wtorek, 25 czerwca 2019

„Mais ne nous delivrez pas du mal” (1971)

Nastoletnie przyjaciółki, Anne i Lore, uczęszczające do katolickiej szkoły z internatem, jakiś czas temu postanowiły kroczyć ścieżką grzechu. Za swojego pana uznały Lucyfera, z czego ludzie z ich otoczenia nie zdają sobie sprawy. W oczach świata Anne i Lore są dobrze wychowanymi, pobożnymi dziewczętami, żyjącymi w zgodzie z naukami Kościoła. Tymczasem nastolatki za nic mają Kościół. Drwią sobie z jego nauk i robią wszystko, by przypodobać się Szatanowi. W najbliższe wakacje Anne i Lore planują odprawienie satanistycznej ceremonii, która w ich mniemaniu na zawsze połączy je z ich panem i sobą nawzajem. Rodzice Anne wyjeżdżają, zostawiając ją ze służbą w należącej do nich wiekowej rezydencji, co bardzo dziewczynie pasuje. Lato dla niej i jej przyjaciółki rozpoczyna się wprost wspaniale. Dziewczęta sporo czasu spędzają razem, ze śmiechem krocząc droga występku. Są przekonane, że najważniejszym wydarzeniem tych wakacji będzie czarna msza, którą zorganizują, ale w tym sensie te wakacje zupełnie je zaskoczą.

„Mais ne nous delivrez pas du mal” (ang. „Don't Deliver Us from Evil”) to francuski horror exploitation w reżyserii i na podstawie scenariusza Joela Serii. Debiutancki film Francuza, który poza reżyserią i pisaniem scenariuszy zajmuje się również aktorstwem i powieściopisarstwem. „Mais ne nous delivrez pas du mal” przez stosunkowo krótki czas był zakazany w swojej rodzimej Francji. W czym swoją rolę miał Kościół, który uznał go za obraz bluźnierczy i amoralny. Joel Seria zainspirował się tutaj sprawą morderstwa popełnionego w 1954 roku w Nowej Zelandii przez zaprzyjaźnione nastolatki, Pauline Parker i Juliet Hulme (obecnie lepiej znaną jako Anne Perry - pisarka specjalizująca się w kryminałach). Lata później sprawa ta natchnęła również twórców „Niebiańskich istot” (film w reżyserii Petera Jacksona z 1994 roku). „Mais ne nous delivrez pas du mal” bardzo luźno nawiązuje do nastoletniego okresu Pauline Parker i Juliet Hulme - scenarzysta i zarazem reżyser rzeczonego obrazu pozwolił sobie w tej kwestii na ogromną dowolność.

„Mais ne nous delivrez pas du mal” Joela Serii to opowieść o zaprzyjaźnionych nastolatkach o twarzach anielic i, pozostając przy nomenklaturze religijnej, gnijących duszach. Anne i Lore, po mistrzowsku wręcz wykreowane przez Jeanne Goupil i Catherine Wagener (bardzo młodo wyglądające, ale spokojnie, gdy kręcono ten film aktorki były już pełnoletnie) w iście burzliwy sposób przechodzą przez okres dorastania. Ktoś powie: cóż, los wielu nastolatków... No nie, u Anne i Lore przebiega to drastyczniej niż w przypadku ich rówieśniczek. Dlaczego tak się dzieje? Seria wprost na to nie odpowiada, ale coś zdaje się sugerować. „Zdaje się”, bo interpretacja, która mnie się nasunęła, wcale nie musi trafna. Scenariusz nie pozostawia wątpliwości, że antybohaterki „Mais ne nous delivrez pas du mal” wywodzą się z bogobojnych rodów, że od najmłodszych lat starano się wpoić im chrześcijańskie nauki. Rodzice wysłali je nawet do katolickiej szkoły z internatem prowadzonej przez siostry zakonne, w której to ścieżki Anne i Lore się przecięły. Być może błędnie, ale odczytałam to tak, że religijne wychowanie jakie odebrały w pewnym sensie wepchnęło ich na drogę występku. Przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego. Młodzi ludzie często są przekorni – zakazane owoce wielu z nich smakują najbardziej, i tak też jest z antybohaterkami filmu Joela Serii. Francuski Kościół katolicki na początku lat 70-tych XX wieku też mógł to tak interpretować. Mógł nawet pójść jeszcze dalej: uznać, że Seria pochwala wybory, jakich dokonują czołowe postacie jego debiutanckiego obrazu i podziela ich spojrzenie na religię chrześcijańską. Może nawet, że z premedytacją atakuje ich wiarę, że czerpie przyjemność z profanowania świętości. W każdym razie ja nie dopatrzyłam się w „Mais ne nous delivrez pas du mal” sympatyzowania jego twórców z Anne i Lore – przestrogi przed naciskaniem młodych ludzi w kwestii religii, zarzucania organizacji kościelnej hipokryzji również, ale nie pochwały niemoralnych czynów młodziutkich satanistek. To drugie najlepiej pokazuje potajemne spotkanie dwóch zakonnic, podczas którego oddają się czemuś, przed czym (w domyśle) kategorycznie przestrzegają swoje uczennice. Ale odbiorcy filmu za hipokrytę mogą uznać również księdza podczas sceny spowiedzi Anne. „Mais ne nous delivrez pas du mal” jest zarazem horrorem satanistycznym i psychologicznym. To również kino exploitation w ogóle i nunsploitation w niektórych szczegółach. W pewnym sensie, bo film ów nie jest podręcznikowym reprezentantem tego podgatunku exploitation, tylko filmem z elementami nunsploitation. Ale może być też odbierany jako thriller albo mocny dramat. Jak kto woli. Wbrew pozorom film nie zawiera jakoś szczególnie drastycznych graficznych scen przemocy – gore praktycznie się tutaj nie uwidacznia, ale nieokiełznana seksualność emanuje niemalże z każdego ujęcia. Twórcy nieczęsto pozwalają sobie na dosłowność w tej materii, ale gdy już to robią praktycznie niczego nie pozostawiają wyobraźni widzów. Tutaj na pewno większą śmiałością wykazała się Catherine Wagener. Ktoś może wręcz powiedzieć, że bezwstydnością, bo to z jej udziałem rozegrano dwie, moim zdaniem, najmocniejsze sceny filmu. Gwałtów/prób gwałtów – pozwolę sobie tego nie precyzować, bo myślę, że lepiej samemu to odkrywać, przekonać się o tym z seansu „Mais ne nous delivrez pas du mal”, do którego zresztą zachęcam. Kontrowersje może budzić nie tylko dosłowność owych sekwencji, bardzo dokładne ukazanie tych bestialstw, ale również wyraźna sugestia, że Lore sama sobie jest winna. Joel Seria porusza tutaj wszak temat, który do dziś nie stracił na aktualności – tak zwane prowokowanie mężczyzn do gwałtów (posługuję się tutaj nomenklaturą osób, których zdania nie podzielam, żeby była jasność). Otóż, Lore i Anne jawnie i w pełni świadomie rozbudzają popęd seksualny u wybranych przez siebie mężczyzn, aż nazbyt jasno dają im do zrozumienia, że są chętne na stosunek, ale gdy już przychodzi co do czego, mocno się przed tym wzbraniają. Wtedy mężczyźni powinni się wycofać, ale ani myślą tego robić, co oczywiście stawia ich w złym świetle, ale nie da się nie zauważyć, że te „schadzki” nie najlepiej świadczą również o dwóch młodych kobietach. Zresztą nie tylko one. Tak naprawdę cała ta historia nastawia widza antypatycznie do Anne i Lore, domorosłych satanistek, które przekraczają kolejne granice dobrego smaku, które właśnie przechodzą coś na kształt przebudzenia seksualnego, tyle że dla nich seks jest swego rodzaju bronią. Bronią wymierzoną w wybranych mężczyzn, wśród których znajduje się również ksiądz.

Klimat „Mais ne nous delivrez pas du mal” jak tak brudny, jak żaden XXI-wieczny horror nigdy nie będzie. A przynajmniej ja mam takie przekonanie. Zdjęcia są tak nieczyste, jak wnętrza Anne i Lore. A muzyka jest jeszcze lepsza. Skomponowana przez Claude'a Germaina i Dominique Ney ścieżka dźwiękowa działała na mnie niemal hipnotycznie, praktycznie mnie obezwładniała, zniewalała, olśniewała, doprowadzała do czystej ekstazy, silniejszej od tej, do której doprowadziły mnie, bądź do bądź, doskonałe zdjęcia Marcela Combesa. Jedyne co mogę zarzucić „Mais de nous delivrez pas du mal” to niezbyt umiejętne rozłożenie środków ciężkości scenariusza. Wakacyjne przeżycia Anne i Lore momentami odrobinę nużą, w film wkradają się denerwujące przestoje, które może i pogłębiają analizę psychologiczną nastoletnich antybohaterek filmu, ale nastrój tychże jest tak senny, że oczy co poniektórych odbiorców rzeczonej produkcji mogą mimowolnie zamykać się na dłuższe chwile. Ja w każdym razie przyjmowałam te sekwencje bez większego zainteresowania, raczej beznamiętnie, ale w oczekiwaniu na gwałtowne zrywy akcji. Bo właściwie od początku towarzyszyło mi przekonanie, że wkrótce zdarzy się coś okropnego, że dwie zdemoralizowane dziewczęta w końcu doprowadzą do czegoś potwornego, że droga, którą z taką radość kroczą doprowadzi ich do punktu, z którego nie będzie już odwrotu. W scenariuszu jest mnóstwo sekwencji, które w pierwszej chwili mogą być odebrane jako właśnie ten moment, chwila przypieczętowująca moralne zatracenie dopiero dorastających dziewcząt. Dręczenie i zabijanie zwierząt (naprawdę ciężko się to ogląda), profanacja świętości (rzeczy i wydarzeń, które Kościół uważa za święte), pastwienie się nad wybranymi mężczyznami, w tym osobą chorą psychicznie, niszczenie mienia, kradzieże i stwarzanie śmiertelnego zagrożenia dla innych ludzi (podpalanie stogów siana, także tych leżących w bezpośredniej bliskości domu sąsiadów). A i stawianie samych siebie w niemałym niebezpieczeństwie (wspomniane już podpuszczanie mężczyzn). Wszystko to, zwłaszcza zebrane razem, może doprowadzić do wniosku, że Anne i Lore osiągnęły fazę, z której nie ma już powrotu, że teraz czeka je już tylko potępienie: straceńcze życie doczesne; a jeśli takowe istnieją, to bez wątpienia też tak bardzo upragnione przez nie ognie piekielne po śmierci. Taka konkluzja przynajmniej raz może się nasunąć, ale sekundy potem (każdorazowo przy innych wariantach) rodzi się podejrzenie graniczące z pewnością, że to jeszcze nie to, że Anne i Lore jeszcze nie przekroczyły ostatecznej granicy, że jeszcze jest dla nich ratunek, ale tylko pod warunkiem, że same będą tego chciały. Pod warunkiem, że zmienią swój sposób patrzenia na różne rzeczy, przewartościują swój system moralny, że w końcu zrozumieją, że hedonistyczny tryb życia nie da im wiecznego szczęścia, że egoizm i jawne okrucieństwo względem innych stworzeń nie jest czymś jak najbardziej właściwym. Bo w końcu poznajemy te dziewczęta, i przynajmniej przez dłuższy czas (nie mogę pozwolić sobie tutaj na dokładność, ażeby nie zepsuć komuś seansu) śledzimy ich dzieje w słusznym skądinąd przekonaniu, że dla tych dziewcząt grzech jest cnotą. Jak na wyznawczynie Szatana przystało, prawda? Bo Anne i Lore uważają się za jego wierne służki, za osoby, które w całości oddały się tzw. Mrocznemu Panu, którego wolę oczywiście uważają, że dobrze znają i potrafią należycie wypełnić. Zakończenie tej ich wakacyjnej niemoralnej przygody, tylko po części przewidziałam. Niemniej zarówno to, czego się domyślałam i tego, czego nie obstawiałam przyjęłam z satysfakcją. Dobrze wkomponowało się to we wszystko co powiedziano i pokazano wcześniej, w całą tę frapującą i dosyć niepokoją (chwilami niestety również trochę nużącą) analizę psychologiczną dwóch dziewcząt, które z dumą i radością kroczyły drogą występku.

„Mais ne nous delivrez pas du mal”, francuski obraz w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego Joela Serii, to według mnie pozycja obowiązkowa dla fanów kina exploitation, ale też śmiałych thrillerów psychologicznych. Mocnych bardziej w przekazie niż formie, kontrowersyjnych (tzn. w niektórych kręgach), brudnych i w pewnym sensie okrutnych obrazów, które co jak co, ale na pewno nie są o niczym. Mogą dawać do myślenia, ale mogą też bulwersować, a wręcz doprowadzać do szewskiej pasji różnego rodzaju nieakceptowalnymi myślami. Mogą, ale nie muszą. Film ten z pewnością nie przez wszystkich będzie odbierany tak emocjonalnie, nie przez każdego będzie brany tak bardzo do siebie, ale myślę, że niewielu miłośników kina grozy pożałuje tego wyboru. Bo pomijając wszystko inne „Mais ne nous delivrez pas du mal” to kawał doskonale zrealizowanego kina, serwującego tego rodzaju opowieść, która ma szansę zaciekawić fanów tak horrorów, jak thrillerów, ze szczególnym wskazaniem na sympatyków „niegrzecznych opowieści o niegrzecznych ludziach”. A jeśli nawet tak się nie stanie, to myślę, że i tak warto ten film znać (jeśli jest się fanem jednego z wymienionych bądź obu tych gatunków), bo zajmuje stosunkowo ważne miejsce w historii kina grozy, bez większego echa debiut Joela Serii nie przeszedł. I nadal się o nim mówi, choć nie tak dużo, jak (myślę) mówić się powinno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz