czwartek, 13 kwietnia 2023

„Porażające fale” (1977)

 
Grupka turystów podróżuje na skromnej łodzi pod dowództwem nieustępliwego kapitana Bena Morrisa, któremu asystuje zaufany marynarz imieniem Keith. Wyprawę nieoczekiwanie zakłóca nietypowe zjawisko atmosferyczne, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa odpowiadające za awarię systemu nawigacji. Po zapadnięciu zmroku łódź Morrisa zderza się z wrakiem statku, ale dopiero rano jego towarzysze odkrywają, że kadłub uległ uszkodzeniu. Jednostka nabiera wody, a jakby tego było mało stracili swojego kapitana. W pobliżu wyspy wyglądającej na bezludną, ale jednemu z zagubionych podróżników udaje się wypatrzyć zaniedbany budynek, który kiedyś najpewniej był hotelem. W środku rozbitkowie zastają starszego mężczyznę nalegającego, by czym prędzej opuścili wyspę. Próbują, ale na przeszkodzie staje im armia nazistowskich zombie, lądowo-wodnych nieumarłych stworzeń, rozczarowującego wyniku eksperymentu sprzed dziesiątek lat. Z czasów drugiej wojny światowej.

Plakat filmu. „Shock Waves" 1977, Zopix Company

Pełnometrażowy debiut reżyserski Kena Wiederhorna, późniejszego twórcy między innymi „Eyes of a Stranger” (1981), „Mrocznej wieży” (1987) i „Powrotu żywych trupów 2” (1988). Amerykański horror z nurtu nazi zombies, scenariusz którego Wiederhorn napisał wespół z Johnem Kentem Harrisonem i niewymienionym w czołówce Kenem Pare'em na życzenie inwestorów tego niedrogiego przedsięwzięcia – budżet „Porażających fal” (oryg. „Shock Waves”, znany też pod roboczymi/alternatywnymi tytułami: „Death Corps” i „Almost Human”) wyniósł mniej więcej dwieście tysięcy dolarów. Tym ostatnim zależało na horrorze, ponieważ skądinąd wiedzieli, że to najbezpieczniejsza opcja; największa szansa na odzyskanie zainwestowanych pieniędzy, ewentualnie, i na co pewnie najbardziej liczyli, pomnożenie ich. Zarys fabuły „Porażających fal” wykluł się z burzy mózgów Kena Wiederhorna i jego przyjaciela od czasów studenckich, Reubena Trane'a, producenta filmu. Plan zdjęciowy rozstawiono na Florydzie, w West Palm Beach i w Miami w 1975 roku, a ten etap prac (główne zdjęcia) w sumie zajął filmowcom trochę ponad miesiąc. Obraz uwolniono w 1977 roku, poczynając od jego rodzimych Stanów Zjednoczonych. W latach 80. XX wieku film trafił na rynek VHS, a w 2003 roku firma Blue Underground wypuściła specjalne wydanie DVD zawierające materiał z prywatnej kolekcji Kena Wiederhorna, ponieważ oryginalny negatyw „Shock Waves” podobno zaginął.

Nazisploitation? Nie, tak daleko twórcy „Porażających fal” zdecydowanie się nie zapuścili. Właściwie nawet wśród grzeczniejszych(?) zombie movies pierwszy długometrażowy obraz Kena Wiederhorna może uchodzić za nadzwyczaj subtelnego „gościa”. Teraz tak, ale w swoich czasach? Pamiętajmy, że to niskobudżetowe dziełko, które nawiasem mówiąc zdążyło obrosnąć małym kultem (zdaje się, że jest jak wino – z biegiem lat chyba zyskuje na wartości; wypada zaznaczyć, że zdania w tej kwestii są podzielone: część obserwatorów tego małego zjawiska uważa, że powoli, acz konsekwentnie, niepowstrzymanie ta pozycja osuwa się w całkowite zapomnienie), wypełzło przed takimi „obrzydliwościami” jak „Świt żywych trupów” George'a Romero i „Zombie pożeracze mięsa” Lucio Fulciego, żeby wymienić tylko te dwa legendarne tytuły. A zatem publiczność z 1977 roku mogła nie być aż tak zaaferowana delikatną naturą omawianej produkcji, jak jej późniejsi odbiorcy. Przypuszczam, że przyjemnie i nieprzyjemnie zaskoczonych niskim stopniem drastyczności tej opowieści nie tak znowu dziwnej treści, zaczęło przybywać już w następnej dekadzie, w szalonych latach 80. XX wieku, kiedy to „Shock Waves” Kena Wiederhorna można było już obejrzeć w zaciszu domowym. O ile posiadało się/pożyczało się magnetowid VHS. Nie wiem, czy taki był plan, czy smutna konieczność (za mało kasy), cokolwiek jednak kierowało sprawcami „Porażających fal”, fakt faktem, że trudno w tym świecie przedstawionym dopatrzeć się sztucznej krwi. Może parę kropelek? Nie wiem, nie zauważyłam, albo po prostu nie zapamiętałam ani jednej. I nie miałam z tym żadnego problemu – no dobrze, może taki maleńki, ale naprawdę tyci, tyci – bo ów niedostatek przykrywał Pan Klimat. Maestro alienacji. Bezkresny ocean i niewielka zalesiona wyspa zawłaszczona przez prawdziwe maszyny do zabijania. Zaczynamy od „szokujących” doniesień pseudohistorycznych, niepokojących informacji z ostatniej (póki co) wojny światowej, a zaraz potem widzimy szybką akcję ratunkową. Przeniesienie na większy pokład młodej kobiety, nie wiedzieć jak długo dryfującej po „błękitnej pustyni” w ciasnej łódeczce. Potwornie wycieńczonej niewiasty, która pewnikiem już zaglądała śmierci w oczy. Jak się tutaj znalazła? Żeby należycie to zilustrować trzeba cofnąć się w czasie, czyli w tym przypadku przenieść na łódź Bena Morrisa (niewielki, ale za to nieprzeciętny występ nieprzeciętnego aktora Johna Carradine'a, który zmarł w drugiej połowie przedostatniej dekady dwudziestego stulecia), doświadczonego marynarza, podręcznikowego wilka morskiego, mrukliwego, żeby nie powiedzieć gburowatego kapitana tej niewielkiej łajby. Uwaga: można nabawić się klaustrofobii. Ściśnięci jak sardynki w puszce na tym lichym, obskurnym stateczku dzielnie pokonującym oceaniczne fale. Ale nie statki widmo, czy tam zwykłe odpady „defekującej gdzie popadnie populacji ludzkiej”. Niby wypadałoby posprzątać, ale nie, my ludzie (tak, tak, są wyjątki) od niepamiętnych czasów zdajemy się raczej szczycić swoim nadzwyczajnym bałaganiarstwem. Wrak niemałego statku, z którym zderzy się pływające niepodzielne królestwo kapitana Bena Morrisa, zalega w tych wodach od jakichś trzydziestu lat (za punkt odniesienia przyjmując domniemany czas akcji, czyli oczywiście lata 70. XX wieku; zgaduję, że bliżej połowy niż końca dekady), podobnie jak wiele, wiele innych wojennych śmieci. Rzeki, morza i wreszcie oceany to wysypiska Homo sapiens (ależ bawi mnie ta nazwa), tak było za czasów Bena Morrisa, tak było wcześniej, tak jest i dziś, ale nazistowskie zombie najprawdopodobniej już wyginęły. Ich już nie trzeba się bać, że pozwolę sobie sparafrazować pewnego „polskiego klasyka”. Można rozsiąść się wygodnie i popatrzeć, jak sobie z nimi radzili – albo nie radzili – rozbitkowie Kena Wiederhorna.

Plakat filmu. „Shock Waves" 1977, Zopix Company

Intrygujące otwarcie z samotną kobietą w dryfującej umieralni siłą rzeczy wymazuje jeden z najpospolitszych znaków zapytania w tego typu widowiskach. A mianowicie odbiorcy „Porażających fal” Kena Wiederhorna nie muszą, powiedzmy że w ciemno, typować nieszczęśliwych zwycięzców niniejszych zombiastycznych igrzysk śmierci. Oczywiście można bawić się myślą, że na przeklętej wyspie egzotyczne polowanie nadal jest w toku, że nasza final girl w jakiś sposób odłączyła się od walczącej grupy. Częściej po prostu uciekającej przed ociężałymi kreaturami w czarnych okularach ochronnych. Stara, dobra niemrawość żywych trupów – nie, nie jestem zwolenniczką zombiaków z turbodoładowaniem, bodaj większych pieszczoszków kinematografii współczesnej – powolny, posuwisty krok, nieprzesadna niezdarność, dziwnie upiorna nieruchawość. Chorobliwie blade twarze (chorobliwie? Do jasnej, ciasnej przecież to trupy są!), z których najchętniej zdarłabym te nieszczęsne okulary. Taki mały dodatek, a tak mi zaszkodził. Domek z kart, który runął, podobno dlatego, że reżyserowi wpadła w oko ochrona noszona przez mężczyznę, który był świeżo po operacji jaskry. Runął z mojej perspektywy, ale niewykluczone, że entuzjastów tego, bądź co bądź, oryginalnego, a przynajmniej niepospolitego rozwiązania jest więcej niż takich „głupio” rozczarowanych jak ja. Menda ze mnie, przyznaję się bez bicia, ale ufam, że fani „Porażających fal” Kena Wiederhorna uwzględnią taką maleńką okoliczność łagodzącą, jak szczere wyznanie, że ani myślę przekreślać całej tej produkcji przez taką błahostkę, jak rzekomo śmieszne okulary. Ej, mnie naprawdę śmieszyły – na tych konkretnych, niby martwych twarzach. Absurdalne połączenie (zombie w okularach ochronnych): chcąc nie chcąc, tak to widziałam. Dobry absurd nie jest zły, ten jednak jakoś mi nie posmakował. Niespecjalnie, ale mówią, ze śmiech to zdrowie, więc może powinnam podziękować twórcom za tę, jak mniemam, przypadkową humoreskę, za kabaretowe właściwości ich szokujących fal? Wyrazy wdzięczności? To może przejdźmy do innej niewyświechtanej wizytówki zombiaków Kena Wiederhorna. Otóż, tutejsze żywe trupy są stworzeniami lądowo-wodnymi, aczkolwiek jak choćby „nasze” dinozaury (krokodyle, aligatory) lepiej zdają się czuć w wodzie. Rzekłabym, że to ich naturalne środowisko i w sumie ma to sens, bo chodzące (i pływające! Mało tego, to też Ci Którzy Kroczą Po Oceanicznym Dnie) zwłoki mniej potrzebują tlenu – właściwie to wcale – a bardziej bezpiecznego schronienia. Nieumarli naziole nie mogą ot tak wejść między ludzi, bo w takim wypadku pewnie skończyliby marnie. Nie dlatego, że tacy słabi - żywi ludzie najzwyczajniej mają przewagę liczebną. I nieprzebrane pokłady śmiercionośnego sprzętu, stworzonego specjalnie do zabijania bliźnich... Oj nie, tak nie mówimy. To jeszcze raz: i nieprzebrane pokłady sprzętu stworzonego wyłącznie z myślą o obronie. Zagubieni Kena Wiederhorna na pierwszy rzut oka nie stanowią jednak żadnego zagrożenia dla tych niestarzejących się, teoretycznie nieśmiertelnych istot. W teorii, bo pewnie istnieje jakiś, może nawet kreatywny sposób na te najwyraźniej gardzące ludzkim mięsem albo chwilowo syte, bestyjki. W każdym razie coś mi mówiło, że to nie będzie klasyczne obcinanie i/lub dziurawienie głów, że tych niepięknie umundurowanych „dżentelmenów” można się pozbyć w jakiś unikalny sposób. A zatem garstka zmęczonych, przypuszczalnie głodnych i na pewno nieuzbrojonych po zęby marynarzy i zwykłych turystów kontra zgniłe owoce diabelskich eksperymentów. Po zejściu na ten niestabilny, straszliwie grząski grunt – szczególne wrażenie zrobiły na mnie akcje na mokradłach, ale w ponurym dawnym hotelu też było niczego sobie (swoją drogą, cudne rybki) – na czoło tej pechowej ferajny wyraźnie wysuwa się Keith (przekonująca kreacja Luke'a Halpina, zresztą uważam, że cała obsada „Porażających fal” stanęła na wysokości zadania), którego poznaliśmy jako prawą rękę kapitana Bena Morrisa. Teraz mężczyzna będzie zmuszony poprowadzić szkółkę przetrwania na tej wybornie klimatycznej, posępnej nawet w pełnym świetle dziennym, w gorących promieniach słonecznych wyspie. Ten pracowity marynarz przedzierzgnie się w nie mniej sumiennego survivalowca. Nie wiem tylko dlaczego po ewakuacji z klaustrofobicznej kryjówki w mrocznej samotni Petera Cushinga (też nieżyjącej już drugiej wielkiej gwiazdy wciągniętej na ten niedrogi filmowy pokład) pod postacią byłego dowódcy wyjątkowego, (nie)wyjątkowo odrażającego oddziału SS, ten dzielny człowiek tak bezpardonowo, wręcz okrutnie potraktował jedną z kobiet. Wcześniej jakoś nie ulegał panice, to jest w bardziej stresujących, niebezpiecznych sytuacjach zachowywał się przyzwoicie, można powiedzieć zgodnie z rycerską etykietą, aż tu nagle... A gdzie ta, która niewątpliwie przeżyje? Tak w ogóle to tutejsza final girl ma na imię Rose (w tej roli Brooke Adams), a gdzie się podziała? No u boku Keitha. „Wisi mu na ramieniu”, księżniczka przyklejona do swojego księcia. Nie cały czas, bo jak powszechnie wiadomo w królestwie horroru nadzwyczaj trudno trzymać się razem. Z całego tego biegania w moim poczuciu twórcy wykrzesali zdumiewająco dużo napięcia, ale mimo wszystko gdzieś bokami może wkraść się znużenie. Wiem z doświadczenia (przydałby się jakiś dodatkowy wątek, coś obok pogoni za „grubą zwierzyną”), częściej jednak autentycznie podziwiałam „nadludzkie” zdolności filmowców do robienia czegoś prawie z niczego. Taka profeska przy takim budżecie to raczej nie jest chleb powszedni, więc odważę się zauważyć, że tym bardziej warto skosztować.

Piękne wyczucie dramaturgii, piorunująca gra samym klimatem – z rozmysłem pomijam niedomarłych (sic!) w śmiesznych okularach – którego efektywność według mnie wzmogła ścieżka dźwiękowa. Bez tego boskiego hałasu siła rażenia „Porażających fal” Kena Wiederhorna najpewniej byłaby dużo słabsza, wydajność już nie ta. Bo ten kameralny, niskobudżetowy zombie horror naprawdę daje radę. Mała rzecz, a cieszy. Mogło bardziej, ale nie narzekam. Tak tylko sobie pod nosem przebąkuję, bez większego przekonania, bo niezależnie od tych uszczypliwości dominuje we mnie szczery podziw dla organizatorów owej niewesołej imprezy. Właściwie wszystkich członków tej najwidoczniej całkowicie oddanej sprawie, imponująco zaangażowanej ekipy filmowej skompletowanej w latach 70. XX wieku. Dziękuję twórcom i dobrej duszy, która tę atrakcję poleciła.

2 komentarze:

  1. To ja poleciłem ci ten film Aniu. Dziękuję za recenzję. Jesteś świetna jak zawsze pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. To ja poleciłem ci ten film. Bardzo dziękuję za recenzję Aniu jak zawsze kapitalna recenzja pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń