Na
cmentarzu w stanie Massachusetts niezidentyfikowana osoba zostawia
żywe niemowlę owinięte w materiał z satanistycznymi symbolami i
srebrnym łańcuszkiem z odwróconym krzyżykiem. Dziecko przygarnia
policjant wysłany na miejsce zdarzenia, który dwadzieścia lat
później, niedługo po śmierci żony, zostaje z premedytacją
wprowadzony w błąd przez swoją adopcyjną córkę Hunter.
Mężczyzna jest przekonany, że dziewczyna wyjeżdża na studia,
podczas gdy ona udaje się do Bergen w Norwegii w nadziei na
odnalezienie swoich biologicznych rodziców i uzyskanie odpowiedzi na
dręczące ją pytanie – chce wiedzieć, dlaczego w okresie
niemowlęcym została zostawiona cmentarzu. A teraz jest niepokojona
przez tajemniczą żeńską postać. Śledztwo prowadzi ją na
prowincję, na łono rodziny ze strony matki, gdzie również widuje
swoją niezwykłą prześladowczynię.
|
Plakat filmu. „Leave" 2022, Trollbound Entertainment, Mediefondet Zefyr, Trailer Park
|
Zrealizowany
za około dwudziestu milionów koron norweskich horror
nadprzyrodzony, ewentualnie thriller z elementami horroru,
wyreżyserowany przez Alexa Herrona w oparciu o scenariusz Thomasa
Moldestada, którego fani kina grozy mogą kojarzyć choćby z
„Hotelem zła” Roara Uthauga i jego sequelem w reżyserii Matsa
Stenberga. Historię Herron i Moldestad obmyślili razem z Dave'em
Spilde'em, który zaprosił do współpracy swojego przyjaciela
Jamiego Christophersona, płodnego kompozytora muzycznego i fana
horrorów - wśród jego filmowych ulubieńców są między innymi
„Lśnienie” Stanleya Kubricka i „Duch” Tobe'ego Hoopera -
zapowiadającego (wypowiedzi publiczne) „Leave” (pol. „Odejdź”)
jako hybrydę kinematograficznej estetyki Stanów Zjednoczonych i
Norwegii. Swoją światową premierę obraz zaliczył 20 października
2022 roku w swojej rodzimej Norwegii, na Ramaskrik Film Festival, a w
tamtejszych kinach został uwolniony już przeszło tydzień później.
W Stanach Zjednoczonych pojawił się w marcu 2023 roku na platformie
Shudder. Natomiast na terenie Polski prawa do dystrybucji „Odejdź”
uzyskała firma Best Film.
Coś
dla poszukiwaczy mrocznych sag rodzinnych. Slow burn horror
(czy jak kto woli thriller) w większości rozgrywający się w
Norwegii, ale swój początek historia znajduje w Stanach
Zjednoczonych. „Odejdź” Alexa Herrona otwiera zagadkowa
sekwencja zdarzeń na jednym z cmentarzy w stanie Massachusetts.
Jakaś, niewidzialna dla widzów, kobieta dzwoni pod numer alarmowy
ze zdumiewającą informacją o żywym niemowlęciu zanoszącym się
od płaczu gdzieś na terenie wskazanej przez nią nekropolii.
Informatorka woli pozostać anonimowa, a w każdym razie nie wychodzi
na spotkanie policjanta Raylana White'a (przyzwoity, acz niewielki
występ Clarence'a Smitha), który faktycznie znajduje na cmentarzu
przeraźliwie płaczące niemowlę. Dziewczynkę, która znajdzie u
niego – i jego żony – kochający dom. Dziewczynkę, którą parę
miesięcy po jej przyjściu na świat, nie wiedzieć czemu, ktoś
zostawił zupełnie samą ciemną nocą (trochę za ciemną, prolog
według mnie zdałoby się ociupinkę doświetlić) z niepokojącym
łańcuszkiem na szyi przerażająco dopasowanym do okrycia, płachty
z satanistycznymi symbolami odkrytymi przez funkcjonariusza White'a
na wewnętrznej stronie tego alarmującego kokonu. Właściwa akcja
„Odejdź” Alexa Herrona, główna oś fabularna, zawiązuje się
jakieś dwadzieścia lat później, niedługo po śmierci adopcyjnej
matki głównej bohaterki, Hunter White (na moje oko bezbłędna
kreacja Alicii von Rittberg), która nie chcąc urazić ojca
(Raylana), pozoruje wyjazd na studia. Udało jej się dostać na
Uniwersytet Georgetown, co jej troskliwy, kochający opiekun prawny
uważa za wielki wyczyn, ale tak naprawdę dumą napawa go już sam
fakt, że Hunter najprawdopodobniej będzie pierwszą osobą w
rodzinie z wykształceniem wyższym. Rzeczywiście taki jest jej cel,
ale na tym zamierza skupić się po zakończeniu swojej tajnej misji.
Samotna wyprawa do Norwegii, jak zdążyła się dowiedzieć ojczyzny
jej biologicznych rodziców, a zatem kraju z którego ta wychowana w
Stanach Zjednoczonych młoda kobieta pochodzi. Hunter nie zna języka
norweskiego, ale szczęśliwie wszystkie osoby przewijające się w
jej amatorskim śledztwie biegle władają angielskim. No dobrze, z
wyjątkiem rosłego mężczyzny wchodzącego w skład zespołu black
metalowego – znajomość angielskiego na poziomie podstawowym, w
gruncie rzeczy wystarczającym w kontaktach z młodą kobietą, która
nie spodobała się jego przyjaciółce, wokalistce Cecilii
(niezawodna Ellen Dorrit Petersen, która wcześniej występowała
między innymi w „Villmark 2” Påla Øie, „Shelley” Alego
Abbasiego, „Thelmie” Joachima Triera i „Niewiniątkach”
Eskila Vogta). W każdym razie dochodzi do małego nieporozumienia,
ale sprawa zostaje szybko wyjaśniona i tym sposobem Hunter zyskuje
cenne źródło informacji. UWAGA SPOILER Obalanie
stereotypów: formacja black metalowa wcale nie musi bić pokłonów
Szatanowi KONIEC SPOILERA. A potem lądujemy na norweskiej
prowincji. W malowniczym i przepięknie ponurym - cudne, intensywnie
sugestywne zdjęcia Sjura Aarthuna - cichym zakątku, w którym
przypuszczalnie dorastała biologiczna matka naszej przewodniczki po
świecie przedstawionym w „Odejdź”. Horrorze zdecydowanie
chętniej uderzającym w klimatyczne struny, całkiem wprawnie
grającym samą atmosferą, aczkolwiek na wyrazistsze wizualne
smaczki też można liczyć. Byle nie za mocno, bo Alex Herron
wyraźnie nie był zainteresowany organizowaniem kolejnej wielkiej
zabawy w podskakiwanie. Popcornowy straszak nieczęsto wtrąca się w
tę zajmującą dysputę o naturalnej ciekawości, nieodpartej
pokusie, palącej potrzebie, która w tym gatunku zwykle przynosi
więcej szkody niż pożytku. Czy tak będzie i tym razem? Czy
goniąca za swoją historią, uporczywie wypatrująca swojego drzewa
genealogicznego, swoich korzeni, swojego dziedzictwa, studentka
głęboko pożałuje, że wyruszyła na te poszukiwania? Czy w jej
przypadku ciekawość okaże się pierwszym stopniem do piekła, czy
raczej nieba? Nawet jeśli zmierza do tego drugiego, to niewątpliwie
okrężną drogą. Tor z przeszkodami z tego i innego świata. A w
każdym razie wszystko wskazuje na to, że coś/ktoś za nią chodzi,
że do Hunter „przykleiła się” jakaś zmora, dość upiorna
postać (nieprzesadna charakteryzacja), która w mojej ocenie
najbardziej spektakularny „benefis” ma w domostwie dziadka
Hunter, podczas pierwszego zakazanego poszukiwania być może
nieistniejącego skarbu przeprowadzonego przez zdeterminowaną
bohaterkę „Odejdź” - genialny montaż Joakima Pietrasa!
|
Plakat filmu. „Leave" 2022, Trollbound Entertainment, Mediefondet Zefyr, Trailer Park |
Największą
niedogodnością w kontakcie z „Odejdź” Alexa Herrona dla
jakiejś części widzów zapewne będzie jego rażąca
przewidywalność, przy czym ta pseudo-przepowiednia nie dotyczy
odbiorców, którzy najzwyczajniej nie potrafią przekonać się do
powolnych narracji. Ta grupa może mieć tutaj naprawdę twardy
orzech do zgryzienia, bo nie mam powodów przypuszczać, że wszyscy
zwolennicy wybuchowych horrorów odpuszczą sobie tę dla nich mocno
wątpliwą skandynawską atrakcję. To znaczy w porównaniu do
entuzjastycznie nastawionych do „takiego smęcenia”. Do filmów,
w których nic się nie dzieje. Dla jednych nic, dla innych mnóstwo;
w zależności od swojej własnej definicji „dzieje się”. W
norweskim „Odejdź” istotnie panuje „zatrważający”
nieurodzaj strasznych efektów specjalnych. Jest co prawda jedna dość
upiornie się prezentująca istota, ale nie dość, że objawia się
„raz na ruski rok”, to na dodatek jakby niespecjalnie zależało
jej na podrywaniu widza z fotela, na przyprawianiu go o szybsze bicie
serca. Oj tam, od razu nie zależy – po prostu eteryczna
prześladowczyni Hunter White lepiej wyedukowała się w starej
szkole straszenia. Ale spokojnie, w tej nowszej, hiper skocznej, też
coś tam przyswoiła. Na szczęście dla mnie niewiele, bo jakoś
bardziej pociąga mnie taka, podskórna groza. Przynajmniej taka, bo
moim mistrzem świata we wchodzeniu pod skórę ten horror na pewno
nie jest. Daleko mu do tego, ale nie samymi mistrzami przeciętny
kinoman żyje. Mimo że przewidywalne, wciągnęły mnie przeżycia
nieszczęsnej Hunter, niezłomnej młodej kobiety, korzystającej z
gościny na dobrą sprawą zupełnie obcych jej ludzi, domniemanej
rodziny ze strony matki. To znaczy tych jej członków, którzy nie
zdecydowali się na przeprowadzkę. W domyśle ten kawałek ziemi od
wielu pokoleń należy do tej dumnej familii, rodu Norheimów, którzy
nie widzą potrzeby weryfikować słów niespodziewanego gościa ze
Stanów Zjednoczonych. Zresztą Hunter też tego nie zrobiła –
można powiedzieć, że również uwierzyła na słowo. Też
praktycznie obcej kobiecie. Chcę przez to powiedzieć, że nie byłam
taka pewna, czy ta poszukująca swoich krewnych studentka trafiła
pod właściwy adres. Nie żebym jakoś mocno w to wątpiła,
właściwie lekko skłaniałam się ku jej wersji, ale w odróżnieniu
od niej, przynajmniej brałam pod uwagę inną możliwość. Że
błędnie wytypowała swoich biologicznych rodziców. Serdeczna
cioteczka, gburowaty wujcio, niepoważny kuzyn w zbliżonym wieku i
grający główną rolę w tym rodzinnym dramacie dziadek Torstein (z
tego towarzystwa pozwolę sobie wyróżnić Hermana Tømmeraasa,
intrygująco kreującego kuzyna Stiana). W tych kręgach to ten
ostatni zwykle ma ostatnie słowo, absolutny posłuch w tym już
mocno skurczonym – nad czym Torstein zdaje się ubolewać –
rodzinnym gnieździe. Nestor rodu, z którym nikt nie waży się
dyskutować, „monarcha absolutny” w tym mikro społeczeństwie.
Mnie tam już samo to wydało się podejrzane, ta niepodzielna
władza... takiego łagodnego człowieka. Starszy pan z dużym, z
lubością przez niego pielęgnowanym, kolorowym ogrodem. Zupełnie
nieszkodliwy, oddany Bogu Wszechmogącemu, spokojny, wyważony i
najwyraźniej uradowany nagłym odzyskaniem jedynej wnuczki. À
propos wiary: Hunter też jest chrześcijanką, ale można odnieść
wrażenie, że nie przywiązuje takiej wagi do kwestii duchowych jak
Norheimowie. Nie naciskają, nie drążą, ale... Powiedzmy, że nie
czułam się komfortowo w tym złudnie(?) spokojnym zakątku
Norwegii. Chłodnym, posępnym, mglistym (później to już mamy
prawdziwy mgielny hardcore, nie żebym narzekała), jednakże nie tak
tajemniczym, jak niewątpliwie chcieliby twórcy tego momentami
naprawdę mocno trzymającego w napięciu, szalenie złowieszczego,
hipnotycznie groźnego, elektryzującego, a w porywach nawet
klaustrofobicznego i onirycznego, skromnego pudełka. A przynajmniej
nieprzesadnie przystrojonego. Nie wiem, czy to będzie doskonała
oferta dla zwolenników kameralnych produkcji grozy, ale prędzej
poleciłabym tę filmową przekąskę im, niż tygryskom łaknącym
powiedzmy agresywniejszych niekulinarnych smaków.
Subiektywnie:
frapujące otwarcie, fatalne zamknięcie i całkiem emocjonujące
wypełnienie. „Odejdź” Alexa Herrona, norweska ghost story
i mroczny dramat rodzinny, który może być też odbierany jako
thriller z elementami horroru (niekoniecznie duchami – albo
złośliwe psikusy umysłu, albo najprawdziwsze wizje, coś w rodzaju
mediumicznego przekleństwa), niespecjalnie, żeby nie powiedzieć
wcale, zabiegający o względy niestrudzonych poszukiwaczy wszelkich
innowacji w kinie grozy, ani nawet wielkich entuzjastów
zaskakujących zwrotów akcji. Za to uśmiechają się twórcy tego
dziełka do spragnionych czegoś prężniej budującego się
klimatem, niźli choćby zabawą w „buu!”. Do namiętnych
odbiorców też (albo tylko) wolniejszych opowieści z dreszczykiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz