Doktor
Edward Pretorius z pomocą swojego asystenta, fizyka Crawforda
Tillinghasta, konstruuje maszynę umożliwiającą widzenie
szyszynką. W ten sposób mężczyźni uzyskują wgląd w inny
wymiar, zaludniony przez nieznane ludzkości stworzenia. Jeden z
takich stworów zabija doktora Pretoriusa, a jedynym podejrzanym o
dokonanie tej zbrodni staje się Tillinghast. Mężczyzna zostaje
umieszczony na oddziale psychiatrycznym, gdyż jego zeznania i
zachowanie wskazują na to, że postradał zmysły. W sprawę zostaje
zaangażowana doktor Katherine McMichaels, psychiatra, której
zadaniem jest uzyskanie prawdziwych informacji na temat śmierci
naukowca. Kobieta szybko uznaje, że najlepsze w tym przypadku będzie
zabranie Crawforda na miejsce zbrodni, do domu Pretoriusa, i
powtórzenie eksperymentu, o którym tyle opowiada. Jej pacjent
bardzo niechętnie przystaje na tę propozycję. Niedługo potem
fizyk i psychiatra wraz z sierżantem Bubbą Brownlee docierają do
domostwa, w którym znajduje się wcześniej uszkodzony przez
Crawforda rezonator. Mężczyźnie udaje się go naprawić, dzięki
czemu może udowodnić swoim towarzyszom, że mówił prawdę. Że
doktor Pretorius faktycznie padł ofiarą stworzenia z innego świata.
„Zza
światów” (oryg. „From Beyond”) to horror science fiction
oparty na opowiadaniu Howarda Phillipsa Lovecrafta pod tym samym
oryginalnym tytułem, które po raz pierwszy zostało opublikowane w
1934 roku w magazynie „The Fantasy Fan”. W Polsce ukazywał się
pod nazwami: „Z tamtego świata”, „Z otchłani” i „Z
zaświatów”. Filmową adaptację wyreżyserował Stuart Gordon,
który nie pierwszy („Re-Animator”) i nie ostatni raz („Potwór
na zamku”, „Dagon”, odcinek „Mistrzów horroru”
zatytułowany „Koszmar w domu wiedźmy”) wziął na warsztat
twórczość Samotnika z Providence. Scenariusz „Zza światów”
(w Polsce dystrybuowany też pod tytułem „Inny wymiar”) napisał
Dennis Paoli, też nie pierwszy i nie ostatni raz współpracujący z
Gordonem. Budżet filmu oszacowano na cztery i pół miliona dolarów.
Wedle słów jego reżysera pieniędzy trzeba by było zebrać
więcej, gdyby zdecydowano się na kręcenie w Stanach Zjednoczonych.
Dlatego właśnie twórcy wybrali Włochy. W obsadzie znalazły się
między innymi osoby, z którymi Gordon już współpracował przy
„Re-Animatorze”, ponieważ przyzwyczaił się do pracy z nimi, a
i oni wiedzieli już czego będzie się od nich oczekiwało. Głównym
producentem filmu został Brian Yuzna, który w swojej filmografii ma
między innymi „Narzeczoną Re-Animatora” i „Beyond
Re-Animator”, „Powrót żywych trupów 3”, jeden segment
antologii filmowej „Necronomicon”, „Dentystę” i „Dentystę 2” oraz oczywiście wspaniałe „Towarzystwo”. Niejako
równocześnie z „Zza światów” Stuart Gordon kręcił horror
„Dolls” („Lalki”), który swoją premierę miał w 1987 roku.
„Zza światów” otrzymał trzy nominacje do Saturna - najlepszy
horror, najlepsza charakteryzacja i najlepsza aktorka dla Barbary
Crampton – ale nie udało mu się zwyciężyć w żadnej kategorii.
