niedziela, 9 stycznia 2022

„Świadomość krwi” (2021)

 

Dziewiętnastoletni Kevin, jego starsza siostra Brittney i jej chłopak Tony przybywają do drewnianego domku nad jeziorem. Kevin i Brittney zwykle spędzali tutaj letnie wakacje ze swoimi rodzicami, którzy teraz też mają im towarzyszyć. Sezon już się skończył, przybyszy niespecjalnie więc dziwi, że miejsce jest wyludnione. W domku nie zastają jednak rodziców Keva i Bee, choć wszystko wskazuje na to, że przyjechali przed nimi. Postanawiają przeszukać okolicę i w ten sposób natrafiają na zwłoki rodziców Kevina i Brittney oraz właścicieli paru innych tutejszych domków letniskowych. Na domiar złego z ukrycia wychodzi mężczyzna, który najprawdopodobniej odpowiada za te zbrodnie. I wygląda na to, że działał w przekonaniu, iż ma przed sobą nie ludzi, a najprawdziwsze demony.

Świadomość krwi” (oryg. „Blood Conscious”) to pełnometrażowy debiut Timothy'ego Covella zarówno w roli reżysera, jak scenarzysty. Niskobudżetowy amerykański horror psychologiczny/nadnaturalny, klasyfikowany też jako thriller, w który zaangażowała się również małżonka Covella, Christina Behnke: producentka, casting, kostiumy. A wszystko zaczęło się od „Martwego zła 2” Sama Raimiego. Lata temu, podczas seansu tego obrazu, Covellowi w pewnym momencie - jedno z krwawych starć głównego bohatera, legendarnego Asha, z demonami – przyszło na myśl inne podejście do motywu podpatrzonego u Raimiego. Scenariusz „Blood Conscious” powstał w roku 2014. Covell dość długo szukał odpowiedniej lokalizacji. Zwiedził niejeden zaciszny zakątek w stanie w Nowy Jork zanim zdecydował się na jedno z miejsc nad jeziorem Ontario. Zmienił zdanie, gdy jeden z członków ekipy, Alexander Lane, znalazł według niego dużo lepszą miejscówkę w Adirondack. Leśny obszar wypoczynkowy, który w rzeczywistości – jeśli wierzyć słowom Covella – jest bardziej rozległy, rozbudowany niż w jego filmie. Wytworzenie takiego złudzenia oczywiście było jak najbardziej zamierzone. Po raz pierwszy obraz został pokazany w marcu 2021 roku w ramach internetowej edycji Kosmorama Trondheim International Film Festival. W Stanach Zjednoczonych zadebiutował w następnym miesiącu na Panic Fest, a w Polsce w listopadzie tego samego roku na Splat!FilmFest.

Utrzymany w klimacie retro, ale rozgrywający się w czasach współczesnych „pudełkowaty” obraz (format 4:3), który, podejrzewam, nie zyska wielu zwolenników. Co prawda zebrał już trochę pochwalnych recenzji, także, jeśli nie głównie, od krytyków, ale to pojedyncze głosy w morzu rozczarowania. Czasami podszytego zdumieniem, niedowierzaniem, że znaleźli się tacy – i to jeszcze krytycy! - którzy zachwycają się taką tandetą. Zgadzam się, „Świadomość krwi” Timothy'ego Covella nie prezentuje się zbyt okazale. Niechluj, szkarada, „ramota”, tanizna. Budżet istotnie był niewielki, ale w mojej ocenie twórcy w pewnym sensie przekuli to na korzyść produkcji. Skorzystali z wypróbowanej „sztuczki”. Wybrnęli w sposób, z którym nie raz mogli się już spotkać zwolennicy kina grozy. „Zróbmy z tego horror w starym dobrym stylu”: pomyśleli. A przynajmniej wydaje się, że taki kierunek obrali. Weźmy choćby czołówkę: jakby żywcem wyjęta z lat 70-tych lub 80-tych XX wieku. Obstawiam, że Timothy Covell i jego ekipa skłaniali się ku tej drugiej z wymienionych dekad. I nie dlatego, że niniejszą historię zainspirował horror powstały właśnie w tym okresie („Martwe zło 2” Sama Raimiego). Samo to o niczym jeszcze nie świadczy, wszak można było inaczej to opakować. Nie tak „po staremu”. Nie w tak gęstych oparach „Martwego zła”. Oczywiście to niedokładnie to samo, ale nie mam wątpliwości, że w „Świadomości krwi” jest zaklęty duch tego bezcennego wkładu Sama Raimiego w gatunek. W tym miejscu muszę przyznać, że obserwując przeżycia Kevina, Brittney i Tony'ego w leśnej scenerii myślałam wyłącznie o pierwszej odsłonie „Martwego zła”. Może dlatego, że to moja ulubiona, a zatem najczęściej odświeżana. Wierzcie lub nie, ale przysięgam, że oglądałam ten film bez znajomości źródła, z którego czerpał Timothy Covell. Byłam blisko, a że nie należę do najbardziej domyślnych osób... Cóż, to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że ekipie „Świadomości krwi” udało się nadać temu koloryt podobny do tego zapamiętanego z najważniejszego dokonania Sama Raimiego w gatunku horroru (jedynka, dwójka, trójka, czy po prostu cała trylogia „Martwe zło”? Zależy kogo zapytać, w każdym razie fani gatunku od lat debatują nad tą niezwykle ważką kwestią). Ponure, jakby przyblakłe zdjęcia, za które odpowiada Sung Rae Cho i rzecz jasna sceneria – tym razem nie jeden, a parę (w polu widzenia) drewnianych domków w leśnej głuszy. Tym razem nad jeziorem. Z bohaterami „Świadomości krwi”, Afroamerykanami, spotykamy się w samochodzie – gdy po raz pierwszy ich widzimy są już w drodze do chatki, w której mają spotkać się z rodzicami dwójki z nich. Prowadzi mężczyzna o imieniu Tony (przeciętny występ Lenny'ego Thomasa, w sumie według mnie nieodstający od pozostałych członków obsady), który z miejsca zraził mnie do siebie. Jeden z tych gości uważających się za pępek świata. Wszędzie byłem, wszystko widziałem i wszystko mam. Najmądrzejszy, najsprytniejszy, najobrotniejszy człowiek na świecie. Takie przekonanie emanuje z tej postaci, która nie zamierza zachowywać swojej „rozległej wiedzy” dla siebie. Co to to nie! Tony aż pali się do tego, by wziąć pod swoje skrzydła dziewiętnastoletniego Kevina (Oghenero Gbaje), młodszego brata swojej dziewczyny Brittney (DeShawn White). Nauczyć go tego i owego. Zrobić z niego takiego człowieka sukcesu jakim, przynajmniej we własnym mniemaniu, jest on, Wielki Tony. Problem w tym, że dzieciak nie jest zainteresowany jego cenną wiedzą. Młody się opiera, młody się stawia. Ale Tony nie zamierza tak łatwo się poddać. Już jego w tym głowa, by chłopak „wyszedł na ludzi”.

Dla nas jazda do drewnianego domku nad jeziorem będzie krótka, ale myślę, że nawet niezbyt uważny widz zauważy, że Timothy Covell wykorzystuje wstęp do zaakcentowania ról, jakie przypadną jego postaciom w zbliżającym się koszmarze. To znaczy już w samochodzie widać od jakich, myślę znanych miłośnikom horrorów, szablonów scenarzysta i zarazem reżyser „Świadomości krwi” odrysowywał pierwszoplanowe sylwetki. Mamy tu klasycznego zadufanego typka - co to wszystkie rozumy pozjadał - który przypuszczalnie nie będzie wsłuchiwał się w żaden głos rozsądku. Nawet jeśli taką dobrą radą będzie służyć jego życiowa wybranka, kobieta, która tak jakby jest między młotem a kowadłem. „Między walczącymi kogutami”. Kocha obu, a przynajmniej tak jej się wydaje, więc najlepsze co może w takiej sytuacji zrobić, to wszelkimi możliwymi sposobami studzić negatywne emocje każdego z nich. Łagodzić nastroje. W „Świadomości krwi” to mężczyźni są tymi, którzy bardziej kierują się emocjami niż rozumem. Rasowa final girl? Poniekąd. W tej wymarłej krainie nader trudno wybrać najbardziej zaufaną osobę. Najlepszego przewodnika po tym grząskim, zbroczonym krwią, niekoniecznie niewinnych, terenie. Wjazd trochę jak w „Desperacji” Stephena Kinga: trupy i jakiś szaleniec... Mężczyzna bredzący coś o demonach, który najwidoczniej powystrzelał wszystkich wczasowiczów przebywających na tym odludnym kawałku ziemi, jeszcze zanim na miejscu zjawili się Kevin, Brittney i Tony. Sęk w tym, że niezwykle łatwo uwierzyć w jego opowieści o jakichś demonicznych istotach, które przejęły ciała najprawdopodobniej jego znajomych. W tym rodziców Kevina i Brittney. I tak zaczyna się zabawa w „a jeśli...”. A jeśli nieznajomy (Nick Damici) ma rację i w tutejszych lasach zagnieździły się jakieś szatańskie pomioty, które kradną ludzkie ciała? Jak chociażby w „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya. Warto mieć to na uwadze, tak na wszelki wypadek. Właściwie to znając reguły gatunku, trudno nie uznać nieznajomego za jednego z tych, co to zwykle ostrzegają innych przed zagrożeniem (przykład: „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama). I przeważnie nie są słuchani, nierzadko dlatego, że brzmią właśnie jak szaleńcy. Wypada zatem dać temu panu kredyt zaufania. Zaufajmy. Idźmy tą drogą, ale zastanówmy się dobrze czy... A jeśli udziela się nam paranoja „jedynego ocalałego”? Co jeśli, tak jak on, doszukujemy się w tym rzeczy, a raczej istot, których nie ma? Uwierzyliśmy w demony, bo tak nam doradził potencjalny masowy zabójca? Serio? No tak, ale Kevin dal się przekonać. On przyjął wersję nieznajomego, więc może coś w tym jest. Aha! Dziewiętnastoletni chłopak, student, który sam ma się jeszcze za dzieciaka. Ej, to nieelegancko czepiać się wieku! To jeszcze o niczym nie świadczy. Dobrze, w takim razie pomyślmy skąd to nagłe przekonanie Kevina, że zagraża im jakaś nadnaturalna siła. Nie jakaś, tylko istoty z piekła rodem. Demony, a raczej ich dusze, które szukają wygodnych ciał w leśnym zakątku gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Otóż, wygląda na to, że sceptycyzm Kevina znacznie osłabł po pierwszej dłuższej wymianie zdań z człowiekiem, którego, zwróćcie uwagę, miał za mordercę między innymi swoich ukochanych rodziców. Podejrzany nie zaprzeczał, raczej starał się wytłumaczyć młodym ludziom dlaczego zrobił to, co zrobił. Usprawiedliwić mordy, jakich dokonał na tym malowniczym, choć jakby pobrudzonym, zanieczyszczonym, skażonym obszarze - zdjęcia jakby zalatują zgnilizną, jakiś trupi odór się z tego wydobywa. I nie, nie chodzi o ludzkie zwłoki porozrzucane na tym zdecydowanie nieprzyjaznym terenie. W każdym razie Kevin do wersji nieznajomego całkowicie przekona się chwilę po tej wymianie zdań, po zejściu do piwnicy razem z Tonym. Ale jego niewiara niewątpliwie zostaje nadwątlona już tą rozmową z człowiekiem, którego pozostali mają za niespełna rozumu. Tony i Brittney nie wykluczają też, że to przemyślane działanie mordercy, że usiłuje ich zmanipulować, wmówić im coś w co sam tak naprawdę nie wierzy. Dla mnie największą siłą „Świadomości krwi, obok atmosfery mocno pachnącej niskobudżetowymi krwawymi/umiarkowanie krwawymi horrorami z lat 80-tych XX wieku, był właśnie ten utrzymujący się brak pewności co do natury zagrożenia. Dosłownie każdą komórką swojego ciała czułam, że rzeź, do jakiej doszło w tym leśnym zakątku przed przybyciem „świeżego mięska”, ludzi, którzy zostaną zmuszeni do spędzenia przynajmniej najbliższej nocy w otoczeniu martwych, pewnie już rozkładających się ciał (niewiele widać – trochę pochlapano substancją udanie imitującą krew, poza tym będziemy mogli przyjrzeć się fragmentom mózgu„dekorującym” podłogę - praktyczne efekty specjalne, swoją drogą obrazów wygenerowanych komputerowo nie odnotowałam) jeszcze nie dobiegła końca, że Kevin, Brittney i Tony będą musieli ostro zawalczyć o swoje życie. Z demonami, mężczyzną, który prawdopodobnie zabił też innych wczasowiczów, którzy na swoje nieszczęście postanowili poszukać relaksu, „naładować baterie” w swoich letnich domkach poza sezonem albo z jednym z nich. A może wszystkim odbije? Haha, włącznie z publicznością. Nie wiesz kto, nie wiesz co, ale na pewno nic dobrego się w tym mrocznych lesie pełnym martwych ludzi nie wydarzy. Ciasnym, niebezpiecznym, zagadkowym, dusznym miejscu, w którym bardzo łatwo oszaleć. Dialogi moim zdaniem przydałoby się doszlifować – nie wszystkie kwestie brzmiały mi naturalnie, w sumie niektóre spokojnie, z pożytkiem dla filmu, można by wyciąć. Do finału żywię natomiast ambiwalentne uczucia. Cieszy mnie, że moje obawy się nie ziściły UWAGA SPOILER - czyli wszystko rozjaśniamy, obdzieramy z całej tajemnicy, tym samym zatrzaskując furtkę do domysłów widza - KONIEC SPOILERA, ale też wydaje mi się, że można było trochę bardziej namieszać. Bardziej narozrabiać w mojej, nie ukrywam, i tak skołowanej głowie. Lekko.

Pierwszy długometrażowy reżyserski występ Timothy'ego Covella - także w roli scenarzysty - uznaję za całkiem udany. Mam jednak przeczucie graniczące z pewnością, że takich usatysfakcjonowanych „Świadomością krwi” wielu nie będzie. W każdym razie podejrzewam, że to będzie mniejszościowy obóz. Co tam podejrzewam, ja to wiem! Zwolennikom kina grozy w stylu retro i oczywiście oryginałów z dekad relatywnie dawno minionych (według mnie horror, ale film jest też określany jako thriller), ze wskazaniem na niskobudżetowe siekaniny z lat 80-tych XX wieku, mimo wszystko radziłabym pochylić się nad tym pozycją. Wydaje mi się, że Wam najłatwiej będzie się w tym ponurym, wypranym z żywych kolorów, przybrudzonym, klaustrofobicznym, na swój magiczny sposób niechlujnym świecie przedstawionym odnaleźć. Albo nie. Nic nie obiecuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz