponadto Jack dzieli się z Verge'em swoim światopoglądem, rozmawia z nim o malarstwie, poezji, architekturze i muzyce, zwierza się ze swoich bolączek i pragnień, mówi mu o lepszych i gorszych chwilach ze swojej burzliwej egzystencji. Verge tu i teraz jest jego powiernikiem. Słucha cierpliwie, ale od czasu do czasu wtrąca coś od siebie, dając Jackowi jasno do zrozumienia, że nie pochwala jego zbrodniczych czynów i ma zupełnie inny sposób patrzenia na świat.

Thriller psychologiczny „Dom, który zbudował Jack” to dzieło kontrowersyjnego duńskiego reżysera i scenarzysty Larsa von Triera, twórcy między innymi „Elementu zbrodni” (1984), „Tańcząc w ciemnościach” (2000), „Antychrysta” (2009), „Melancholii” (2011) i „Nimfomanki części I i II” (2013). Lars von Trier najpierw myślał o zrobieniu z tego serialu, ale ostatecznie zdecydował się na film pełnometrażowy (trwający mniej więcej dwie i pół godziny). Duńsko-francusko-niemiecko-szwedzki obraz został zrealizowany za w przybliżeniu osiem milionów siedemset tysięcy euro, a pierwszy pokaz filmu odbył się w maju 2018 roku na... Festiwalu Filmowym w Cannes. Kilka lat temu Lars von Trier został tam uznany za osobę niepożądaną – przestano go zapraszać na rzeczony festiwal po tym, jak w 2011 roku podczas tego wydarzenia wyznał, że rozumie Hitlera i jest nazistą. Potem się z tego tłumaczył, przepraszał, ale aż do 2018 roku organizatorzy Festiwalu Filmowego w Cannes byli nieugięci - przez wszystkie te lata Lars von Trier był tam persona non grata.

Przyznaję bez bicia, że „Dom, który zbudował Jack” to dopiero drugi film Larsa von Triera, który obejrzałam. Pierwszym był „Antychryst”, na którym nielicho się wynudziłam, nikogo więc nie powinno dziwić to, że od tego czasu omijałam twórczość tego Duńczyka szerokim łukiem. Dlaczego więc sięgnęłam po „Dom, który zbudował Jack”? Cóż, na pewno na moją decyzję nie miały wpływu doniesienia o widzach, którzy wyszli z sali kinowej w trakcie jego pokazu na Festiwalu Filmowym w Cannes (nie wszyscy, część tamtejszej publiczności została, a gdy film dobiegł końca nagrodziła go owacją na stojąco). Niektórzy ponoć byli skrajnie zniesmaczeni, inni wpadli w furię, a jeszcze inni ze zniechęceniem mruczeli coś pod nosem. Gdy „Dom, który zbudował Jack” trafił do szerszego obiegu jeszcze głośniej zrobiło się o jego brutalności. Nie zliczę opinii, które przestrzegają przed licznymi scenami przemocy, przed mocno rozbudowaną warstwą gore, której widoku lepiej sobie oszczędzić, zwłaszcza, gdy ma się słaby żołądek. Nie przytaczam słów niektórych recenzentów dosłownie, ale mniej więcej do tego to się sprowadzało. Kiedyś takie opinie były dla mnie dużą zachętą, ale jako że zazwyczaj nie podzielałam tego spojrzenia, przestałam tak je traktować. Do seansu „Domu, który zbudował Jack” (taki sam tytuł nosi stara angielska rymowanka) ostatecznie przekonali mnie ci, którzy twierdzili, że produkcja ta ma w sobie coś z „Funny Games” Michaela Hanekego i „American Psycho”. Tyle mi wystarczyło, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że do seansu tego obrazu zasiadałam pełna wyłącznie dobrych przeczuć. Wspomnienia mąk, jakie przeszłam podczas seansu „Antychrysta” nie pozwalały mi na to... Po kilkunastu minutach przestałam już myśleć o tamtym tworze Larsa von Triera. Wówczas siedziałam już w umyśle tytułowego antybohatera, w którego w mistrzowskim stylu wcielił się Matt Dillon. Nie było to przyjemne doświadczenie, ale to był tego rodzaju emocjonalny dyskomfort, którego chyba każdy fan kina grozy łaknie (pożąda od filmu). Dreszcz rozchodzący się po ciele, obejmujący coraz większe jego obszary, w sposób całkowicie ode mnie niezależny. „Dom, który zbudował Jack” nie sponiewierał mnie tak, jak oryginał i remake „Funny Games” Michaela Hanekego, ale przeżycie i tak było dosyć mocne. Intensywne, niepokojące, odrażające, ale bynajmniej nie dlatego, że moim oczom ukazywały się jakieś szczególnie krwawe scenki. Duszenie, dźganie, strzelanie do ludzi, miażdżenie twarzy, obcinanie piersi – część z tego rozgrywa się poza kadrem, a to co widać, rany, z których wypływa dobrze imitująca posokę substancja, odrazy we mnie wzbudzić nie mogło. Na scenki rodem z torture porn nie radzę się nastawiać. To nie ten stopień brutalności. Bo omawiany film brutalny bez wątpienia jest i owszem czułam odrazę, ale nie dlatego, że film ten epatuje krwawymi efektami specjalnymi, bo tego oddać mu nie mogę. Wszystkie nieprzyjemne, acz jakże przeze mnie pożądane odczucia generowało podejście twórców do tych zbrodni. Nie jest to jakaś odmóżdżająca sieczka, plastikowy, beznamiętny twór, w którym protagoniści padają jak muchy, i trwa to tak długo, aż całkowicie zobojętniejemy, aż przestanie obchodzić nas los nawet najbardziej sympatycznej postaci. Jack uważa się za artystę, traktuje swoje zbrodnie jak sztukę. Sztukę, która owszem jest kontrowersyjna, prowokująca, skandaliczna, ale przecież wiele wspaniałych dzieł takie reakcje opinii publicznej budziło i nadal budzi. Część widzów jest przekonanych, że Lars von Trier ustami Jacka formułuje swoje własne przekonania. W końcu jego twórczość i sposób bycia wzbudzają kontrowersje, z czego w dodatku na moje oko wydaje się być dumny. Pytanie tylko, czy rzeczywiście uważa, że zbrodnia jest sztuką, że mordercy również są artystami albo czy myśli, że twórcy krwawego kina grozy to istni psychopaci, zresztą tak samo jak miłośnicy takich filmów. Nie wszystko z tego pada z ust Jacka, ale część widzów do wyciągnięcia takich wniosków obraz ten zmusił. Jeśli zaś o mnie chodzi to wolę powstrzymać się od osądów – nie siedzę w głowie Larsa von Triera, a i nie zwykłam identyfikować antybohaterów filmów z ich twórcami, bo jestem przekonana, że to ślepa uliczka, ale z drugiej strony nie pozostaję ślepa na pewne podobieństwa pomiędzy Larsem von Trierem i stworzoną przez niego postacią seryjnego mordercy Jacka. Reżyser i scenarzysta omawianego filmu według mnie równie dobrze może dzielić poglądy z Jackiem, jak i jego powiernikiem Verge'em. Nie zdziwiłabym się, gdyby te jego tak wielu bulwersujące zachowania, te gadki o Hitlerze i tak dalej były jedynie pozą, wyreżyserowanym spektaklem mającym podtrzymywać jego legendę – skandalisty, twórcy skrajnie kontrowersyjnego, bo takie etykietki często działają jak lep na widzów. Ale nie zdziwiłoby mnie też, gdyby okazało się, że von Trier faktycznie dzieli światopogląd z Jackiem. Podejrzewam jednak, że się tego nie dowiem i w sumie nieszczególnie zależy mi na zyskaniu tej wiedzy.

„Dom, który zbudował Jack” podzielono na pięć rozdziałów plus epilog. Te pierwsze to incydenty z życia tytułowego antybohatera, które rozegrały się na przestrzeni dwunastu lat. Pomiędzy tymi partiami mamy przerywniki, w postaci serii różnego rodzaju obrazków, filmików (również animowanych) opatrzonych stosownymi komentarzami Jacka i wtrąceniami Verge'a, mężczyzny, którego twarzy przez długi czas nie zobaczymy, ale myślę, że niejeden widz bez trudu zgadnie kim tak naprawdę jest ten erudyta, długo przed objaśnieniami poczynionymi przez scenarzystę. Podczas owych przerywników jest mowa o architekturze, malarstwie, religii, poezji, muzyce i dzieciństwie Jacka. Może się wydawać, że to wprowadza ogromny chaos i wymaga od widza znajomości historii tych wszystkich wyżej wypunktowanych dziedzin, ale według mnie tak nie jest. Można oczywiście doszukiwać się tutaj dna drugiego, trzeciego, czwartego itd., można szukać symboliki i nie będzie to bezcelowe, bo faktycznie wtłoczono w to niemało symboli, ale jeśli ktoś nie ma na to ochoty to myślę, że spokojnie może sobie to darować. Może podejść do tego filmu jak do kolejnego psychothrillera o seryjnym mordercy, do kolejnego obrazu ujętego z punktu widzenia tego typu czarnego charakteru – oczywiście bardziej wstrząsającego niż pierwszy lepszy hollywoodzki serial killer movie, ale w gruncie rzeczy podążającego podobną ścieżką fabularną. To znaczy Lars von Trier powprowadzał tutaj trochę komplikacji, poeksperymentował z formą i dał trochę tekstu ludziom wprost uwielbiającym ambitniejsze filmu, z ochotą rozkładającym je na czynniki pierwsze, analizującym każdy detal w poszukiwaniu najróżniejszych interpretacji. Niektórzy sądzą, że reżyser i scenarzysta „Domu, który zbudował Jack” w ten sposób natrząsał się z takiego podejścia do kina, dał tak zwanym znawcom coś, co tak naprawdę donikąd ich nie doprowadzi i zrobił co mógł by na tę skazaną na porażkę podróż zechcieli się wybrać. Świadczyć o tym może ten nieskrywany czarny humor zawarty w poszczególnych rozdziałach, niektóre teksty i wydarzenia, które mogą zmuszać do histerycznego śmiechu. Mnie jednak rozbawił jedynie widok budowli, jaką ostatecznie Jack wzniósł na działce, którą zakupił pod zabudowę i wybór utworu muzycznego na napisy końcowe. Nie miałam jednak wątpliwości, że von Trier chce by odbiorcy tego filmu co jakiś czas wybuchali śmiechem - gorzkim, przynoszącym coś na kształt lekkiej odrazy do samego siebie, bo przecież patrzymy na człowieka dopuszczającego się rzeczy strasznych, popełniającego bestialskie zbrodnie, bez mrugnięcia okiem mordującego głównie dorosłe kobiety, ale nie tylko. Najbardziej wstrząsające w tym wszystkim jest okaleczenie kaczątka oraz zabicie dwójki dzieci i sposób w jaki Jack potem traktuje ciało jednego z nich – podejrzewam, ale pewności nie mam, że te sekwencje zapiszą się na kartach historii kina poświęconych szokującym scenom filmowym i uważam, że na to zasługują. Ale tak naprawdę obok żadnego zbrodniczego czynu Jacka nie przeszłam obojętnie – każdy z nich odbierałam emocjonalnie, choć oczywiście natężenie tych niewygodnych odczuć było różne. Epilog natomiast jak na mój gust jest za bardzo efekciarski, wizualnie przekombinowany, napuszony wręcz, ale sama ta koncepcja, sam tekst, jest dla mnie dodatkowym smaczkiem. Nie zaskoczyło mnie to, ale myślę, że taka klamra jest pewnym powiewem świeżości, pomysłowym rozwiązaniem w tego typu kinie tj. psychothrillerach o seryjnych mordercach. Aha i pewna przypadłość tytułowego antybohatera unaoczniona dużo wcześniej może co poniektórym przywieść na myśl opowiadanie Raya Bradbury'ego pt. „Owoce na dnie misy” zamieszczone w zbiorze „Złociste jabłka słońca”. Nawiązań do różnego rodzaju dzieł znajdziemy tutaj więcej, i nie będzie to dotyczyło wyłącznie dokonań innych twórców, bo i nad swoją wcześniejszą twórczością lekko Lars von Trier się tutaj pochyli.
 
Nihilistyczny, zimny, okrutny – wszystkie te określania pasują do „Domu, który zbudował Jack” skandalisty Larsa von Triera. To nie jest film, który cacka się z widzami, jego twórcy nie zamierzali podchodzić do odbiorców jak do jajek, których ze wszech miar nie chcą stłuc. Nie, Lars von Trier i jego ekipa chcieli mocno poturbować widzów, zadać im ból, o którym długo nie zapomną. Film ten w sumie nie oddziaływał na mnie aż tak bardzo, nie wymierzał we mnie takich ciosów jak na przykład „Funny Games” Michaela Hanekego, który mógł być jednym ze źródeł inspiracji von Triera (przemawiają za tym porozumiewawcze spojrzenia jakie młody Jack posyła w kierunku kamery), czy powieść „American Psycho” Breta Eastona Ellisa, z której to również scenarzysta i zarazem reżyser tego filmu mógł czerpać (ewentualnie z jej filmowej wersji w reżyserii Mary Harron), ale i tak muszę przyznać, że tak silnych wrażeń, takiego emocjonalnego dyskomfortu już dawno podczas seansu nie czułam. We współczesnym kinie grozy ciężko znaleźć coś równie mocnego – właściwie to nie przypominam sobie ani jednego nowszego thrillera, który potrząsnął mną z porównywalną siłą, żadnego od czasu wspomnianego remake'u „Funny Games”, który zrobił to jeszcze brutalniej. Niemniej dopisuję się do grona sympatyków „Domu, który zbudował Jack”, chociaż przed seansem bardziej skłaniałam się ku temu, że zasilę ten drugi obóz odbiorców rzeczonej pozycji, że dołączę do jego antyfanów. Życie jest pełne niespodzianek, nieprawdaż?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz