Przyjaciółki
fanki horrorów Giny organizują dla niej wieczór panieński w
Heggeli. Wynajmują działkę nad jeziorem z drewnianymi domkami w
leśnej głuszy, a w planach mają atrakcje dostosowane do filmowych
preferencji przyszłej panny młodej. W krótkim czasie zamieniają
to malownicze miejsce w upiorny zakątek, gdzie po zapadnięciu
zmroku ma rozegrać się prawdopodobnie najbardziej emocjonująca
zabawa w życiu Giny. Organizatorki imprezy spodziewają się też
innych gości, paru starannie wybranych mężczyzn, którzy jednak z
jakiegoś zagadkowego powodu się nie pokazują. Czyżby szykowali
dla Giny coś specjalnego, niekoniecznie wcześniej skonsultowanego z
jej przyjaciółkami? A może na plan wkroczył nieproszony aktor,
zamaskowany intruz z siekierą, niemający nastroju do niewinnych
gier.
|
Plakat filmu. „Alle må dø" 2019, Snurr Film AS
|
„Wszyscy
muszą umrzeć” (oryg. „Alle må dø” aka „Utdrikningslaget”,
ang. „All Must Die”) to norweski niezależny meta slasher
w reżyserii Geira Greniego. Scenariusz przygotował we współpracy
z Robert Næssem, wykorzystując koncepcję, którą Greni przed laty
wymyślił dla konkursowego filmu krótkometrażowego, ponieważ
czuł, że wówczas nie wykorzystał całego potencjału tkwiącego w
jego niepospolitym wieczorze panieńskim. Poza tym okres jego
twórczej bezczynności trwał na tyle długo, by zaczął się
niecierpliwić. Chciał działać, nie prowadzić „niekończących
się” rozmów z producentami, dlatego poszedł za radą znajomego
filmowca i „ominął system”. Postanowił stworzyć coś niemal z
niczego: za marne grosze, które mógł przeznaczyć na ten projekt.
Gatunek właściwie podyktował budżet – Geir uznał, że horror
to jedna z dwóch najbezpieczniejszych opcji (obok filmu dla dzieci)
dla zespołu niedysponującego przyzwoitymi zasobami gotówki. I
wtedy wrócił myślami do wspomnianej krótkometrażówki.
Nieprzypadkowo większą część akcji „Wszyscy muszą umrzeć”
osadził w Heggeli w Norwegii – cały czas miał na widoku leżącą
w tym rejonie działkę należącą do jego rodziny, bo dzięki temu
mógł upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: miał sprawdzoną w tym
gatunku scenerię i sposób na zmniejszenie wydatków. W październiku
2019 roku film został uwolniony w strefie VOD (Wielka Brytania i
Kanada), a 13 marca 2020 roku miał wejść do norweskich kin, tak
się jednak niefortunnie złożyło, że zamknięto je dzień
wcześniej w ramach walki z pandemią COVID-19. Tak to w każdym
razie wówczas tłumaczono w wielu krajach świata. Wydarzenie
zostało przesunięte na grudzień 2020. W Polsce ten skromny
slasherek pokazał się dopiero 2023 roku, na platformie CDA
Premium.
Zabawa
podgatunkiem według pomysłu norweskiego filmowca Geira Greniego.
Backwood meta slasher i chyba list miłosny do
niskobudżetowych siekanin z lat 70. i 80. XX wieku. Tak
najbezpieczniej, kiedy trzeba starannie obracać w dłoni każde øre.
Oryginalny wieczór panieński w jakże chwytliwym krajobraz.
Bezkresny, soczyście zielony las, niewielkie jezioro i urocze
drewniane domki na prywatnym skrawku ziemi. W centralnym punkcie
„Wszyscy muszą umrzeć” postawiono młodą kobietę imieniem
Gina (skrajnie nieprzekonująca kreacja Viktorii Winge; nawet jeśli
przyjąć, że to było zamierzone, że jej przesadny styl gry był
oczkiem puszczanym do miłośników starych, dobrych i tanich
slasherów, to moim zdaniem „trochę” przeszarżowała),
wielką miłośniczkę kina grozy, która niedługo ma wyjść za
niejakiego Evena. Ostatnio wprawdzie doszło między nimi do
nieprzyjemnej wymiany zdań, ale kłótnia najwyraźniej nie była aż
tak zażarta, by wstrzymać przygotowania do ślubu. Jedną z rzeczy,
która zawsze irytowała Geira Greniego w podgatunku slash, do
którego bądź co bądź ma dużą słabość, jest zwyczajowe
niezaprzątanie sobie głowy postaciami. Oczywiście są wyjątki,
ale z reguły dostajemy praktycznie odarte z indywidualności,
papierowe sylwetki, wedle przypuszczeń Greniego wprowadzane tylko po
to, by czarne charaktery miały kogo zabijać. Reżyserowi i
współscenarzyście „Wszyscy muszą umrzeć” bardzo zależało
na tym, by „jego dziewczyny” były odrębnymi, niezlewającymi
się ze sobą jednostkami, nie tyle swego rodzaju pożywką dla
zamaskowanego mordercy bądź morderców, ile stworzeniami realnie
zabiegającymi o sympatię odbiorców. Próbującymi nawiązać
silniejszą więź z publicznością. Mogło być lepiej (o, to na
pewno), ale faktycznie nie miałam problemów z odróżnianiem jednej
pani od drugiej. I tak, ich los nie był mi zupełnie obojętny.
Szczególnie upatrzyłam sobie Camillę (przyzwoity występ Julii
Schacht), biseksualistkę, która nie bawi się w konwenanse.
Bezpośrednia, naturalna, choć niektórzy mogliby powiedzieć, że
nieokrzesana, niepoprawna, a wręcz prymitywna. Taki sposób bycia
może drażnić. Tej lwicy z gołębim sercem. Intrygowała mnie też
Stine (w tej roli Marte Sæteren, która bardziej podobała mi się
na pierwszych odcinkach tej trasy aniżeli tych dalszych), dość
cicha, a w każdym razie nierobiąca wokół siebie zamieszania –
typ obserwatorki, z której emanowała jakaś nęcąca energia.
Diaboliczna charyzma? Jedna z opowieści przy ognisku ma utwierdzić
nas w tym podejrzeniu. Wyznanie Giny, domniemanej final girl,
w tym żeńskim gronie najdłużej znającej Stine. Podobno niepewną
siebie, nader surową dla siebie, chorobliwie zazdrosną byłą
pensjonariuszkę zakładu psychiatrycznego. Oho, kolejny głośny
alarm przynajmniej dla osób zaznajomionych z (nie)twardymi regułami
gatunkowymi. Wcześniej dostaliśmy podejrzanego tubylca, mężczyznę
ze złym spojrzeniem oraz dziewczynkę na rowerze, która jak gdyby
nigdy nic, wcięła się w rozmowę dwóch kobiet, które mogłyby
przysiąc, że nigdy wcześniej jej nie widziały. Nie znają tego
dziecka, ale ono zachowuje się jakby było inaczej. Wracając do
organizatorek horrorowego wieczoru panieńskiego, czyli weekendowego
wypadu w leśne ostępy. Całą operacją kieruje czarnoskóra Marte
(niezgorsza kreacja Tinashe Williamson), która pracuje w telewizji,
a zdaniem Giny jej największą wadą jest zbytnia poczciwość, bo
niebezpiecznie granicząca z naiwnością. Ida (też całkiem nieźle
radząca sobie na tym kameralnym planie, Veslemøy Mørkrid) jest
siostrą Evena, która wyraźnie zmusiła się do tej wycieczki. Albo
nie jest w rozrywkowym nastroju, albo po prostu nie jest rozrywkową
dziewczyną. Jest jeszcze biuściasta Elise (taki sobie występ Linni
Meister), koleżanka z pracy Giny dopiero wdrażająca się w jej
towarzystwo. I, trzeba przyznać, bardzo sprawnie jej to idzie. W tak
serdecznym otoczeniu to w sumie żadne wyzwanie.
|
Plakat filmu. „Alle må dø" 2019, Snurr Film AS |
„Wszyscy
muszą umrzeć” Geira Greniego najmniej może się podobać od
strony technicznej. Właściwie mam podejrzenie graniczące z
pewnością, że niejeden koneser kina raczej prędzej niż później
wywiesi białą flagę. Pokonany przez półamatorską realizację.
Nie, to chyba za mocno powiedziane... Niech będzie, że trochę
zgrzyta i trzeszczy. Nieprzemyślane, jakby przypadkowe, potencjalnie
niewygodne dla widza (oczywiście mam tutaj na myśli dyskomfort
niepożądany) kąty nachylenia kamer. Toporny montaż i niewyważona
praca oświetleniowców – garstka zdjęć jakby prześwietlona, a
inne (i tych chyba jest więcej, tak z grubsza licząc) z lekką
niedoświetlone. Słowem: tandeta. Ale ma to swój urok, a
przynajmniej w oczach takiego bezguścia jak ja. Reżyser i
współscenarzysta „Wszyscy muszą umrzeć” w swoich publicznych
wypowiedziach jasno dawał do zrozumienia, że to nie jest obraz
wysokich lotów. Żadne tam arcydzieło. Rzekłabym: jedno z tych
szkaradzieństw, w których lubują się „artystyczni jaskiniowcy”.
Kultura rynsztokowa – bynajmniej Sztuka (nie mylić ze sztuką),
bynajmniej dla ludzi z zerową tolerancją dla kiczu. Dla
bylejakości. Nie żebym od razu polecała, ale myślę, że osoby,
które nie mają swego rodzaju uczulenia na techniczną taniochę, z
braku innych zajęć, mogą wrzucić to mięsko na ruszt. Rzecz
jasna, o ile nie mierżą ich slashery. Niektórym mogły się
już przejść – goni ich, zabija, znowu goni, i tak to się toczy
dekada za dekadą. No, ileż można?! Rozumiem przejedzonych, choć
sama jeszcze (oby nigdy) nie mam tego problemu. Bez większych obaw
zasiadłam więc do „Wszyscy muszą umrzeć” - tym bardziej, że
to skandynawska propozycja – i nie najgorzej na tym wyszłam. Nie
wbiło w fotel, nie oniemiałam z zachwytu, nie wypadły gały z
orbit, ale też nie musiałam zmuszać się do trwania w tym świecie
przedstawionym. Z nietypowo długim wprowadzeniem w „solówkę,
duet czy nawet mały chór morderców”. Zakładając, że nie czeka
nas powtórka z „Prima aprilis” Freda Waltona. Taki finał
mrocznej przygody przyszłej panny młodej podsuwają nam sami twórcy
i to jeszcze przed dobiciem do tej „zielonej wyspy”. Na parkingu,
gdzie nastąpi pierwszy brutalny atak na Ginę. Niektórzy
powiedzieliby, że osobę o specyficznych filmowych gustach:) A to i
tak jedna z najłagodniejszych etykietek, jakie przykleja się fanom
horrorów, a już na pewno tym krwawym. Muszę przyznać, że
pozazdrościłam Ginie takich przyjaciółek; wieczór panieński
idealnie rozpisany pod główną bohaterkę imprezy, która teraz
będzie mogła poczuć się jak prawdziwa final girl. Samotna
niewiasta w kusym (seksownym?) wdzianku, ciemną nocą w strasznym
lesie, w szpilkach podążająca za wskazówkami-rymowankami.
Przerażona „dziewica”, która w ostatniej rundzie najpewniej ma
rozprawić się z rzekomym maniakalnym zabójcą. Wcześniej może
jednak nadziać się na nierzekomego mordercę, ewentualnie
morderców. Jak wiemy część gości nie dotarła na to jakże
interesujące przyjęcie, co jeszcze nie musi oznaczać, że
wszystkie te twarze kryją się pod papierowymi maskami,
wydrukowanymi zdjęciami rozpromienionego oblicza Giny (co wygląda
dosyć śmiesznie, oczywiście na moje oko), ale nie zaszkodzi mieć
tego na uwadze. Tako radzą scenarzyści „Wszyscy muszą umrzeć”.
Jest jeszcze cień podejrzenia rzucony na Stine podczas wątpliwego
relaksu przy ognisku. Tuż po kąpieli w jeziorze. Na golasa, bo to
slasher;) Mało tego, to meta slasher (fanom serii
„Krzyk”, zapoczątkowanej w 1996 roku przez mistrza Wesa Cravena,
radzę nie ostrzyć sobie zębów na zbliżoną jakość, na wszelki
wypadek drastycznie obniżyć oczekiwania, porządnie ostudzić
rzeczone zapędy w razie ich wystąpienia), więc takie oczka do
widzów są wręcz wskazane. „Przyjazne przytyki” czy inne
komentarze typu: „Nauczyłam się z horrorów, że nie wolno się
rozdzielać”. Z bardziej bezpośrednich nawiązań (tytuł
filmu), to wyłapałam jedynie „Dom w głębi lasu” Drew
Goddarda. Jak już dałam do zrozumienia, na mocniejsze (to tak z
braku lepszego słowa) ujęcia długo trzeba czekać, co mnie
absolutnie nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: jestem wdzięczna
twórcom, że pozwolili mi posiedzieć w tym, generalnie rzecz
biorąc, jeszcze beztroskim, niemęczącym żeńskim gronie. Ale
potem już trup ściele się gęsto. Zwłoki gonią zwłoki... ale to
mogą być tylko efekty specjalne rozbrykanych druhen Giny. Tak czy
inaczej, niezbyt to efektywne i tym bardziej kreatywne, ale mimo
wszystko wyróżniłabym (oszczędne brawka) kobietę w kawałkach i
akcję z wielgachnym wiertłem. A rozwiązanie tej zagadki? Nie tyko
mnie nie zaskoczyło, ale wręcz obawiałam się takiego rozwiązania.
O, to na pewno mi się przejadło. UWAGA SPOILER Zwłaszcza w
tej „filmowej formie” - pewna rzadka choroba psychiczna, którą
jak widać, filmowcy nadal przedstawiają po swojemu, przekłamanemu.
Podczas wykładania wszystkiego na tacy, udowadniania, że to
wszystko kupy się trzyma (ehe...) najdobitniej zaświadczy o tym
powrót do sekwencji z samochodem. Niewewnętrznego starcia - a
przynajmniej na takowe mi nie wyglądało - dwóch jaźni
mieszkających w jednym ciele KONIEC SPOILERA.
Norweski
meta slasher, który na masową skalę serc nie podbija. I
szczerze wątpię, by ta zła passa kiedyś się odwróciła.
„Wszyscy muszą umrzeć” Geira Greniego to jedna z tych
produkcji, które zdają się rękami i nogami opędzać od
przychylnych dusz. Niby chce, ale się nie stara. Niedostatecznie.
Taki tam mały niechluj, który w moim przekonaniu zasłużył sobie
na troszkę więcej. Nie skazywałabym go na całkowity ostracyzm, bo
kiedy wklepuję te słowa wydaje mi się, że jest na jak najlepszej
drodze ku temu. Ale nie bierzcie tego wszyscy. Tylko(?) entuzjaści
tanich horrorowych rąbanek. Miłośnicy garażowych koszmarków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz