wtorek, 11 stycznia 2022

Louise Candlish „Ostatnie piętro”

 
Recenzja przedpremierowa

Projektantka oświetlenia, Ellen Saint, przed paroma laty straciła dziewiętnastoletniego wówczas syna Lucasa. I nigdy nie zwątpiła w to, że winę za jego śmierć ponosi Kieran Watts, chłopak, z którym Lucas zaprzyjaźnił się jeszcze w szkole średniej. Ellen nie akceptowała tej przyjaźni, podobnie jak jej poprzedni partner, biologiczny ojciec Lucasa, Vic Gordon. Oboje byli przekonani, że Kieran sprowadza ich chłopca na złą drogę i zważywszy na tragiczny koniec tej historii prawdopodobnie mieli rację. Ellen naturalnie nigdy nie pogodziła się ze śmiercią syna, ale z czasem nauczyła się żyć z nieodstępującą bolesną tęsknotą za dzieckiem, które nie wróci. Pomogła jej świadomość, że człowiek, który w jej przekonaniu przyczynił się do śmierci Lucasa także zniknął. Ale teraz powrócił. Ellen nie ma wątpliwości, że to właśnie jego widziała na tarasie na najwyższym piętrze londyńskiego budynku mieszkalnego o nazwie Heights. Mężczyznę, który wedle jej wiedzy zmarł jakiś czas temu.

Powieść autorki między innymi thrillerów psychologicznych „Tuż za ścianą” (oryg. „Those People”) i uhonorowanego British Book Award „Na progu zła” (oryg. „Our House”), który już wkrótce doczeka się swojej ekranowej wersji w reżyserii Sheree Folkson – prawdopodobnie to będzie miniserial. „Ostatnie piętro” (oryg. „The Heights”) swoją światową premierę miało w roku 2021, a powstało w czasie lockdownu tłumaczonego pandemią COVID-19. Pochodząca z Northampton w Midlands absolwentka University College London, obecnie mieszkająca w Londynie, Louise Candlish, której pisarska kariera nabrała rozpędu po przerzuceniu się z romansów na psychologiczne dreszczowce, postanowiła podpiąć się pod sprawdzony motyw zemsty. Przeprowadzić coś w rodzaju analizy tego zagadnienia – bardziej komentarz społeczny niż tradycyjna krwawa zemsta na człowieku, który dopuścił się niewybaczalnej zbrodni. Czołowa postać i zarazem częściowa narratorka „Ostatniego piętra” od Louise Candlish „przejęła” przypadłość zwaną zewem otchłani/pustki oraz fenomenem wysokich miejsc (niektórzy mogą bardziej kojarzyć francuską nazwę l'appel du vide). Autorka zdradziła również, że „Ostatnie piętro” pisała pod natchnieniem swojego ukochanego filmu z 2001 roku: „Za drzwiami sypialni” w reżyserii Todda Fielda.

Opowieść o nienawiści. Zgubnej obsesji, poczuciu niesprawiedliwości, skrzywdzenia przez system, toksycznej przyjaźni (taki trochę „Chłopak z sąsiedztwa” Roba Cohena, tyle że bez groźnego zauroczenia), łaknieniu zemsty przysłaniającym wszystko inne. I sile narracji. Forma ma znaczenie. Forma w „Ostatnim piętrze” zasadniczo wpływa na rozwój fabuły. Nadaje jej kształt, jakiego oczekuje się od powieściowych dreszczowców. Najczęściej głos zabiera Ellen Saint, kobieta w średnim wieku i ze średniej klasy, obecnie mieszkająca w Londynie właścicielka małej firmy zajmującej się projektowaniem oświetlenia. Większa część utworu w tym świecie przedstawionym funkcjonuje jako książka autobiograficzna pod tytułem „Święta czy grzesznica”. Książka napisana przez Ellen Saint, kobietę, która bezpowrotnie straciła swoje pierworodne dziecko i poprzysięgła zemstę. To oczywiście w pierwszej osobie, ale później dostaniemy też „krótką opowieść” innej postaci, a właściwie wgląd w jej teraźniejszość i przeszłości od tak zwanego narratora wszystkowiedzącego (w trzeciej osobie). Jest też artykuł Michaeli Ross, dziennikarki z „Sunday Times”, który Louise Candlish podaje we fragmentach, w starannie odmierzonych dawkach – komentarze, objaśnienia, uzupełnienia umownie dla czytelników gazety, którzy w przeciwieństwie do czytelników książki mogą już znać tę sprawę. Opinia publiczna w świecie Ellen Saint już wcześniej była bombardowana informacjami na temat tego, co przydarzyło się tej kobiecie. I tego, co ona sama mogła spowodować. Umowna teraźniejszość w „Ostatnim piętrze” przeplata się (nierównomiernie) z niezbyt odległą przeszłością. O śmierci Lucasa Gordona, syna Ellen Saint i jej poprzedniego partnera Vica Gordona (potem bohaterka weszła w związek małżeński z Justinem Saintem, z którym doczekała się córki Frei) wiemy praktycznie od początku. Candlish nie robi z tego tajemnicy, zdecydowanie nie jest to jeden z elementów obliczonych na zaskoczenie odbiorcy. Wiemy, że chłopak zginął, a jego biologiczni rodzice nie mieli wątpliwości, że przeżyłby gdyby jego przyjaciel zachował się inaczej. Kieran Watts: przekleństwo Ellen. Ciężko doświadczony przez los młodzieniec, który wkroczył w życie jej ukochanego syna, gdy obaj uczęszczali do szkoły średniej. A było to w Beckenham, średniej wielkości mieście w Greater London (Wielki Londyn), gdzie Ellen uwiła sobie wygodne gniazdko ze swoim mężem i dwójką dzieci. I gdzie mieszkał również jej poprzedni partner, biologiczny ojciec Lucasa, Vic Gordon, z którym Ellen utrzymywała stały kontakt. Pozostali przyjaciółmi, a po pojawieniu się Kierana Wattsa stworzyli maleńki, bo zaledwie dwuosobowy oddział, uparcie, ale nieefektywnie pracujący na rozbicie tej nastoletniej przyjaźni. Ellen przedstawia nam obraz chłopca, który miał przed sobą świetlaną przyszłość. Wzorowy uczeń prestiżowego liceum, który w ramach szkolnego programu wspierania wybranych jednostek z niższych klas społecznych, został wyznaczony na kogoś w rodzaju opiekuna Kierana. W każdym razie Lucas miał mu ułatwić start w nowej szkole. Nauczyciele pewnie mieli nadzieję, że Lucas będzie miał na niego dobry wpływ, że dzięki niemu Kieran wyzbędzie się złych nawyków, które mogły być czymś w rodzaju mechanizmu obronnego. Kieran wiele przeszedł, ale pomocną dłoń wyciągnęła do niego kobieta z Beckenham. Adoptowała go i najwyraźniej przymykała oko na jego wybryki. W które, zdaniem Ellen, Kieran wciągał jej doskonałego syna. Szkolny program w tym przypadku przyniósł efekt odwrotny od (w domyśle) zamierzonego – zamiast pozytywnego wpływu pilnego ucznia na ucznia z problemami, obserwujemy raczej negatywny wpływ tego drugiego na pierwszego. Co więcej, najwyraźniej jedynymi osobami, które przywiązują do tego należytą wagę są biologiczni rodzice potencjalnie poszkodowanego chłopca. Nawet mąż Ellen, mężczyzna, który traktuje Lucasa jak własnego syna (Vic nie ma nic przeciwko temu), a przynajmniej tak twierdzi, uważa, że to minie. Ot, zwyczajny nastoletni bunt. Justin próbuje przetłumaczyć swojej małżonce, że jej misja ratowania Lucasa przed Kieranem do niczego dobrego nie doprowadzi, że powinna dać synowi większą swobodę. Pozwolić mu się wyszaleć. Oczywiście w granicach rozsądku. Trudno jednak nie stanąć po stronie Ellen w tym zaogniającym się konflikcie. W jej batalii z nastoletnim chłopcem...

Tak, trudno się dziwić matce, która jak lwica walczy o zawrócenie swojego dziecka z niewłaściwej ścieżki. Bo chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, że Lucas niszczy sobie życie. Ellen nie umyka przy tym fakt, że Kieran, w przeciwieństwie do Lucasa, zwykle suchą stopą wychodzi z mokradeł, w jakie wpadają ci niegrzeczni chłopcy. Nasza narratorka podejrzewa, że nad Kieranem rozpostarto parasol ochronny, że jest traktowany ulgowo (na przykład przez nauczycieli), ponieważ miał w życiu dużo gorzej od Lucasa. Chłopca z tak zwanego dobrego domu, dorastającego w ładnej nieruchomości w spokojnej dzielnicy, w sąsiedztwie innych rodzin szczycących się statusem „klasy średniej”. Louise Candlish, jak to zresztą ma w zwyczaju, mówi o obłudzie, jaką można zaobserwować w tych kręgach. Nie generalizuje, nie imputuje tej brzydkiej cechy całej warstwie społecznej. Mówi po prostu, że w tej grupie nie brakuje ludzi, którzy głośno mówią o potrzebie pomagania innym, ale gdy trzeba osobiście się zaangażować, gdy Opatrzność powie „sprawdzam”, część z nich odpowiada „dlaczego ja? Niech ktoś inny się tym zajmie”. Rozprawiać o pomaganiu jest łatwo, gorzej, kiedy przychodzi do działania. Wtedy już nie tak łatwo znaleźć chętnych. Stara prawda o ludziach. Nie tylko z klasy średniej. I nie wszystkich, ale niewykluczone, że Ellen Saint, kobieta, której trudno nie współczuć, nie polubić, jest jedną z takich osób. Magia narracji. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Opowieść rozwija się nieśpiesznie – dynamika w sumie zbliżona do tej obranej w „Na progu zła” i „Tuż za ścianą” tej samej autorki – i co ciekawe w poczuciu, że najistotniejsze fakty są nam już znane. Śmierć młodego Lucasa Gordona, kampania medialna rozkręcona przez jego zrozpaczonych rodziców, a nawet bodaj ostatni rozdział tragicznej historii sprzed lat – do tych punktów świadomie będziemy zmierzać w obszarze retrospektywnym. Takie widoki mamy przed sobą, gdy Ellen przybliża nam wszystkie okoliczności tej sprawy. Już bardziej szczegółowo przeprowadza nas przez okres, w którym jej dotychczas tak uporządkowane, szczęśliwe życie zaczęło się walić. To, co legnie w gruzach przypuszczalnie za sprawą działalności, czy raczej bierności, Kierana Wattsa, nigdy już się nie odbuduje. W sercu Ellen i najpewniej też wszystkich pozostałych osób z bliskiego otoczenia Lucasa, powstanie wyrwa, bolesna rana, która nigdy się nie zagoi. Cierpienie rodziców, którzy stracili swoją ukochaną latorośl, swoją dumę i radość, a już zwłaszcza nieutulona tęsknota, czarna rozpacz matki, na kartach „Ostatniego piętra” są wręcz namacalne. Właściwie cała ta opowieść jest utrzymana w iście depresyjnym tonie. Tym bardziej, że autorka każe nam podejrzewać, że jedynym sposobem na zmniejszenie bólu jest... skok na główkę z ostatniego piętra londyńskiego wieżowca. Pragnienie zemsty w omawianej historii pełni jednocześnie funkcję koła ratunkowego dla topiącej się w smutku kobiety oraz ciężkiego kamienia przywiązanego do jej nogi. Samo to pragnienie, obsesja na punkcie odpłacenia się pięknym za nadobne, bardziej jednak zdaje się działać na nią destrukcyjnie niż budująco. Jeśli (podkreślam: jeśli) Ellen dopnie w końcu swego, jeśli wypuści ten ostateczny cios, niewykluczone, że zostanie uleczona, uśmierzy ból, którego Kieran Watts jej przysporzył. Odżyje. Nareszcie będzie mogła wspominać swoje kochane dziecko bez nieznośnego poczucia tak naprawdę podwójnej krzywdy. Nie dość, że odebrano jej syna, to na dodatek winny nie został przykładnie ukarany. Tak zwany system sprawiedliwości obszedł się z nim wyjątkowo łaskawie. Z punktu widzenia Ellen. Kobiety wprost przepełnionej nienawiścią. Uzasadnianą albo nie. Wszystko na to wskazuje, że pani Saint ma powód, a na pewno pełne prawo, nienawidzić Kierana Wattsa. Zgadzam się z Michaelą Ross, że zdanie, którym Ellen rozpoczyna swoją opowieść (spowiedź?), swoją autobiografię, jest niesamowite. Przykuwa uwagę ta nasza Louise Candlish już na samym początku tej, jak się okaże, niepozbawionej niespodzianek powieści o zwyczajnych ludziach, których spotkało coś strasznego. Ludziach ani dobrych, ani złych. Nieidealnych, bo tacy prawie na pewno nie istnieją. Ludziach mających swoje słabości, nie zawsze zachowujących się w „odpowiedni” sposób, popełniających błędy, jak myślę każdy z nas, ale w swoim przekonaniu robiących to, co należy zrobić. Starających się postępować słusznie, utrzymać jakoś na powierzchni, ale też idących za zewem otchłani. Wzniecających niszczycielski ogień, poddających się złudnej obietnicy, że gdy ten ogień się wypali, pokaże się wreszcie długo niewdziane słońce. Louise Candlish w „Ostatnim piętrze” zaprasza nas do swego rodzaju pogadanki na temat brania sprawiedliwości we własne ręce. Skłania do refleksji. Pod różnymi kątami przygląda się temu palącemu pragnieniu głównej postaci tego emocjonującego rodzinnego thrillera spod znaku revenge (raczej niepospolite podeście do tematu - o zemście trochę inaczej). Doprawdy istny kalejdoskop niewygodnych, ale chyba pożądanych od psychologicznych dreszczowców, emocji: smutek, złość, gorycz, trwoga, zdumienie, nawet wstrząs. Działalność, którą trudno potępić, ale i chwalić jakoś nie za bardzo ma się ochotę. Candlish, moim zdaniem, już do perfekcji opanowała budowanie postaci, których nie mam najmniejszej ochoty osądzać. Niezmiernie łatwo wejść w ich skórę, a zatem współodczuwać, zrozumieć ich motywację, także tę najwyraźniej ukierunkowaną na coś zdrożnego. Szkodliwego dla innych, ale i całkiem możliwe, że także dla nich samych.

Zajmujące postacie, przemyślana, nie tak prosta jak może się wydawać na pierwszym etapie tej drogi, frapująca intryga i pieczołowicie wykreślone krajobrazy wielkiego i mniejszego miasta w Anglii. Spotyka się klimat wielkomiejski z klimatem – w odczuciu – małomiasteczkowym, a ściślej: zupełnie jak na jednym z tych „zwariowanych” przedmieść, jakie z pewnością można spotkać też w Stanach Zjednoczonych (literatura, kinematografia). Na pierwszy rzut oka, jak z pocztówki, a po bliższym przyjrzeniu jedna wielka moralna zgnilizna. Taką Louise Candlish lubię! „Ostatnie piętro” to już trzeci pasjonujący thriller psychologiczny od tej brytyjskiej autorki, z jakim miałam niekłamaną przyjemność się zapoznać. Zwolennikom tego typu prozy sugeruję więc zwiedzić to nieszczęsne piętro. Nie ma co się ociągać:)

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. Nie znam autorki, ale opis oraz recenzja zachęca do wglądu. Czy duma ze średniej klasy jest tu jakoś uwypuklona?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Uwypuklona" to może za dużo powiedziane, ale patrząc na tych ludzi (przebija to też z wywodów Ellen na temat tego środowiska) trudno oprzeć się poczuciu - ja właściwie nie miałam co do tego wątpliwości - że szczycą się tym, że w przeciwieństwie do wielu innych czegoś się w życiu dorobili. I nawet jeśli nie są szczęśliwi, to tego nie pokazują. Wyglądało mi na to, że zależy im na tym, by inni im zazdrościli, a przynajmniej mieli przekonanie, że to ludzie sukcesu, zarówno na polu zawodowym, jak prywatnym. Przynajmniej ja tak to odebrałam, choć oczywiście nie dotyczy to wszystkich Candlishowych przedstawicieli klasy średniej. Autorka "nie wrzuca wszystkich do jednego worka".
      Pozdrawiam!

      Usuń