Opowiadania
„From Beyond” pióra H.P. Lovecrafta na kanwie, którego powstał
film „Zza światów” nie miałam jeszcze okazji przeczytać, więc
nie jestem w stanie ocenić, w jakim stopniu dzieło Stuarta Gordona
pokrywa się z oryginałem. W każdym razie filmowa historia
rozpoczyna się od tragicznego w skutkach eksperymentu z udziałem
doktora Edwarda Pretoriusa i jego asystenta, fizyka Crawforda
Tillinghasta. Ten pierwszy otrzymał nazwisko po szalonym naukowcu
Septimusie Pretoriusie z „Narzeczonej Frankensteina” (1935) w
reżyserii Jamesa Whale'a, a personalia drugiego pochodziły z „From
Beyond” Lovecrafta. W postać Pretoriusa w przekonującym stylu
wcielił się Ted Sorel, a kreacja Crawforda przypadła w udziale
Jeffreyowi Combsowi, który wcześniej wystąpił w „Re-Animatorze”
Stuarta Gordona (później zagrał w jego kontynuacjach).
Partnerująca mu Barbara Crampton, filmowa doktor Katherine
McMichaels, też miała już za sobą aktorską pracę przy
„Re-Animatorze”. Natomiast ostatnia z ważniejszych postaci,
sierżant Bubba Brownlee, została wykreowana przez Kena Foree, który
w swojej filmografii ma między innymi występy w „Świcie żywych trupów” George'a A. Romero, „Dentyście” Briana Yuzny i
remake'u „Halloween” Roba Zombie. Combs w nieco egzaltowany
sposób wciela się w czołowego bohatera, który na początku filmu
świadkuje makabrycznej śmierci swojego pracodawcy. Rezonator, który
doktor Edward Pretorius z jego pomocą stworzył sprowadza z innego
wymiaru bestię, która pozbawia genialnego, ale i szalonego naukowca
głowy. A ściślej stwór ją zjada. Crawfordowi udaje się przeżyć
to bliskie spotkanie z nieznanym. Trafia jednak na oddział
psychiatryczny i ciąży na nim podejrzenie o dokonanie tej potwornej
zbrodni. Nikt nie daje wiary jego opowieściom o niezwykłych
stworach pochodzących z nieznanej ludzkości czasoprzestrzeni, ale
zagadką pozostaje, co stało się z głową denata. Detektyw
prowadzący tę sprawę angażuje w sprawę zdolną psychiatrę
Katherine McMichaels, całkiem nieźle wywiązującą się z tej, nie
tak znowu łatwej, roli Barbarę Crampton, która szybko odkrywa, że
szyszynka jej nowego pacjenta jest znacznie powiększona. I dochodzi
do wniosku, że najlepiej będzie zabrać Crawforda na miejsce
zbrodni i ponownie uruchomić maszynę, która tak bardzo go
przeraża. Tillinghast zostaje więc wypisany ze szpitala i
przekazany pod opiekę doktor McMichaels i sierżanta Bubby Brownlee,
który z całej tej niewesołej gromadki, moim zdaniem, został
wykreowany najlepiej. Przez Kena Foree. Tak więc nie mija dużo
czasu, jak Crawford Tillinghast wraca do domu, z którego ostatnio w
takiej panice wybiegł. I pewnie w przekonaniu, że jego noga nigdy
już w owym miejscu nie postanie. Twórcy nie zagłębiają się
zbytnio w jego psychikę, ale nie pozostawiają nam wątpliwości, że
mężczyzna marzy o zniszczeniu rezonatora doktora Edwarda
Pretoriusa. Powstrzymuje go jednak przekonanie, że pozbycie się
maszyny odebrałoby mu szansę na oczyszczenie się z zarzutu o
zabójstwo pracodawcy. Środkowa część „Zza światów” zamyka
się w okazałym domu jeszcze niedawno należącym do doktora Edwarda
Pretoriusa, w którym znajduje się śmiercionośny wynalazek jego
autorstwa. I jeszcze jedna ciekawostka – pomieszczenie, w którym
naukowiec oddawał się sadomasochistycznym praktykom seksualnym z
przygodnymi partnerkami. Pomieszczenie pełne „zabawek” służących
do zadawaniu bólu, ale i zarazem przyjemności osobniczkom o
skłonnościach masochistycznych, w którym Pretorius zamieścił
kamerę, po to by utrwalać na taśmach swoje seksualne
doświadczenia. Wątek ten jest istotny nie tylko dla portretu
antagonisty, burzyciela, szalonego naukowca, który jak można się
tego spodziewać niedługo objawi się naszym bohaterom. Seksualne
preferencje Pretoriusa udzielą się też komuś innemu: jednej z
osób wznawiających eksperyment z wykorzystaniem maszyny
skonstruowanej przez groźnego osobnika. Widz będzie musiał jednak
sam rozstrzygnąć, czy osoba ta po prostu odkryła w sobie
skłonności, które od dawna w niej tkwiły, czy znalazła się pod
wpływem istoty, którą stał się ceniony naukowiec po zakończeniu
swojego życia na Ziemi. W naszym wymiarze. Bo jak się okazuje po
śmierci trafiamy do wymiaru, do którego wcześniej możemy zajrzeć
swoim trzecim okiem. Szóstym zmysłem, którym jest szyszynka.
Trzeba tylko poddać ją odpowiedniej stymulacji. Doktor Edward
Preterius jakiś czas przed swoją śmiercią odkrył jakiej
konkretnie i wykorzystał tę zaskakującą wiedzę do budowy swojego
rezonatora. Maszyny, która sprowadziła na niego śmierć i która
tak naprawdę stwarza zagrożenie dla całego znanego nam świata.
Poczynając od Crawforda Tillinghasta, Katherine McMichaels i Bubby
Brownlee.
Jak
na horror nakręcony w latach 80-tych XX wieku, „Zza światów”
nie jest szczególnie klimatyczny. Oczywiście, w porównaniu do
dzisiejszych standardów pod tym kątem się broni, ale osoby, którym
nieobce jest kino grozy z tamtej dekady niewątpliwe pamiętają
nieporównanie lepsze osiągnięcia na tym polu. Mrok nie jest
wprawdzie w „Zza światach” mocno zagęszczony, ale w moim
odczuciu takie natężenie jest wystarczające. I co również się
twórcom chwali: zdjęcia są z lekka przybrudzone. Ale nie jest tak
ciasno, jak według mnie być powinno w przypadku takiej historii, na
jaką porwał się Stuart Gordon. Zarówno partie rozgrywające się
w umownym domu doktora Edwarda Preteriusa, jak i te zamknięte w
szpitalu, aż prosiły się o bardziej klaustrofobiczną otoczkę.
Nie twierdzę, że aura w najmniejszym nawet stopniu nie przytłacza,
ale wolałabym, żeby ekipa techniczna wykazała się w tej materii
większym zdecydowaniem. Jeszcze to podkręciła, zwłaszcza że po
tym, co mi pokazano wnoszę, iż ta niełatwa przecież sztuka
(generowanie w widzach poczucia klaustrofobii) leżała w zasięgu
ekipy pracującej nad „Zza światów”. Tymczasem efekty specjalne
stworzone na potrzeby omawianej produkcji, moim zdaniem, doskonale
obrazują wyższość fizycznie obecnych na planie rekwizytów nad...
animacją? Patrząc na nienaturalne wklejki kiczowatych stworów z
innego świata, czułam się jakbym oglądała jakąś marną
bajeczkę dla (nie)grzecznych dzieci. Zupełnie inaczej sprawa ma się
z praktycznymi efektami specjalnymi. Oślizgłymi, gąbczastymi,
pulsującymi osobliwymi cielskami, które na naszych oczach często
ulegają wymyślnym metamorfozom. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby
się okazało, że ich twórcy inspirowali się „Coś” Johna
Carpentera (najsilniejsze skojarzenie: głowa osadzona na
nienaturalnie długiej szyi), ale szczerze mówiąc podobne
makabryczne dodatki można spotkać w niejednym horrorze z
niesłusznie minionych, dla kina grozy, lat. Na przykład w
„Towarzystwie” w reżyserii Briana Yuzny, który wyprodukował
„Zza światów” i pomagał Stuartowi Gordonowi oraz Dennisowi
Paoliemu w przekładaniu opowiadania Lovecrafta na scenariusz filmowy
(Paoli sam ów scenariusz napisał, ale koledzy pomagali mu we
wstępnym opracowaniu owej historii – myśleniu, nad tym co powinno
się w nim znaleźć). Podsumowując te wywody: myślę, że takich
efektów (tych praktycznych) nie powstydziłby się żaden szanujący
się body horror z tamtego okresu. Właśnie tego rodzaju
atrakcjami zwykle niniejszy nurt raczył publiczność. Realistycznie
się prezentującymi, obficie pokrytymi ohydnym śluzem, szkaradnymi
cielskami, ulegającym albo rozpadom na niezliczoną ilość
mniejszych organizmów żywych, albo kuriozalnym metamorfozom. W „Zza
światów” mamy i to, i to. Sporo tego. A byłoby jeszcze więcej,
gdyby starczyło funduszy – Brian Yuzna zdradził, że dosadne
sceny finałowe miały być bardziej rozbudowane, ale ich produkcję
w pewnym momencie musiano przerwać, bo pula z pieniędzmi
przeznaczonymi na ten cel się wyczerpała. Przypuszczam, że
niejedna osoba patrząc na te wszystkie obrzydliwości wrzucone w
końcówkę filmu (nie zaręczam, że długoletnimi fanami
makabrycznego kina grozy, ze wskazaniem na body horror,
te widoki szczególnie mocno wstrząsną, ale myślę, że docenią
oni ich solidne wykonanie) – wcześniej też się pojawiają, ale w
mniejszych proporcjach – dojdą do wniosku, że więcej pokazać
się już po postu nie dało. Tym, których ogarnie takie
przeświadczenie zalecam zapoznanie się z „Towarzystwem”, w
którym Brian Yuzna pokazał, że owszem, da się jeszcze dosadniej,
że można jeszcze bardziej poszaleć, pójść jeszcze dalej w...
cudaczną makabrę? Powiedzmy w cielesne przeobrażenia, których
myślę większość śmiertelników nie byłaby zdolna nawet
wymyślić, a co dopiero wykonać. To samo mogę powiedzieć o „Zza
światów” - ludziom, którym zawdzięczamy praktyczne efekty
specjalne w tym filmie, moim zdaniem też należą się ukłony.
Trochę niższe niż twórcom efektów do „Towarzystwa”, ale
zawsze. Produkcja Gordona wiele im zawdzięcza, ale i co nieco przez
ich wkład traci. Nie można bowiem pomijać tandetnych animacji
stworów zza światów.
„Zza
światów” Stuarta Gordona pomimo dosyć istotnych defektów (z
mojego punktu widzenia, oczywiście) to jeden z horrorów, do których
chętnie wracam. Adaptacja opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta
stworzona przez człowieka, który z jego prozą jest kojarzony
przede wszystkim, tj. który w swojej filmografii ma niejedno dzieło
oparte na twórczości Samotnika z Providence. W swojej pracy Gordon
obiera też inne kierunki, ale najbardziej związany jest z horrorem.
To ewidentny miłośnik gatunku – to się czuje oglądając jego
własne filmy grozy. Może nie wszystkie, ale na pewno „Zza
światów”. Pełen śmiałych, realistycznie się prezentujących i
bardzo pomysłowych praktycznych efektów specjalnych stworzonych na
modłę body horroru (bo i za członka tego nurtu „Zza
światów” można spokojnie uznać) obraz o ludziach zmagających
się z istotami z innego wymiaru, na czele których stoi coś, czym
po śmierci stał się główny konstruktor maszyny umożliwiającej
ujrzenie niezwykłych i diablo agresywnych stworzeń bytujących w
tej zagadkowej czasoprzestrzeni. Dosyć mroczny, acz zdecydowanie za
mało klaustrofobiczny horror opowiadający nieskomplikowaną, ale
bardzo interesującą opowieść, którą oglądałoby się jeszcze
lepiej, gdyby nie ciężkostrawne animacje. Na szczęście jednak nie
ma ich wiele. Nieporównanie mniej od tych praktycznych wspaniałości.
Yyy.... szkaradzieństw.
Świetnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.
OdpowiedzUsuń