sobota, 29 czerwca 2019

„Cut Shoot Kill” (2017)

Aktorka Serena Brooks dostaje główną rolę w „Kolekcjonerze”, pierwszym pełnometrażowym horrorze Alabamy Chapmana, reżysera kilkunastu krótkich filmików grozy, który od lat pracuje z tą samą ekipą techniczną. Przed wyjazdem na plan zdjęciowy Serena prosi swojego chłopaka Briana, żeby jej nie odwiedzał, co doprowadza do kłótni pomiędzy nimi. Po dotarciu na miejsce kobieta nie może skontaktować się ze swoim chłopakiem, ponieważ nie ma zasięgu. Alabama nie chcąc, by aktorzy się rozpraszali praktycznie odcina ich od reszty świata, z czego najbardziej niezadowolona jest Serena, pragnąca pogodzić się ze swoim partnerem. Wkrótce po rozpoczęciu zdjęć aktorzy zaczynają znikać. Twórcy tłumaczą to tym, że odsyłają do domu każdego członka obsady, którzy zakończyli już swoją pracę nad tą produkcją. Serenę jednak zastanawia, dlaczego dokonuje się to w tak ukradkowy sposób.

Amerykański niskobudżetowy slasher w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Walkera, twórcy między innymi „Czekając na sen” (2000) i „The Maid's Room” (2013). Projekt początkowo nosił tytuł „Call Sheet”, ale z czasem zmieniono go na „Cut Shoot Kill”. W Stanach Zjednoczonych film jest dystrybuowany głównie przez Internet (VOD), w Niemczech na DVD i Blu-ray, a w październiku 2017 roku został pokazany na Nocturna, Madrid International Fantastic Film Festival – kilka miesięcy po amerykańskiej premierze.

Po co zmagać się z niedostatkami finansowymi, skoro można wykorzystać to na korzyść filmu? Dla wieloletnich miłośników horrorów to nie powinno wydawać się niewykonalne, bo znają już tę sztuczkę. Wiedząc, że wielu fanów gatunku uznaje wyższość XX-wiecznych horrorów nad XXI-wiecznymi, dostrzegając w takich klimatach większy potencjał bądź po prostu chcąc złożyć im hołd, niektórzy współcześni twórcy starają się przywoływać ducha niegdysiejszego kina grozy w swoich produkcjach. Moim zdaniem większą szansę na powodzenie tego planu mają filmowcy dysponujący niewielkim budżetem (co nie znaczy, że pozostałym to nigdy się nie udaje), tacy jak choćby Michael Walker. Nie wiem, czy podczas prac nad „Cut Shoot Kill” kierowało nim pragnienie złożenia należnego hołdu XX-wiecznym slasherom, czy raczej potrzeba przysłonięcia niedostatków finansowych, ale liczy się efekt. A efekt był taki, że czułam się, jakbym oglądała rąbankę z lat 70-tych lub 80-tych. No prawie, bo jednak stylizacja na obraz z dawnych lat (myślę, że zamierzona) nie jest kompletna, a i nowinki technologiczne zakłócały to wrażenie. Bo takich modeli smartfonów i laptopów raczej w ubiegłowiecznych slasherach nie zobaczymy... Ale kolorystykę zdjęć, pracę kamer i montaż jakby żywcem wyjęto z dawnych, według mnie zdecydowanie lepszych dla filmowego horroru czasów. Niektórzy odbiorcy „Cut Shoot Kill” wyrzucają zdjęciom autorstwa Raya Flynna monochromatyczność albo inaczej: bazowanie na kilku mdłych barwach. Faktycznie, obraz ten jest niemal wyprany z kolorów – wszystko jest tak wyblakłe, jakby pochodziło ze starych fotografii po latach wygrzebanych na zakurzonym strychu. Tak, zakurzonym, bo zdjęciom Flynna daleko do czyściutkich, błyszczących obrazków tak często serwowanych nam przez współczesny mainstream made in USA. I chyba nie muszę dodawać, że ja absolutnie z tego zarzutu nie czynię. Wręcz przeciwnie: patrząc na to dokonanie Michaela Walkera czułam się trochę tak, jakbym dokopała się do skarbu. Znalazła coś, czego tak bardzo w nowszych horrorach mi brakuje. Coś, co coraz rzadziej we współczesnym kinie grozy znajduję, w związku z czym nie posiadam się z radości za każdym z tych nielicznych razów, gdy mi się to udaje. Chodzi o klimat. O atmosferę rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, moim zdaniem najlepszego okresu (z dotychczasowych) dla tego gatunku. Z dekad, które złotymi literami zapisały się w historii kina grozy. Ale uściślijmy to jeszcze bardziej: „Cut Shoot Kill” w moich oczach upodabniał się do niskobudżetowych filmów slash ze wspomnianych już dwóch dziesięcioleci, czyli do obrazów, które zajmują szczególne miejsce w moim sercu. Zaznaczyć jednak muszę, że nie stawiam tego dziełka Michaela Walkera na równi z najlepszymi powstałymi w tamtych czasach slasherami, bo choć moim zdaniem było blisko, to jeszcze niezupełnie to. Czegoś „Cut Shoot Kill” zabrakło, tak w scenariuszu, jak w warstwie technicznej. Zdjęcia mogłyby być bardziej „podniszczone” (chociaż to i tak więcej niż zazwyczaj dostaję od współczesnych rąbanek), a i wypadałoby przysłonić twarz aktora wcielającego się w rolę mordercy w pierwszym pełnometrażowym filmie Alabamy Chapmana jakąś, jakąkolwiek maską. Owszem, nie każdy slasherowy morderca ją miał, ale taki znak rozpoznawczy na ogół się przydaje. Antybohater dzięki temu wyróżnia się, nie wtapia się w tło, nie gubi w tłumie slasherowych maniaków, gdzie konkurencja jest ogromna. Nie oczekuję zaraz przebicia takich legend, jak Freddy Krueger, Jason Voorhees, Michael Myers i Leatherface, nie wymagam też pochłaniającej mnóstwo czasu (i pieniędzy) charakteryzacji szpecącej zabójcę (deformacja twarzy), ale czemu nie zrobić mu, jak to się mówi, coś z niczego, choćby prostej, niefantazyjnej maski? Doprawdy, wielką zagadką jest dla mnie to, dlaczego filmowcy świadomi reguł, jakimi rządzą się filmowe slashery (co wyraźnie widziałam w omawianym obrazie) nie zdecydowali się na taki dodatek. Ale to nie znaczy, że w „Cut Shoot Kill” nie znajdziemy ani jednej wyróżniającej się postaci. Jest ich nawet kilka, ale moją uwagę najsilniej przyciągała... proszę o fanfary... Serena Brooks.
 
Mało znana aktorka, Alexandra Socha, tak naprawdę pokazuje w „Cut Shoot Kill” dwa style aktorskie i w mojej ocenie z każdego z tych zadań wychodząc obronną ręką. U pozostałych członków obsady filmu też widać ową dwoistość, ale nie w takim stopniu, jak u głównej bohaterki omawianego dziełka Michaela Walkera. Serena Brooks chwilami wpada w egzaltację, upodobniając się tym do postaci zaludniających tanie slashery z dawnych lat. Warsztatowo jednak częściej bliżej jej do bohaterki współczesnych horrorów. Charakter Sereny też nie pasuje do klasycznego obrazu final girl – tutaj do głosu również dochodzi nowoczesność tj. główna bohaterka filmu Walkera posiada cechy „nowej final girl”. Mimo bezgranicznej miłości, jaką darzę slashery z dawnych lat, cieszy mnie metamorfoza, jaką przeszedł ten typ kobiecej postaci. Oczywiście, nadal kręci się wszelkiej maści rąbanki, w których final girl jest taka jak kiedyś: cnotliwa, uczynna, ostrożna, racjonalnie myśląca, ale niemająca dużego posłuchu wśród znajomych, cicha i do pewnego momentu stwarzająca bardzo kruche wrażenie, wydająca się być słaba fizycznie, ale nie psychicznie. Tak, współczesne kino nie odeszło zupełnie od tego wzorca, ale obecnie krzewi się też ten drugi model final girl, nie mam pojęcia czy przezeń wprowadzony, ale na pewno spopularyzowany przez remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela. Serena Brooks bardziej wpasowuje się właśnie w ten wzorzec, w ten nowy, silniej przemawiający do mnie model final girl. Zamiast grzecznego dziewczątka niepotrafiącego walczyć o swoje, mamy kobietę, która nigdy się nie poddaje, która bez większego trudu przekonuje innych do swoich racji (nawet reżysera filmu, w którym gra), mówi co myśli i ma głęboko w nosie, jak to zostanie odebrane przez innych. A gdy sytuacja tego wymaga nie waha się rzucić na uzbrojonego mężczyznę, błyskawicznie go obezwładniając. Kobieta z ogromnymi cojones, mówiąc krótko. Ale czy możemy być o nią spokojni? Czy możemy być pewni, że nie spotka jej taki los, jaki na naszych oczach spotyka odtwórców drugoplanowych ról w „Kolekcjonerze”? Absolutnie nie. Z kilku powodów. Po pierwsze Serena nieśpiesznie łączy kropki (co nie znaczy, że jest mało inteligentna) - zniknięcia kolegów z planu nie działają na nią tak alarmująco, by szybko sprawę zbadać albo jeszcze lepiej, wiać gdzie pieprz rośnie. Po drugie rzecz dzieje się na ekstremalnie zacisznym, znacznie oddalonym od tak zwanej cywilizacji, leśnym terenie, gdzie sieć telefoniczna nie dociera, a Internet z rozkazu Alabamy nie został założony. Mamy więc oto backwood slasher – kolejną rąbankę osadzoną na pustkowiu, w naturalnej scenerii, nade wszystko rodzącej poczucie wyalienowania. Dodajmy do tego posępność, brud (niezbyt duży, ale jednak) i zdefiniowane zagrożenie. I w ten sposób dochodzimy do kolejnego pierwiastka, który zmniejsza szansę na przeżycie tej silnej i charyzmatycznej kobiety, jaką jest Serena Brooks. Bo zagrożenie jest naprawdę ogromne – większe niż w większości znanych mi slasherów. Twórcy szybko odkrywają tę kartę, pokazują, na czym owo niebezpieczeństwo polega, i nie można powiedzieć, że wykazują się tutaj dużą kreatywnością. Motyw ów oryginalny nie jest, ale według mnie filmowcy sięgają po niego zbyt rzadko. Zważywszy na potencjał, jaki w nim tkwi. UWAGA SPOILER Snuffy to jedna sprawa, ale KONIEC SPOILERA dla mnie ważniejsza jest furtka, która otwiera się dla twórców filmów opowiadających między innymi o kręceniu filmu. Mój ulubiony horror, który poszedł tą ścieżką to „Nowy koszmar Wesa Cravena”. Reżyser ten w „Krzyku 3” spróbował czegoś podobnego, ale już nie tak zdecydowanie jak w siódmej odsłonie przygód ponadczasowego Freddy'ego Kruegera. Michael Walker w swoim „Cut Shoot Kill” też wszedł na te tereny i muszę przyznać, że całkiem smacznie mu to wyszło. Bez trudu wyprowadzał mnie w pole – nie wiedzieć czemu zapominałam o tym, że rzecz skupia się na kręceniu horroru o seryjnym mordercy i jak ta ostatnia kretynka wchodziłam w, no powiedzmy, pułapki zastawione przez twórców. Granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością (umowną) często się zaciera. Twórcy robią to tak sprawnie, z taką płynnością i zaangażowaniem, że widz w pewnym sensie może na własnej skórze przekonać się, jak łatwo zatracić rozeznanie pomiędzy światem fikcyjnym a realnym. W ograniczonym zakresie, bo jednak rzeczywistość Sereny Brooks i pozostałych postaci zaludniających „Cut Shoot Kill” nie jest prawdziwa. Z naszej perspektywy sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Oprócz Sereny muszę wyróżnić jeszcze dwie postacie – wielkiego miłośnika horrorów, od początku budzącego nieufność reżysera Alabamę Chapmana, w którego w przekonujący sposób wcielił się Alex Hurt i opóźnionego umysłowo iBalla, jeszcze lepiej pokazanego przez Jaya Devore'a. Sceny mordów natomiast... No cóż, dobrze, że postawiono na praktyczne efekty specjalne, źle jednak, że poza jakże oklepanym podcięciem gardełka nic z tego mojej uwagi nie zwróciło. Głównie dlatego, że zbyt mało pokazano, sporo z tego „rozegrano” poza kadrem. Zakończenie też nie do końca mnie usatysfakcjonowało, bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest mało realne, trochę naciągane – zwyczajnie nie potrafiłam w taki obrót spraw uwierzyć. To znaczy nie całkowicie, bo w końcu nie takie cuda w życiu się zdarzają. A z drugiej strony dla takiej historii lepszego zakończenia wymyślić nie potrafię, mam więc świadomość, że mogło być gorzej.

Możliwe, że teraz przesadzę, że przynajmniej co poniektórzy będę mieli o to do mnie pretensje, ale pozwolę sobie zaryzykować twierdzenie, że „Cut Shoot Kill” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela Walkera, ten oto mało znany, niskobudżetowy horror, jest pozycją obowiązkową dla każdego długoletniego fana slasherów. Również, jeśli nie przede wszystkim, filmów slash z lat 70-tych i 80-tych XX wieku, wszystkich tych nieśmiertelnych rąbanek zazwyczaj kręconych za przysłowiowe grosze. „Cut Shoot Kill” przywołuje ducha kina grozy z dawnych lat (i to jak!), nie rezygnując przy tym ze współczesnym cegiełek, w efekcie dając slasher może nie doskonały, ale na pewno zasługujący na szansę od miłośników tego podgatunku. Moim zdaniem to bardzo dobry film jest. I nie widzę potrzeby by dodawać coś więcej w tym temacie. No może tylko to, że chciałabym, by więcej takich rąbanek powstawało, by takie klimaty we współczesnym kinie grozy były na porządku dziennym, a nie rzadkimi odstępstwami od (plastikowej) normy. Marzenie ściętej głowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz