Grupka
turystów podróżuje na skromnej łodzi pod dowództwem
nieustępliwego kapitana Bena Morrisa, któremu asystuje zaufany
marynarz imieniem Keith. Wyprawę nieoczekiwanie zakłóca nietypowe
zjawisko atmosferyczne, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa
odpowiadające za awarię systemu nawigacji. Po zapadnięciu zmroku
łódź Morrisa zderza się z wrakiem statku, ale dopiero rano jego
towarzysze odkrywają, że kadłub uległ uszkodzeniu. Jednostka
nabiera wody, a jakby tego było mało stracili swojego kapitana. W
pobliżu wyspy wyglądającej na bezludną, ale jednemu z zagubionych
podróżników udaje się wypatrzyć zaniedbany budynek, który
kiedyś najpewniej był hotelem. W środku rozbitkowie zastają
starszego mężczyznę nalegającego, by czym prędzej opuścili
wyspę. Próbują, ale na przeszkodzie staje im armia nazistowskich
zombie, lądowo-wodnych nieumarłych stworzeń, rozczarowującego
wyniku eksperymentu sprzed dziesiątek lat. Z czasów drugiej wojny
światowej.
|
Plakat filmu. „Shock Waves" 1977, Zopix Company
|
Pełnometrażowy
debiut reżyserski Kena Wiederhorna, późniejszego twórcy między
innymi „Eyes of a Stranger” (1981), „Mrocznej wieży” (1987) i
„Powrotu żywych trupów 2” (1988). Amerykański horror z nurtu
nazi zombies, scenariusz którego Wiederhorn napisał wespół
z Johnem Kentem Harrisonem i niewymienionym w czołówce Kenem
Pare'em na życzenie inwestorów tego niedrogiego przedsięwzięcia –
budżet „Porażających fal” (oryg. „Shock Waves”, znany też
pod roboczymi/alternatywnymi tytułami: „Death Corps” i „Almost
Human”) wyniósł mniej więcej dwieście tysięcy dolarów. Tym
ostatnim zależało na horrorze, ponieważ skądinąd wiedzieli, że
to najbezpieczniejsza opcja; największa szansa na odzyskanie
zainwestowanych pieniędzy, ewentualnie, i na co pewnie najbardziej
liczyli, pomnożenie ich. Zarys fabuły „Porażających fal”
wykluł się z burzy mózgów Kena Wiederhorna i jego przyjaciela od
czasów studenckich, Reubena Trane'a, producenta filmu. Plan
zdjęciowy rozstawiono na Florydzie, w West Palm Beach i w Miami w
1975 roku, a ten etap prac (główne zdjęcia) w sumie zajął
filmowcom trochę ponad miesiąc. Obraz uwolniono w 1977 roku,
poczynając od jego rodzimych Stanów Zjednoczonych. W latach 80. XX
wieku film trafił na rynek VHS, a w 2003 roku firma Blue Underground
wypuściła specjalne wydanie DVD zawierające materiał z prywatnej
kolekcji Kena Wiederhorna, ponieważ oryginalny negatyw „Shock
Waves” podobno zaginął.
Nazisploitation?
Nie, tak daleko twórcy „Porażających fal” zdecydowanie się
nie zapuścili. Właściwie nawet wśród grzeczniejszych(?) zombie
movies pierwszy długometrażowy obraz Kena Wiederhorna może
uchodzić za nadzwyczaj subtelnego „gościa”. Teraz tak, ale w
swoich czasach? Pamiętajmy, że to niskobudżetowe dziełko, które
nawiasem mówiąc zdążyło obrosnąć małym kultem (zdaje się, że
jest jak wino – z biegiem lat chyba zyskuje na wartości; wypada
zaznaczyć, że zdania w tej kwestii są podzielone: część
obserwatorów tego małego zjawiska uważa, że powoli, acz
konsekwentnie, niepowstrzymanie ta pozycja osuwa się w całkowite
zapomnienie), wypełzło przed takimi „obrzydliwościami” jak
„Świt żywych trupów” George'a Romero i „Zombie pożeracze
mięsa” Lucio Fulciego, żeby wymienić tylko te dwa legendarne
tytuły. A zatem publiczność z 1977 roku mogła nie być aż tak
zaaferowana delikatną naturą omawianej produkcji, jak jej późniejsi
odbiorcy. Przypuszczam, że przyjemnie i nieprzyjemnie zaskoczonych
niskim stopniem drastyczności tej opowieści nie tak znowu dziwnej
treści, zaczęło przybywać już w następnej dekadzie, w szalonych
latach 80. XX wieku, kiedy to „Shock Waves” Kena Wiederhorna
można było już obejrzeć w zaciszu domowym. O ile posiadało
się/pożyczało się magnetowid VHS. Nie wiem, czy taki był plan,
czy smutna konieczność (za mało kasy), cokolwiek jednak kierowało
sprawcami „Porażających fal”, fakt faktem, że trudno w tym
świecie przedstawionym dopatrzeć się sztucznej krwi. Może parę
kropelek? Nie wiem, nie zauważyłam, albo po prostu nie zapamiętałam
ani jednej. I nie miałam z tym żadnego problemu – no dobrze, może
taki maleńki, ale naprawdę tyci, tyci – bo ów niedostatek
przykrywał Pan Klimat. Maestro alienacji. Bezkresny ocean i
niewielka zalesiona wyspa zawłaszczona przez prawdziwe maszyny do
zabijania. Zaczynamy od „szokujących” doniesień
pseudohistorycznych, niepokojących informacji z ostatniej (póki co)
wojny światowej, a zaraz potem widzimy szybką akcję ratunkową.
Przeniesienie na większy pokład młodej kobiety, nie wiedzieć jak
długo dryfującej po „błękitnej pustyni” w ciasnej łódeczce.
Potwornie wycieńczonej niewiasty, która pewnikiem już zaglądała
śmierci w oczy. Jak się tutaj znalazła? Żeby należycie to
zilustrować trzeba cofnąć się w czasie, czyli w tym przypadku
przenieść na łódź Bena Morrisa (niewielki, ale za to
nieprzeciętny występ nieprzeciętnego aktora Johna Carradine'a,
który zmarł w drugiej połowie przedostatniej dekady dwudziestego
stulecia), doświadczonego marynarza, podręcznikowego wilka
morskiego, mrukliwego, żeby nie powiedzieć gburowatego kapitana tej
niewielkiej łajby. Uwaga: można nabawić się klaustrofobii.
Ściśnięci jak sardynki w puszce na tym lichym, obskurnym stateczku
dzielnie pokonującym oceaniczne fale. Ale nie statki widmo, czy tam
zwykłe odpady „defekującej gdzie popadnie populacji ludzkiej”.
Niby wypadałoby posprzątać, ale nie, my ludzie (tak, tak, są
wyjątki) od niepamiętnych czasów zdajemy się raczej szczycić
swoim nadzwyczajnym bałaganiarstwem. Wrak niemałego statku, z
którym zderzy się pływające niepodzielne królestwo kapitana Bena
Morrisa, zalega w tych wodach od jakichś trzydziestu lat (za punkt
odniesienia przyjmując domniemany czas akcji, czyli oczywiście lata
70. XX wieku; zgaduję, że bliżej połowy niż końca dekady),
podobnie jak wiele, wiele innych wojennych śmieci. Rzeki, morza i
wreszcie oceany to wysypiska Homo sapiens (ależ bawi mnie ta
nazwa), tak było za czasów Bena Morrisa, tak było wcześniej, tak
jest i dziś, ale nazistowskie zombie najprawdopodobniej już
wyginęły. Ich już nie trzeba się bać, że pozwolę sobie
sparafrazować pewnego „polskiego klasyka”. Można rozsiąść
się wygodnie i popatrzeć, jak sobie z nimi radzili – albo nie
radzili – rozbitkowie Kena Wiederhorna.
|
Plakat filmu. „Shock Waves" 1977, Zopix Company
|
Intrygujące
otwarcie z samotną kobietą w dryfującej umieralni siłą rzeczy
wymazuje jeden z najpospolitszych znaków zapytania w tego typu
widowiskach. A mianowicie odbiorcy „Porażających fal” Kena
Wiederhorna nie muszą, powiedzmy że w ciemno, typować
nieszczęśliwych zwycięzców niniejszych zombiastycznych igrzysk
śmierci. Oczywiście można bawić się myślą, że na przeklętej
wyspie egzotyczne polowanie nadal jest w toku, że nasza final
girl w jakiś sposób odłączyła się od walczącej grupy.
Częściej po prostu uciekającej przed ociężałymi kreaturami w
czarnych okularach ochronnych. Stara, dobra niemrawość żywych
trupów – nie, nie jestem zwolenniczką zombiaków z
turbodoładowaniem, bodaj większych pieszczoszków kinematografii
współczesnej – powolny, posuwisty krok, nieprzesadna niezdarność,
dziwnie upiorna nieruchawość. Chorobliwie blade twarze
(chorobliwie? Do jasnej, ciasnej przecież to trupy są!), z których
najchętniej zdarłabym te nieszczęsne okulary. Taki mały dodatek,
a tak mi zaszkodził. Domek z kart, który runął, podobno dlatego,
że reżyserowi wpadła w oko ochrona noszona przez mężczyznę,
który był świeżo po operacji jaskry. Runął z mojej perspektywy,
ale niewykluczone, że entuzjastów tego, bądź co bądź,
oryginalnego, a przynajmniej niepospolitego rozwiązania jest więcej
niż takich „głupio” rozczarowanych jak ja. Menda ze mnie,
przyznaję się bez bicia, ale ufam, że fani „Porażających fal”
Kena Wiederhorna uwzględnią taką maleńką okoliczność
łagodzącą, jak szczere wyznanie, że ani myślę przekreślać
całej tej produkcji przez taką błahostkę, jak rzekomo śmieszne
okulary. Ej, mnie naprawdę śmieszyły – na tych konkretnych, niby
martwych twarzach. Absurdalne połączenie (zombie w okularach
ochronnych): chcąc nie chcąc, tak to widziałam. Dobry absurd nie
jest zły, ten jednak jakoś mi nie posmakował. Niespecjalnie, ale
mówią, ze śmiech to zdrowie, więc może powinnam podziękować
twórcom za tę, jak mniemam, przypadkową humoreskę, za kabaretowe
właściwości ich szokujących fal? Wyrazy wdzięczności? To może
przejdźmy do innej niewyświechtanej wizytówki zombiaków Kena
Wiederhorna. Otóż, tutejsze żywe trupy są stworzeniami
lądowo-wodnymi, aczkolwiek jak choćby „nasze” dinozaury
(krokodyle, aligatory) lepiej zdają się czuć w wodzie. Rzekłabym,
że to ich naturalne środowisko i w sumie ma to sens, bo chodzące
(i pływające! Mało tego, to też Ci Którzy Kroczą Po Oceanicznym
Dnie) zwłoki mniej potrzebują tlenu – właściwie to wcale – a
bardziej bezpiecznego schronienia. Nieumarli naziole nie mogą ot tak
wejść między ludzi, bo w takim wypadku pewnie skończyliby marnie.
Nie dlatego, że tacy słabi - żywi ludzie najzwyczajniej mają
przewagę liczebną. I nieprzebrane pokłady śmiercionośnego
sprzętu, stworzonego specjalnie do zabijania bliźnich... Oj nie,
tak nie mówimy. To jeszcze raz: i nieprzebrane pokłady sprzętu
stworzonego wyłącznie z myślą o obronie. Zagubieni Kena
Wiederhorna na pierwszy rzut oka nie stanowią jednak żadnego
zagrożenia dla tych niestarzejących się, teoretycznie
nieśmiertelnych istot. W teorii, bo pewnie istnieje jakiś, może
nawet kreatywny sposób na te najwyraźniej gardzące ludzkim mięsem
albo chwilowo syte, bestyjki. W każdym razie coś mi mówiło, że
to nie będzie klasyczne obcinanie i/lub dziurawienie głów, że
tych niepięknie umundurowanych „dżentelmenów” można się
pozbyć w jakiś unikalny sposób. A zatem garstka zmęczonych,
przypuszczalnie głodnych i na pewno nieuzbrojonych po zęby
marynarzy i zwykłych turystów kontra zgniłe owoce diabelskich
eksperymentów. Po zejściu na ten niestabilny, straszliwie grząski
grunt – szczególne wrażenie zrobiły na mnie akcje na mokradłach,
ale w ponurym dawnym hotelu też było niczego sobie (swoją drogą,
cudne rybki) – na czoło tej pechowej ferajny wyraźnie wysuwa się
Keith (przekonująca kreacja Luke'a Halpina, zresztą uważam, że
cała obsada „Porażających fal” stanęła na wysokości
zadania), którego poznaliśmy jako prawą rękę kapitana Bena
Morrisa. Teraz mężczyzna będzie zmuszony poprowadzić szkółkę
przetrwania na tej wybornie klimatycznej, posępnej nawet w pełnym
świetle dziennym, w gorących promieniach słonecznych wyspie. Ten
pracowity marynarz przedzierzgnie się w nie mniej sumiennego
survivalowca. Nie wiem tylko dlaczego po ewakuacji z
klaustrofobicznej kryjówki w mrocznej samotni Petera Cushinga (też
nieżyjącej już drugiej wielkiej gwiazdy wciągniętej na ten
niedrogi filmowy pokład) pod postacią byłego dowódcy wyjątkowego,
(nie)wyjątkowo odrażającego oddziału SS, ten dzielny człowiek
tak bezpardonowo, wręcz okrutnie potraktował jedną z kobiet.
Wcześniej jakoś nie ulegał panice, to jest w bardziej
stresujących, niebezpiecznych sytuacjach zachowywał się
przyzwoicie, można powiedzieć zgodnie z rycerską etykietą, aż tu
nagle... A gdzie ta, która niewątpliwie przeżyje? Tak w ogóle to
tutejsza final girl ma na imię Rose (w tej roli Brooke
Adams), a gdzie się podziała? No u boku Keitha. „Wisi mu na
ramieniu”, księżniczka przyklejona do swojego księcia. Nie cały
czas, bo jak powszechnie wiadomo w królestwie horroru nadzwyczaj
trudno trzymać się razem. Z całego tego biegania w moim poczuciu
twórcy wykrzesali zdumiewająco dużo napięcia, ale mimo wszystko
gdzieś bokami może wkraść się znużenie. Wiem z doświadczenia
(przydałby się jakiś dodatkowy wątek, coś obok pogoni za „grubą
zwierzyną”), częściej jednak autentycznie podziwiałam
„nadludzkie” zdolności filmowców do robienia czegoś prawie z
niczego. Taka profeska przy takim budżecie to raczej nie jest chleb
powszedni, więc odważę się zauważyć, że tym bardziej warto
skosztować.
Piękne
wyczucie dramaturgii, piorunująca gra samym klimatem – z rozmysłem
pomijam niedomarłych (sic!) w śmiesznych okularach – którego
efektywność według mnie wzmogła ścieżka dźwiękowa. Bez tego
boskiego hałasu siła rażenia „Porażających fal” Kena
Wiederhorna najpewniej byłaby dużo słabsza, wydajność już nie
ta. Bo ten kameralny, niskobudżetowy zombie horror naprawdę daje
radę. Mała rzecz, a cieszy. Mogło bardziej, ale nie narzekam. Tak
tylko sobie pod nosem przebąkuję, bez większego przekonania, bo
niezależnie od tych uszczypliwości dominuje we mnie szczery podziw
dla organizatorów owej niewesołej imprezy. Właściwie wszystkich
członków tej najwidoczniej całkowicie oddanej sprawie, imponująco
zaangażowanej ekipy filmowej skompletowanej w latach 70. XX wieku.
Dziękuję twórcom i dobrej duszy, która tę atrakcję poleciła.
To ja poleciłem ci ten film Aniu. Dziękuję za recenzję. Jesteś świetna jak zawsze pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTo ja poleciłem ci ten film. Bardzo dziękuję za recenzję Aniu jak zawsze kapitalna recenzja pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń