W
mieście grasuje seryjny gwałciciel i morderca, który poprzedza
swoje zaplanowane ataki telefonowaniem do ofiar i przekazywaniem im
obscenicznych treści pełnych jawnych gróźb. Prezenterka
telewizyjna, Jane, zaczyna podejrzewać o te zbrodnie swojego sąsiada
z naprzeciwka, ale dopóki nie dysponuje żadnymi dowodami postanawia
powstrzymać się przed zawiadamianiem policji. Prawnik David, z
którym się spotyka próbuje odwieść ją od zamiaru szpiegowania
sąsiada, tłumacząc, że wnioski jakie wyciągnęła na podstawie
kilku obserwacji są zbyt daleko idące. Jane nie daje się
przekonać, a z czasem coraz bardziej utwierdza się w swoich
podejrzeniach. Mieszkanie w takiej bliskości seryjnego mordercy
napawa ją obawą o bezpieczeństwo jej młodszej siostry Tracy,
która na skutek traumatycznego przeżycia w dzieciństwie przestała
mówić, słyszeć i widzieć. Kobieta obwinia się o krzywdę
siostry, dlatego tak bardzo zależy jej na tym, aby zapewnić jej
ochronę przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Nawet gdyby miało to
oznaczać podjęcie próby zdekonspirowania groźnego przestępcy.
Ken
Wiederhorn co prawda nie może pochwalić się bogatą filmografią,
ale zdążył nakręcić kilka produkcji, przez które został
zaszufladkowany, jako twórca kina grozy. „Shock Waves”, „Eyes
of a Stranger”, „Powrót żywych trupów 2”, „Mroczna wieża”,
„Dom na wzgórzach” plus oczywiście kilka odcinków serialu
„Koszmary Freddy'ego” to cały reżyserski dorobek Kena
Wiederhorna w gatunkach horroru i thrillera. Nie tak imponujący,
żeby zagwarantować mu miejsce obok najbardziej zasłużonych
twórców kina grozy, ale jako takiego doświadczenia na pewno nie
można mu odmówić. „Eyes of a Stranger” to trzeci
pełnometrażowy film Wiederhorna powstały w oparciu o scenariusz
Rona Kurza (jako Mark Jackson). Panowie współpracowali ze sobą już
wcześniej, przy komedii „King Frat”, ale ich drugi wspólny
projekt spotkał się ze zdecydowanie większym zainteresowaniem
opinii publicznej. „Eyes of a Stranger” wielkim hitem nigdy nie
był – udało mu się zarobić (trochę ponad milion dolarów przy
budżecie sięgającym ośmiuset tysięcy dolarów) i zebrać całkiem
sporo pozytywnych recenzji, przy czym reakcje zwykłych widzów były
o wiele bardziej entuzjastyczne od zapatrywań krytyków.
W
początkowym zamyśle „Eyes of a Stranger” miał być prostym
thrillerem o seryjnym gwałcicielu i mordercy. W trakcie kręcenia
zmodyfikowano wstępną koncepcję, dążąc do tego, aby film był
odbierany jako slasher, w czym miały dopomóc efekty
specjalne niezastąpionego Toma Saviniego (z niewielkim wkładem
Deana Gatesa). Genialny artysta musiał jednak trochę powściągnąć
charakterystyczne dla niego dosadne podejście do swojego fachu, bo
twórcom zależało na tym, aby „Eyes of a Stranger” nie dostał
kategorii R. To nie do końca się Saviniemu udało (jakżeby
inaczej), bo kilka krwawych ujęć i tak musiano wyciąć. Na
początku więc produkcję rozpowszechniano w nieco okrojonej wersji,
dopiero wydanie DVD zawierało wersję uncut. Ocenzurowany wariant
„Eyes of a Stranger” nie zawierał między innymi najbardziej
brutalnej sekwencji dekapitacji – podczas jej tworzenia Savini
chyba zapomniał o wymogu powściągania swojej śmiałości w
szafowaniu przemocą, zresztą tak samo jak operatorzy, którzy nie
omieszkali pokazać widzom na dużym zbliżeniu krwawiącego kikuta i
odciętej głowy mężczyzny spoczywającej w akwarium. Nie jest to
co prawda poziom brutalności, który mógłby zniesmaczyć osoby
przyzwyczajone do krwawego kina grozy, ale jak na obraz, który nie
miał być dopuszczony jedynie do oczu pełnoletnich odbiorców
podejście Saviniego wydaje się dosyć ostre. Pozostałe scenki
eliminacji nie są już tak wyraziste (dostajemy trochę klasycznego
duszenia i parę poharatanych gardeł), choć operatorzy dbają o to,
aby żadna kropla krwi nie umknęła naszej uwadze, wszystkie
bezeceństwa portretując na dużym zbliżeniu. Dzięki temu
doskonale widać, że Savini zadbał o wysoki stopień realizmu,
chociaż jeśli koniecznie miałabym się do czegoś doczepić to
powiedziałabym, że nie zaszkodziłoby, gdyby substancja imitująca
posokę była odrobinę ciemniejsza, samym obrażeniom natomiast nie
jestem w stanie niczego zarzucić. Napisałam, że pokazano nam
wszystkie bezeceństwa rozgrywające się na ekranie, ale powinnam
doprecyzować, że dotyczy to wyłącznie mordów. Bo widoku gwałtów
nam oszczędzono, poprzestając na jednoznacznym zasugerowaniu
odbiorcom, co oprawca zamierza za chwilę uczynić (obnażanie
piersi, powalenie i przygniecenie kobiety własnym ciałem). Unikanie
obrazów z przebiegów wymuszonych stosunków seksualnych nie
powstrzymało jednak środowisk feministycznych przed formułowaniem
opinii, że „Eyes of a Stranger” jest produkcją mizoginistyczną.
W domyśle chodziło chyba o to, że scenariusz propaguje przemoc
wobec kobiet bądź jest nacechowany takim wstrętem do płci
przeciwnej, że zasługuje wyłącznie na najwyższe potępienie.
Seryjny morderca i gwałciciel grasujący w dużym amerykańskim
mieście rzeczywiście przedmiotowo traktuje kobiety, ponadto w
filmie istotnie pojawia się dosyć sporo wstawek obrazujących
krzywdę, jaką wyrządza ofiarom płci żeńskiej i kilka ujęć
nagich piersi agresywnie pozbawionych odzienia przez podnieconego
napastnika, ale absolutnie żaden kadr nie wskazuje na sympatyzowanie
twórców z jego osobą. Scenariusz zdecydowanie potępia jego
zachowanie, choć wspomniane feministki pewnie wolałyby, żeby
czynił to z pominięciem sekwencji akcentujących okrucieństwo
oprawcy względem kobiet, ze szczególnym wskazaniem na odarcie z
podtekstu seksualnego. Swoją drogą paru mężczyzn antybohater
również pozbawia życia (nie są oni jego głównymi celami, mieli
tylko nieszczęście znaleźć się w miejscu aktualnego żerowania
potwora w ludzkiej skórze), przym czym należy zauważyć, że
rzeczone wstawki w przeciwieństwie do momentów, w których ofiarami
są upatrzone kobiety, są całkowicie pozbawione podtekstu
seksualnego.
Nadanie
scenom mordów formy kojarzącej się z filmami slash moim
zdaniem nie wystarczy, aby bez żadnych zastrzeżeń wrzucić „Eyes
of a Stranger” w worek opatrzony tą etykietką. Bo scenariusz Rona
Kurza zauważalnie bardziej egzystuje w ramach nieskomplikowanego, miejscami
nawet trochę naiwnego dreszczowca. Motyw bohatera (w tym przypadku
bohaterki), który zaczyna podejrzewać, że jego sąsiad z
naprzeciwka ukrywa przed światem jakąś mroczną tajemnicę i w
związku z tym zaczyna go obserwować nasuwa skojarzenia z „Oknem
na podwórze” Alfreda Hitchcocka. Prezenterka telewizyjna imieniem
Jane, w którą w przyzwoitym stylu wcieliła się Lauren Tewes
zostaje postawiona właśnie w takiej sytuacji. Początkowo zamierza
zwrócić się z tym do przedstawicieli organów ścigania, którzy
od dłuższego czasu bezskutecznie poszukują wielokrotnego
gwałciciela i mordercy, ale prawnik, z którym pozostaje w
nieformalnym związku uświadamia jej, że jej mgliste, niepoparte
żadnymi dowodami teorie nie zainteresują policji. Mętne
tłumaczenie, ale lepsze takie niż żadne – w końcu Kurz musiał
jakoś usprawiedliwić, jakże nośny w kinie grozy motyw jednostki
starającej się zdekonspirować niebezpiecznego osobnika. O wiele
mniej przekonująco rozegrał kroki, jakie podejmuje zdeterminowana,
dążąca do obranego celu Jane. Jak wiemy obawia się o
bezpieczeństwo mieszkającej z nią młodszej siostry Tracy (dobra
kreacja Jennifer Jason Leigh), która w dzieciństwie została
porwana przez mężczyznę. Trauma jaką przeżyła kilkuletnia
dziewczynka zaowocowała utratą trzech zmysłów, wywołaną przez
jakąś psychiczną blokadę, nie obrażenia fizyczne. Mogłam
jeszcze zrozumieć samotne wycieczki do chwilowo pustego mieszkania
sąsiada, które tak samo jak wszystkie wypady mordercy bazują na
nieznośnym wręcz napięciu emocjonalnym osiągniętym głównie za
sprawą nieśpiesznego zmierzania do kulminacji i oczywiście
mrocznej, lekko przybrudzonej kolorystyki, której nie znajdziemy we
współczesnych hollywoodzkich thrillerach. Jane koniecznie musiała
pozyskać jakiś twardy dowód winy sąsiada, ponadto miała wszelkie
powody przypuszczać, że znacznie minimalizuje niebezpieczeństwo
(poprzez nieobecność gospodarza), dlatego też ten jej krok nie
zaskakiwał mnie tak, jak drugi obrany przez nią sposób na
obnażenie prawdziwej natury oprawcy. Mowa o telefonowaniu do niego z
własnego mieszkania i to w dodatku w momencie, w którym wydaje się
nie mieć już żadnych wątpliwości, co do jego winy. Biorąc pod
uwagę fakt, że nie zainstalowała podsłuchu trudno tutaj mówić o
dążeniu do pozyskania dowodu dla policji - wyglądało mi to
bardziej na próbę wytrącenia z równowagi przeciwnika w nadziei,
że gdy poczuje się zaszczuty popełni jakiś błąd. Jane nie
bierze jednak pod uwagę tego, że oprawca może wzmóc czujność,
uważniej obserwować otoczenie, a nawet rozpocząć poszukiwania
kobiety, która tak dużo o nim wie. Kłóci się to trochę z
obsesyjną wręcz potrzebą Jane zapewnienia szczelnej ochrony jej
młodszej siostrze – prezenterka telewizyjna niejako na własne
życzenie traci przewagę, jaką miała nad seryjnym mordercą, który
przecież do czasu jej nieprzemyślanego postępku nawet nie zdawał
sobie sprawy z jej istnienia. Ta drobna naiwność wkradająca się w
przebieg akcji nie zaprzepaszcza całego potencjału drzemiącego w
tej opowieści. Prostota, brak irytujących kombinacji procentuje
bezproblemowym zaangażowaniem się widza w losy nieprzejednanej Jane
i okrutnego oprawcy, a przynajmniej ja błyskawicznie wsiąkłam w tę
historię. Nie przeszkadzało mi nawet szybkie wyjawienie tożsamości
sprawcy, bo mam wrażenie, że ten wybieg scenarzysty tylko podniósł
poziom dramaturgii, zagęścił i tak już wyrazistą atmosferę
zagrożenia. Powątpiewanie w winę sąsiada głównej bohaterki
zmuszałoby odbiorców do poszukiwania innych typów, a więc
oferowałoby jakże popularną w thrillerach zabawę w wypatrywanie
prawdziwego sprawcy, ale równocześnie obniżałoby złowrogi
wydźwięk położenia, w jakim znalazła się Jane. Który swoją
drogą mógł zostać sfinalizowany w dużo bardziej tragiczny sposób
– przebieg ostatniej partii z łatwością przewidziałam dużo
wcześniej, aczkolwiek cały czas miałam nadzieję na przejaw
większej odwagi ze strony scenarzysty, bo akurat ten wybór uważam
za najgorszy ze wszystkich możliwych. Tak na marginesie wypada
wspomnieć, że w „Eyes of a Stranger” znajdują się dwa wyraźne
nawiązania do projektów, w które wcześniej byli zaangażowani Ken
Wiederhorn i Tom Savini – urywek „Shock Waves”, filmu
wyreżyserowanego przez tego pierwszego i plakat „Świtu żywych trupów” George'a Romero, do którego efekty specjalne tworzył
między innymi Savini.
„Eyes
of a Stranger” to klimatyczny thriller z elementami slashera,
który wydaje się być wręcz idealną propozycją dla osób
ceniących sobie fabularną prostotę doprawioną nutką
nieprzesadnie krwawej brutalności i którym nie przeszkadza brak
elementu zaskoczenia, czy miejscowa naiwność. Nie jest to żadne
przełomowe dzieło, które powinno się traktować jako pozycję
obowiązkową dla każdego wielbiciela kina grozy, ale i tak ma
szansę dostarczyć sporo poszukiwanych wrażeń sympatykom tego
rodzaju obrazów. Bo choć przebieg akcji można było trochę
doszlifować (nie w całości przemodelować, bo ogólny kształt
fabuły jest zadowalający) to już podejście twórców do budowania
napięcia, mrocznej atmosfery zaszczucia i realizacji scen mordów ma
szansę ukontentować fanów zarówno prostych thrillerów jak i
slasherów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz