Guy
Montag żyje w świecie, w którym posiadanie książek jest
zabronione. Poszukiwaniem i paleniem ich zajmują się strażacy, a
Montag jest jednym z nich. Mężczyzna mieszka ze swoją żoną
Lindą, która większość czasu spędza na wgapianiu się w ekran
ścienny, karmiąc się ogłupiającą papką telewizyjną. To
ulubiona rozrywka zdecydowanej większości społeczeństwa, ale nie
Montaga. On pragnie czegoś więcej, choć uświadamia to sobie
dopiero po poznaniu mieszkającej w sąsiedztwie młodej kobiety
imieniem Clarisse. Rozmowy z tą ciekawą świata osobą sprawiają,
że Montag zaczyna dostrzegać ogromną pustkę w swoim życiu.
Ukradkiem gromadzi w domu książki, zakazane owoce, które jeszcze
niedawno z taką przyjemnością niszczył. Montag wie, jakie
konsekwencje mogą go za to spotkać, ale pragnienie posiadania ich
jest silniejsze od strachu przed karą.
W
1953 roku ukazało się pierwsze wydanie jednej z najwartościowszych
powieści science fiction w historii literatury. Mowa o „451 stopni
Fahrenheita” autorstwa Raya Bradbury'ego – krótkiej opowieści
rozgrywającej się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w
dystopijnym świecie, w którym posiadanie książek jest surowo
wzbronione. Wizjonerska historia Bradbury'ego po raz pierwszy została
przełożona na ekran przez francuskiego, nieżyjącego już twórcę
Francois Truffauta. Scenariusz napisał on wespół z Jeanem-Louisem
Richardem. Film nakręcono w Anglii, a jego budżet oszacowano na
półtora miliona dolarów. Obraz ukazał się w 1966 roku, ale na
uznanie krytyki przyszło mu trochę poczekać. Choć film nominowano
do nagrody Hugo i Złotego Lwa (udział w konkursie głównym
Francois Truffauta) recenzje tak zwanym znawców kina w dużej części
nie były przychylne tej produkcji. Filmowa wersja „451 stopni
Fahrenheita” w końcu zyskała uznanie krytyki, ale co ważniejsze
przemówiła do kolejnych pokoleń widzów, z fanami fantastyki
naukowej na czele. Autor literackiego pierwowzoru wprawdzie znalazł
w filmie Truffauta trochę wad, ale ogólnie był zadowolony z tej...
ekranizacji? adaptacji? Ciężko orzec, bo wprawdzie scenarzyści
trochę pozmieniali, ale nie wpłynęło to na wydźwięk opowieści
Bradbury'ego. Co więcej większość wydarzeń z książki wiernie
przeniesiono na ekran. To samo można powiedzieć o myślach autora
fenomenalnego pierwowzoru i zaludniających go postaciach.
„Głupim
narodem łatwiej się rządzi” - to prawda znana chyba każdemu,
ale nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że nawet w
demokratycznych krajach proces ukierunkowany na ogłupianie narodu
trwa od wieków. I nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miało się
to zmienić. Bo sztuka samodzielnego myślenia to w pewnym sensie
broń wymierzona w polityków pretendujących „do tronu”.
Marzących o nieograniczonej władzy w danym kraju. W swoim kraju,
jak to zwykli podkreślać ci opętani żądzą panowania nad innymi
osobnicy. Tak, tak, wiem to nieprawda. To cechy dyktatorów, których
przecież w demokratycznych państwa nie ma. Ani my, ani Ray Bradbury
piszący wiele dekad wcześniej jeden ze swoich najbardziej znanych
utworów (z czego zapewne jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy,
chociaż biorąc pod uwagę jego niemal prorocze zdolności, chyba
jednak należałoby się nad tym porządnie zastanowić) nie żyjemy
w totalitarnym ustroju, prawda? Etykietka „państwa
demokratycznego” jest dla nas gwarantem bezpieczeństwa,
nieograniczonego dostępu do wiedzy, prawa do prywatności, szeroko
pojętej wolności, egzystencji wolnej od obaw przed rządem, bo ten
kieruje się troską o nasze dobro. Bradbury tak nie myślał, on nie
pozwalał sobie na komfort takiego idealistycznego myślenia, bo...
na wskroś przeniknął ludzką naturę. „451 stopni Fahrenheita”
to pierwszy film Francois Truffauta zrealizowany w kolorze
(Technicolor), który to tak samo jak jego literacki pierwowzór
można nazwać przestrogą przed nami samymi. Haniebny system, w
którym w tej bliżej nieokreślonej przyszłości przyszło żyć
głównemu bohaterowi tej historii, Guy'owi Montagowi, został
zbudowany niejako za zgodą większości społeczeństwa. Ludzie przy
tak zwanym korycie, nie musieli się zbytnio wysilać, by przekonać
naród (narody), że książki są szkodliwe. Film co prawda nie
artykułuje tego z taką mocą, jak zrobił to Bradbury na kartach
„451 stopni Fahrenheita”, ale spokojnie da się i stąd odczytać
taką oto przerażająco prawdziwą myśl: to my sami zabijamy słowo
pisane. Po co nam one skoro mamy obrazki? Montag ma komiksy bez
tekstu i programy telewizyjne. A ja myślę, że w ten trend idealnie
wpisują się również memy, których w omawianym obrazie (i
powieści, na kanwie której on powstał) oczywiście nie znajdziemy.
To przyniesie przyszłość i chyba nie powiedziecie, że idealnie
nie wpasowuje się to w analizę (w sam ten destrukcyjny prąd)
dokonaną przez Bradbury'ego już w latach 50-tych XX wieku. Główna
rola w, no niech będzie, ekranizacji „451 stopni Fahrenheita”
przypadła w udziale krnąbrnemu Oskarowi Wernerowi. Krnąbrnemu, bo
o jego niesnaskach z reżyserem i zarazem współscenarzystą
omawianego filmu było dosyć głośno. Nieporozumienia pomiędzy
tymi dwoma panami brały się z ich rozbieżnych spojrzeń na postać
Guya Montaga. Francois Truffaut w przeciwieństwie do Wernera chciał
by w Montagu więcej było skromności niźli heroizmu. Pomimo
usilnych starań nie udało mu się skłonić aktora do przyjęcia
jego (i poniekąd również Raya Bradbury'ego) spojrzenia na ową
postać. Oskar Werner zrobił to po swojemu, niekoniecznie jednak po
lepszemu. Bo trudno nie odczuć chłodu bijącego od filmowego
Montaga – buty, pychy, która przynajmniej mnie nieco zdystansowała
od tego bohatera. Partnerująca mu Julie Christie natomiast wypadła
wręcz zjawiskowo. I to w obu rolach, w które się wcieliła (jedną
z nich zaproponowano jednej z moich ulubienic Tippi Hedren, ale
Alfred Hitchcock, który to „ją odkrył” poinformował
Truffauta, że aktorka jest obecnie niedostępna). Twórcy bowiem
ostatecznie uznali, że dwie tak skrajnie różne kobiety z otoczenia
Montaga, powinna kreować tylko jedna aktorka. Padło na Julie
Christie, która w mojej ocenie „skradła ten film”. Ilekroć
pojawiała się na ekranie, czy to jako jedna z ofiar systemowego
prania mózgu, czy jako trochę mniej widowiskowa rewolucyjna dusza,
cała moja uwaga koncentrowała się tylko na niej. Tak obłędna to
była gra.
W
pierwszej filmowej wersji „451 stopni Fahrenheita” pozwolono
sobie na dosyć sporo mniejszych i większych zmian w stosunku do
literackiego oryginału. Do tych drobnych można zaliczyć
poprzestawianie w czasie i czasami w miejscu niektórych wydarzeń.
Na przykład przełożony Guya Montaga, kapitan oddziału
strażackiego, do którego główny bohater filmu przynależy, w
książce „edukuje” swojego pracownika w domu tego drugiego, w
filmie natomiast robi to partiami w czasie pracy (w różnych
dniach). „Wieczorek czytelniczy” w domu Montagów odbiorcom
książki pewnie wyda się przedwczesny, ale ta zmiana wyjaśni się
później, gdy dotrze do nas, że (i to moim zdaniem jest największe
odstępstwo od powieści) pominięto jednego z bohaterów książki.
I to w dodatku takiego, który w wersji Raya Bradbury'ego nie jest
bez znaczenia. Okazuje się jednak, że można było go wyciąć bez
szkody dla fabuły. A przynajmniej bez potężnej szkody, bo jednak
koncepcja literacka miała w sobie więcej tragizmu. Zamiast
ścianowizji mamy (z punktu widzenia współczesnego widza)
nierobiącą żadnego wrażenia plazmę. To znaczy z wyglądu, bo jej
funkcje to już zupełnie co innego (mowa o roli widza, nie
propagandzie i żenującej wręcz miałkości lejącej się z
ekranu). A robotów tropiących będących na uposażeniu prawie
wszystkich oddziałów strażackich w kraju (i na świecie?) nie ma w
ogóle. Oba te odstępstwa od literackiego oryginału można chyba
tłumaczyć ograniczeniami technologicznymi – w latach 60-tych XX
wieku nie można było wszak pozwolić sobie na tyle, co teraz. I nie
mogę napisać, że mi to przeszkadzało. Główne myśli autora
zostały natomiast zachowane. Nie wszystkie wyartykułowano wprost,
ale bez trudu da się je odczytać z fabuły. UWAGA SPOILER
Poza niszczycielką albo budującą, zależy jak na to spojrzeć,
wizją roztoczoną na końcu powieści – tego w filmie nie ma
KONIEC SPOILERA. „451 stopni Fahrenheita” Francois
Truffauta, tak jak książka, nie jest tylko opowieścią o życiu w
totalitarnym systemie, o reżimie narzucanym przez rząd i większość
społeczeństwa (bo nie zapominajmy, że u Bradbury'ego to ta
„demokratyczna większość” jest największym zagrożeniem), ale
również, jeśli nie przede wszystkim o nazwijmy to odstawaniu od
ogółu. O ludziach, którzy nie potrafią i nawet nie chcą
przystosować się do społeczeństwa, w którym żyją. O
nonkonformistach, którzy tak naprawdę są ostatnią deską ratunku
dla ludzkości. „451 stopni Fahrenheita” dla mnie jest przede
wszystkim oskarżycielskim palcem wymierzonym w konformizm i zarazem
pochwałą dla tak zwanych mniejszości. Można sobie dopowiadać, że
różnego rodzaju mniejszości, ale i Ray Bradbury i twórcy
pierwszej filmowej wersji „451 stopni Fahrenheita” wprost mówią
o tej mniejszości, która rozumie, jak bezcennym skarbem jest wiedza
i wie gdzie jej szukać. Ale też o ludziach, którzy zdają sobie
sprawę z tego, że wiedza też może przyczynić się do upadku
ludzkości. Bo, i to może co poniektórych zaskoczyć, ale nie sadzę
by ktokolwiek dopatrzył się tutaj przekłamania, Ray Bradbury, a za
nim Francois Truffaut i Jean-Louis Richard dali jasno do zrozumienia,
że tak zwane jednostki oczytane często przepełnia pycha. A ta jak
wiadomo kroczy przed upadkiem. Otóż, Bradbury zauważył (co mnie
nie dziwi, bo był wnikliwym obserwatorem tak ludzi, jak
rzeczywistości, w której żyjemy), a scenarzyści to po nim
powtórzyli, że intelektualiści (choć pewnie nie miał na myśli
wszystkich z nich) zwykli patrzeć na innych z góry, uważać się
za lepszych od innych tylko dlatego, że w swoim życiu przeczytali
więcej książek, i również w związku z tym posiedli większą
wiedzę. A przecież nie o to chodzi, nie taka jest rola książek.
Zdobytej wiedzy nie należy wykorzystywać do okładania nią innych,
tylko do poprawiania kondycji otaczającego nas świata. Do
zmieniania życia na lepsze, a nie nadmiernego rozbudowywania
własnego ego. Na początek wystarczy zacząć wyciągać wnioski z
błędów naszych antenatów (które pokazują nam przecież
książki), zamiast w kółko je powtarzać. Bo cały czas to robimy.
Zupełnie jakbyśmy byli zaprogramowani na samozniszczenie – o tym
też mówi ta jakże gorzka historia.
„451
stopni Fahrenheita” to wielowarstwowa opowieść o człowieku,
który nagle zmienia front. Poznajemy go jako strażaka. W tym
świecie strażak nie jest osobą zajmującą się gaszeniem pożarów,
tylko ich wzniecaniem. A konkretniej paleniem książek, które wedle
władzy (i większości społeczeństwa) są źródłem wszelkich
nieszczęść. Bez nich ludzie są szczęśliwsi... Ale czy na pewno?
Choćby na przykładzie Lindy, żony głównego bohatera „451
stopni Fahrenheita”, Guya Montaga widać, że nie do końca.
Kobieta niby nie ma żadnych trosk, a jednak targa się na swoje
życie (rozbawiło mnie zdziwienie Montaga na wieść o tym, że
karetka nie przywiozła lekarza – toż to polska norma!). Dlaczego
to robi? Może kobieta nie jest tak wydrążona, tak brzydko mówiąc
pusta, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Może gdzieś tam, w
podświadomości tlą się potrzeby inne od tych, które codziennie z
taką gorliwością zaspokaja. Może Linda po prostu jeszcze nie wie,
że jej umysł nie zadowala się tym chłamem, który spływa na nią
z ekranu ściennego. Może nawet nie wie, że w ogóle ma jakiś
umysł... W przeciwieństwie do Clarisse, młodej sąsiadki Guya,
która diametralnie zmienia jego sposób myślenia. Albo po prostu
przyśpiesza to, co i tak było nieuniknione, daje mu lekkiego
kuksańca, dzięki któremu mężczyzna już teraz zaczyna się
budzić ze „strasznego snu” zgotowanego nie tyle przez rząd, co
większość społeczeństwa. Przez nas samych – ludzi zabijających
słowo pisane. Pod tym względem film ów w najmniejszym stopniu się
nie zestarzał (moim zdaniem nawet realizacja nie trąci zbytnio
myszką). My, gatunek ludzki, tak naprawdę robimy to samo, co
strażacy z „451 stopni Fahrenheita”. Czy się to komuś podoba,
czy nie ten film, tak samo jak książka, rzuca nam tę i wiele
innych prawd o nas samych, prosto w twarz. Prawdy dobrze znane, ale
nie przez wszystkich akceptowane. Co ciekawe w filmie tekst widać
tylko w książkach – również tych trawionych przez ogień, na co
szczerze mówiąc trudno było mi patrzeć. Aż ciarki przechodziły.
Tekst pojawia się też na planszy końcowej filmu. Czołówka
natomiast, co uważam za genialne w swojej prostocie, jest
odczytywana przez głos z offu. Muszę dodać coś jeszcze. Bernard
Herrmann. Wystarczy? Nie? No to przypominam, że to ten sam artysta,
który skomponował między innymi muzykę do „Psychozy” Alfreda
Hitchcocka. Niezapomnianą, szarpiącą nerwy, legendarną, no wielką
po prostu, ścieżkę dźwiękową dla jednego z najwybitniejszych
thrillerów w historii kina. W „451 stopni Fahrenheita” aż tak
się nie popisał – nie ta liga – niemniej i tak się
zasłuchałam. Zresztą wiedziałam, że tak będzie, bo to przecież
Bernard Herrmann. Rozumiecie? BERNARD HERRMANN!
Film
znany wielu, oparty na ponadczasowej powieści - w pewnym sensie
wizjonerskiej, a na pewno diablo przerażającej wizji Raya
Bradbury'ego. Zawierający dosyć sporo zmian w stosunku do
oryginału, ale nie aż takiej wagi, żeby nie dało się nazwać
tego ekranizacją. Adaptacja może... Nie, raczej skłonię się w tę
drugą stronę. Francuski twórca Francois Truffaut moim zdaniem na
tyle wiernie odwzorował tę nietuzinkową historię na planie, żeby
nie dawać większych powodów do narzekań osobom sprzeciwiającym
się swobodnym podejściom filmowców do literackich materiałów
źródłowych. Chociaż z drugiej strony... Nie każdy, kto zna
rzeczone nieśmiertelne dzieło Raya Bradbury'ego przeszedł do
porządku dziennego nad zmianami zastosowanymi w jego pierwszej
ekranizacji. Niemniej takich niezadowolonych czytelników i widzów
nie jest znowu tak dużo. Można więc chyba spokojnie polecić to
dzieło Francois Truffauta również tym, którzy powieść nie tylko
znają, ale i kochają. Tak, myślę, że powinni zaryzykować
spotkanie z tym kultowym obrazem, jeśli jeszcze do niego nie doszło.
A jak doszło to pewnie wiedzą (a przynajmniej wielu z nich), że
prędzej czy później trzeba je powtórzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz