niedziela, 20 października 2019

„Zza światów” (1986)


Doktor Edward Pretorius z pomocą swojego asystenta, fizyka Crawforda Tillinghasta, konstruuje maszynę umożliwiającą widzenie szyszynką. W ten sposób mężczyźni uzyskują wgląd w inny wymiar, zaludniony przez nieznane ludzkości stworzenia. Jeden z takich stworów zabija doktora Pretoriusa, a jedynym podejrzanym o dokonanie tej zbrodni staje się Tillinghast. Mężczyzna zostaje umieszczony na oddziale psychiatrycznym, gdyż jego zeznania i zachowanie wskazują na to, że postradał zmysły. W sprawę zostaje zaangażowana doktor Katherine McMichaels, psychiatra, której zadaniem jest uzyskanie prawdziwych informacji na temat śmierci naukowca. Kobieta szybko uznaje, że najlepsze w tym przypadku będzie zabranie Crawforda na miejsce zbrodni, do domu Pretoriusa, i powtórzenie eksperymentu, o którym tyle opowiada. Jej pacjent bardzo niechętnie przystaje na tę propozycję. Niedługo potem fizyk i psychiatra wraz z sierżantem Bubbą Brownlee docierają do domostwa, w którym znajduje się wcześniej uszkodzony przez Crawforda rezonator. Mężczyźnie udaje się go naprawić, dzięki czemu może udowodnić swoim towarzyszom, że mówił prawdę. Że doktor Pretorius faktycznie padł ofiarą stworzenia z innego świata.

„Zza światów” (oryg. „From Beyond”) to horror science fiction oparty na opowiadaniu Howarda Phillipsa Lovecrafta pod tym samym oryginalnym tytułem, które po raz pierwszy zostało opublikowane w 1934 roku w magazynie „The Fantasy Fan”. W Polsce ukazywał się pod nazwami: „Z tamtego świata”, „Z otchłani” i „Z zaświatów”. Filmową adaptację wyreżyserował Stuart Gordon, który nie pierwszy („Re-Animator”) i nie ostatni raz („Potwór na zamku”, „Dagon”, odcinek „Mistrzów horroru” zatytułowany „Koszmar w domu wiedźmy”) wziął na warsztat twórczość Samotnika z Providence. Scenariusz „Zza światów” (w Polsce dystrybuowany też pod tytułem „Inny wymiar”) napisał Dennis Paoli, też nie pierwszy i nie ostatni raz współpracujący z Gordonem. Budżet filmu oszacowano na cztery i pół miliona dolarów. Wedle słów jego reżysera pieniędzy trzeba by było zebrać więcej, gdyby zdecydowano się na kręcenie w Stanach Zjednoczonych. Dlatego właśnie twórcy wybrali Włochy. W obsadzie znalazły się między innymi osoby, z którymi Gordon już współpracował przy „Re-Animatorze”, ponieważ przyzwyczaił się do pracy z nimi, a i oni wiedzieli już czego będzie się od nich oczekiwało. Głównym producentem filmu został Brian Yuzna, który w swojej filmografii ma między innymi „Narzeczoną Re-Animatora” i „Beyond Re-Animator”, „Powrót żywych trupów 3”, jeden segment antologii filmowej „Necronomicon”, „Dentystę” i „Dentystę 2” oraz oczywiście wspaniałe „Towarzystwo”. Niejako równocześnie z „Zza światów” Stuart Gordon kręcił horror „Dolls” („Lalki”), który swoją premierę miał w 1987 roku. „Zza światów” otrzymał trzy nominacje do Saturna - najlepszy horror, najlepsza charakteryzacja i najlepsza aktorka dla Barbary Crampton – ale nie udało mu się zwyciężyć w żadnej kategorii.

Opowiadania „From Beyond” pióra H.P. Lovecrafta na kanwie, którego powstał film „Zza światów” nie miałam jeszcze okazji przeczytać, więc nie jestem w stanie ocenić, w jakim stopniu dzieło Stuarta Gordona pokrywa się z oryginałem. W każdym razie filmowa historia rozpoczyna się od tragicznego w skutkach eksperymentu z udziałem doktora Edwarda Pretoriusa i jego asystenta, fizyka Crawforda Tillinghasta. Ten pierwszy otrzymał nazwisko po szalonym naukowcu Septimusie Pretoriusie z „Narzeczonej Frankensteina” (1935) w reżyserii Jamesa Whale'a, a personalia drugiego pochodziły z „From Beyond” Lovecrafta. W postać Pretoriusa w przekonującym stylu wcielił się Ted Sorel, a kreacja Crawforda przypadła w udziale Jeffreyowi Combsowi, który wcześniej wystąpił w „Re-Animatorze” Stuarta Gordona (później zagrał w jego kontynuacjach). Partnerująca mu Barbara Crampton, filmowa doktor Katherine McMichaels, też miała już za sobą aktorską pracę przy „Re-Animatorze”. Natomiast ostatnia z ważniejszych postaci, sierżant Bubba Brownlee, została wykreowana przez Kena Foree, który w swojej filmografii ma między innymi występy w „Świcie żywych trupów” George'a A. Romero, „Dentyście” Briana Yuzny i remake'u „Halloween” Roba Zombie. Combs w nieco egzaltowany sposób wciela się w czołowego bohatera, który na początku filmu świadkuje makabrycznej śmierci swojego pracodawcy. Rezonator, który doktor Edward Pretorius z jego pomocą stworzył sprowadza z innego wymiaru bestię, która pozbawia genialnego, ale i szalonego naukowca głowy. A ściślej stwór ją zjada. Crawfordowi udaje się przeżyć to bliskie spotkanie z nieznanym. Trafia jednak na oddział psychiatryczny i ciąży na nim podejrzenie o dokonanie tej potwornej zbrodni. Nikt nie daje wiary jego opowieściom o niezwykłych stworach pochodzących z nieznanej ludzkości czasoprzestrzeni, ale zagadką pozostaje, co stało się z głową denata. Detektyw prowadzący tę sprawę angażuje w sprawę zdolną psychiatrę Katherine McMichaels, całkiem nieźle wywiązującą się z tej, nie tak znowu łatwej, roli Barbarę Crampton, która szybko odkrywa, że szyszynka jej nowego pacjenta jest znacznie powiększona. I dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie zabrać Crawforda na miejsce zbrodni i ponownie uruchomić maszynę, która tak bardzo go przeraża. Tillinghast zostaje więc wypisany ze szpitala i przekazany pod opiekę doktor McMichaels i sierżanta Bubby Brownlee, który z całej tej niewesołej gromadki, moim zdaniem, został wykreowany najlepiej. Przez Kena Foree. Tak więc nie mija dużo czasu, jak Crawford Tillinghast wraca do domu, z którego ostatnio w takiej panice wybiegł. I pewnie w przekonaniu, że jego noga nigdy już w owym miejscu nie postanie. Twórcy nie zagłębiają się zbytnio w jego psychikę, ale nie pozostawiają nam wątpliwości, że mężczyzna marzy o zniszczeniu rezonatora doktora Edwarda Pretoriusa. Powstrzymuje go jednak przekonanie, że pozbycie się maszyny odebrałoby mu szansę na oczyszczenie się z zarzutu o zabójstwo pracodawcy. Środkowa część „Zza światów” zamyka się w okazałym domu jeszcze niedawno należącym do doktora Edwarda Pretoriusa, w którym znajduje się śmiercionośny wynalazek jego autorstwa. I jeszcze jedna ciekawostka – pomieszczenie, w którym naukowiec oddawał się sadomasochistycznym praktykom seksualnym z przygodnymi partnerkami. Pomieszczenie pełne „zabawek” służących do zadawaniu bólu, ale i zarazem przyjemności osobniczkom o skłonnościach masochistycznych, w którym Pretorius zamieścił kamerę, po to by utrwalać na taśmach swoje seksualne doświadczenia. Wątek ten jest istotny nie tylko dla portretu antagonisty, burzyciela, szalonego naukowca, który jak można się tego spodziewać niedługo objawi się naszym bohaterom. Seksualne preferencje Pretoriusa udzielą się też komuś innemu: jednej z osób wznawiających eksperyment z wykorzystaniem maszyny skonstruowanej przez groźnego osobnika. Widz będzie musiał jednak sam rozstrzygnąć, czy osoba ta po prostu odkryła w sobie skłonności, które od dawna w niej tkwiły, czy znalazła się pod wpływem istoty, którą stał się ceniony naukowiec po zakończeniu swojego życia na Ziemi. W naszym wymiarze. Bo jak się okazuje po śmierci trafiamy do wymiaru, do którego wcześniej możemy zajrzeć swoim trzecim okiem. Szóstym zmysłem, którym jest szyszynka. Trzeba tylko poddać ją odpowiedniej stymulacji. Doktor Edward Preterius jakiś czas przed swoją śmiercią odkrył jakiej konkretnie i wykorzystał tę zaskakującą wiedzę do budowy swojego rezonatora. Maszyny, która sprowadziła na niego śmierć i która tak naprawdę stwarza zagrożenie dla całego znanego nam świata. Poczynając od Crawforda Tillinghasta, Katherine McMichaels i Bubby Brownlee.

Jak na horror nakręcony w latach 80-tych XX wieku, „Zza światów” nie jest szczególnie klimatyczny. Oczywiście, w porównaniu do dzisiejszych standardów pod tym kątem się broni, ale osoby, którym nieobce jest kino grozy z tamtej dekady niewątpliwe pamiętają nieporównanie lepsze osiągnięcia na tym polu. Mrok nie jest wprawdzie w „Zza światach” mocno zagęszczony, ale w moim odczuciu takie natężenie jest wystarczające. I co również się twórcom chwali: zdjęcia są z lekka przybrudzone. Ale nie jest tak ciasno, jak według mnie być powinno w przypadku takiej historii, na jaką porwał się Stuart Gordon. Zarówno partie rozgrywające się w umownym domu doktora Edwarda Preteriusa, jak i te zamknięte w szpitalu, aż prosiły się o bardziej klaustrofobiczną otoczkę. Nie twierdzę, że aura w najmniejszym nawet stopniu nie przytłacza, ale wolałabym, żeby ekipa techniczna wykazała się w tej materii większym zdecydowaniem. Jeszcze to podkręciła, zwłaszcza że po tym, co mi pokazano wnoszę, iż ta niełatwa przecież sztuka (generowanie w widzach poczucia klaustrofobii) leżała w zasięgu ekipy pracującej nad „Zza światów”. Tymczasem efekty specjalne stworzone na potrzeby omawianej produkcji, moim zdaniem, doskonale obrazują wyższość fizycznie obecnych na planie rekwizytów nad... animacją? Patrząc na nienaturalne wklejki kiczowatych stworów z innego świata, czułam się jakbym oglądała jakąś marną bajeczkę dla (nie)grzecznych dzieci. Zupełnie inaczej sprawa ma się z praktycznymi efektami specjalnymi. Oślizgłymi, gąbczastymi, pulsującymi osobliwymi cielskami, które na naszych oczach często ulegają wymyślnym metamorfozom. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że ich twórcy inspirowali się „Coś” Johna Carpentera (najsilniejsze skojarzenie: głowa osadzona na nienaturalnie długiej szyi), ale szczerze mówiąc podobne makabryczne dodatki można spotkać w niejednym horrorze z niesłusznie minionych, dla kina grozy, lat. Na przykład w „Towarzystwie” w reżyserii Briana Yuzny, który wyprodukował „Zza światów” i pomagał Stuartowi Gordonowi oraz Dennisowi Paoliemu w przekładaniu opowiadania Lovecrafta na scenariusz filmowy (Paoli sam ów scenariusz napisał, ale koledzy pomagali mu we wstępnym opracowaniu owej historii – myśleniu, nad tym co powinno się w nim znaleźć). Podsumowując te wywody: myślę, że takich efektów (tych praktycznych) nie powstydziłby się żaden szanujący się body horror z tamtego okresu. Właśnie tego rodzaju atrakcjami zwykle niniejszy nurt raczył publiczność. Realistycznie się prezentującymi, obficie pokrytymi ohydnym śluzem, szkaradnymi cielskami, ulegającym albo rozpadom na niezliczoną ilość mniejszych organizmów żywych, albo kuriozalnym metamorfozom. W „Zza światów” mamy i to, i to. Sporo tego. A byłoby jeszcze więcej, gdyby starczyło funduszy – Brian Yuzna zdradził, że dosadne sceny finałowe miały być bardziej rozbudowane, ale ich produkcję w pewnym momencie musiano przerwać, bo pula z pieniędzmi przeznaczonymi na ten cel się wyczerpała. Przypuszczam, że niejedna osoba patrząc na te wszystkie obrzydliwości wrzucone w końcówkę filmu (nie zaręczam, że długoletnimi fanami makabrycznego kina grozy, ze wskazaniem na body horror, te widoki szczególnie mocno wstrząsną, ale myślę, że docenią oni ich solidne wykonanie) – wcześniej też się pojawiają, ale w mniejszych proporcjach – dojdą do wniosku, że więcej pokazać się już po postu nie dało. Tym, których ogarnie takie przeświadczenie zalecam zapoznanie się z „Towarzystwem”, w którym Brian Yuzna pokazał, że owszem, da się jeszcze dosadniej, że można jeszcze bardziej poszaleć, pójść jeszcze dalej w... cudaczną makabrę? Powiedzmy w cielesne przeobrażenia, których myślę większość śmiertelników nie byłaby zdolna nawet wymyślić, a co dopiero wykonać. To samo mogę powiedzieć o „Zza światów” - ludziom, którym zawdzięczamy praktyczne efekty specjalne w tym filmie, moim zdaniem też należą się ukłony. Trochę niższe niż twórcom efektów do „Towarzystwa”, ale zawsze. Produkcja Gordona wiele im zawdzięcza, ale i co nieco przez ich wkład traci. Nie można bowiem pomijać tandetnych animacji stworów zza światów.

„Zza światów” Stuarta Gordona pomimo dosyć istotnych defektów (z mojego punktu widzenia, oczywiście) to jeden z horrorów, do których chętnie wracam. Adaptacja opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta stworzona przez człowieka, który z jego prozą jest kojarzony przede wszystkim, tj. który w swojej filmografii ma niejedno dzieło oparte na twórczości Samotnika z Providence. W swojej pracy Gordon obiera też inne kierunki, ale najbardziej związany jest z horrorem. To ewidentny miłośnik gatunku – to się czuje oglądając jego własne filmy grozy. Może nie wszystkie, ale na pewno „Zza światów”. Pełen śmiałych, realistycznie się prezentujących i bardzo pomysłowych praktycznych efektów specjalnych stworzonych na modłę body horroru (bo i za członka tego nurtu „Zza światów” można spokojnie uznać) obraz o ludziach zmagających się z istotami z innego wymiaru, na czele których stoi coś, czym po śmierci stał się główny konstruktor maszyny umożliwiającej ujrzenie niezwykłych i diablo agresywnych stworzeń bytujących w tej zagadkowej czasoprzestrzeni. Dosyć mroczny, acz zdecydowanie za mało klaustrofobiczny horror opowiadający nieskomplikowaną, ale bardzo interesującą opowieść, którą oglądałoby się jeszcze lepiej, gdyby nie ciężkostrawne animacje. Na szczęście jednak nie ma ich wiele. Nieporównanie mniej od tych praktycznych wspaniałości. Yyy.... szkaradzieństw.

1 komentarz: